24 luty 2012, piątek. Nie mogłam wczoraj pisać na blogu mojego cotygodniowego sprawozdania ze stanu poezji dzisiejszej, gdyż w czwartek przypadło, zbierające się raz w roku, zebranie Wspólnoty Mieszkaniowej.
Boję się wychodzić z domu na wypadek spotkania kogoś, kto nie jest np. taką Magą z „Gry w klasy” Cortazara, którą Horacio zawsze spotykał w Paryżu bez żadnego umawiania się. Ot, kochankowie wychodzili ze swoich mieszkań w oddalonych od siebie dzielnic Paryża, o byle jakiej porze i szli byle gdzie, by zawsze natknąć się na siebie w czeluściach wielkiego miasta. U mnie jest podobnie, z tą różnicą, że kiedy wyjdę z domu o byle jakiej godzinie i idąc byle gdzie, zawsze się natykam na kogoś, kto nigdy nie był moim kochankiem, czyli zawsze na Danusię.
I tak Danusia dopadła mnie na ulicy, nie mam pojęcia, w jaki sposób w tak dużym mieście właśnie mnie dopadła, i właśnie przed tym zebraniem, ale ponieważ boję się Danusi, obiecałam jej, że będę reprezentować matkę na zebraniu i za nią oddawać głosy wspólnotowe.
Idąc wczoraj w deszczu, ślizgając się śniegowcami po brudnym śniegu na krawężnikach i w rynsztokach, wchłaniałam chcąc nie chcąc całą sobą brzydotę miasta, które jest w trakcie metamorfozy, gdyż wyburzenie okolic kopalni pod Muzeum Śląskie wypatroszyło i przenicowało przestrzeń, wydobywając na wierzch świat zawsze wstydliwie ukryty. Garaże budowane tzw. pomysłem, czyli z resztek znalezionych w innych resztkach obszarów społecznego dziobania zostały zrównane buldożerami z ziemią wraz z ich zawartością. I, jak skiby ziemi przewracane pługiem wydobywają na wierzch martwe korzenie, tak te buldożery odsłoniły przy okazji barwne śmieci, które teraz z daleka panierowane błotem stanowiły smutny obraz nędzy i rozpaczy.
Przyszpiliłam aparatem fotograficznym te w końcu historyczne chwile miejskich przemian, na moich oczach odchodził świat PRL-u, ziemia wchłaniała już niejedno, trzeba się tylko cieszyć, że to są jedynie śmieci, a nie trupy.
Rozmyślając nad tym i nad owym, a przede wszystkim tym, co mnie czeka we Wspólnocie – jak ognia po przejściach internetowych boję się już wszelkich wspólnot i chciałabym dokonać żywota bez potrzeby scalania – doszłam do skrzyżowania, które jest granicą między dzielnicami. Zapragnęłam zrobić sobie zdjęcie w witrynie sklepowej, bym wraz z historycznymi przemianami miejskiej przestrzeni udokumentować i siebie.
Ale wszystkie były brudne i aparat fotograficzny mnie omijał, wychwytując jedynie odbijającą się ulicę i światła samochodów. Przerażona takim stanem rzeczy dowodzącym, że nie istnieję, że mnie już na świecie nie ma, dostrzegłam za oszklonymi drzwiami fryzjera duże lustro i weszłam. Ten zakład fryzjerski był małym pomieszczeniem na dwa zaledwie fotele, z których jeden był pusty, a na drugim siedziała kobieta z mokrymi włosami czesanymi przez młodą fryzjerkę. Kiedy weszłam mówiąc głośne dzień dobry, zapytałam czy mogę sobie zrobić zdjęcie w lustrze naprzeciwko pustego fotela, fryzjerka z początku znieruchomiała i wykonała grymas obrazy i oburzenia.
– Co.. co.. nie rozumiem.. – wyrzucała z siebie słowa byle jakie, tak, jakby się zatkała moim widokiem i z trudem wykrztuszała coś zupełnie od niej niezależnego.
– Chciałabym zrobić sobie zdjęcie – starałam się wolno wyjaśnić problem, który, jak myślałam, powstał tylko skutkiem niezrozumienia.
– Nie ma w pobliżu żadnych luster, a już jest zmierzch i nie mogę sobie zrobić zdjęcia w szybach witryn sklepowych. Czy mogę u Pani?
Fryzjerka zastygła z grzebieniem nad głową klientki i na jej twarzy wezbrała się jeszcze większa irytacja.
– Nie rozumiem, o co pani, chodzi…
– Więc nie? – tym razem ja autentycznie się zdziwiłam, bo w Stanach robiłam sobie zdjęcia wszędzie, przy każdym napotkanym lustrze zawsze odprowadzana wzrokiem aprobaty właścicieli tych luster.
– Nie – powiedziała stanowczo fryzjerka, a kiedy znalazłam się znów na ulicy zaczęłam powątpiewać w zasadność ludzkiego scalania. Nawet za pośrednictwem luster nie udawało mi się scalić samej siebie.
Danusia przyszła chwilę po mnie, wkroczyła do małej salki administracji krokiem kategorycznym i żołnierskim. Schopenhauer pisze w „Świecie jako wola i przedstawienie”, które to dwa tomy udało mi się właśnie dwa dni temu skończyć czytać, uważa, że człowiek nie zmienia się nigdy, że jest zawsze taki sam jakim był, będąc dzieckiem. Danusia jest idealnym dowodem na prawdziwość tezy Schopenhauera. Nigdy wprawdzie nie wiedziałam w jakim wieku jest Danusia, bo nigdy tego nie zdradziła, ani na nk, ani na fb, chodziła do innej podstawówki, ale mama mówi, że jak przywiozła mnie z Przemyśla zaraz po urodzeniu, to Danusia już chodziła. Rodzice Danusi poznali się w Wojsku Ludowym, jej matka miała 19 lat, przeszli razem od Lenino do Berlina, wspominali te czasy, jako najszczęśliwsze, i pewnie Danusi przypadł w spadku klimat tych lat, gdyż była pierworodna i wchłonęła w siebie wszystko, nic braciom nie pozostawiwszy, oni pozostali łagodni i pasywni.
Toteż Danusia natychmiast spacyfikowała zebranie od momentu zdjęcia kurtki doskonale się orientując w ilościach kubików wody przypadających na statystycznego mieszkańca i poddając w wątpliwość uchwałę dotyczącą podziału wody na mieszkańców nieolicznikowanych w wypadku pojawienia się złodzieja wody. Ja nieśmiało głosowałam przeciwko zamykaniu śmietników na klucz, bo żal mi było dorobionych kluczy które trzeba wyrzucać po każdym zniszczeniu zamka i żal mi było wszelkich zbieraczy aluminiowych puszek, które pozwalają wolnym i niezależnym duchom utrzymywać się przy życiu, a przynajmniej przy swoim wolnym zawodzie. Niestety, mój lewicowy głos został storpedowany argumentem, że odremontowany śmietnik jest zadaszony, obwarowany murem i że nikt nie wie, co tam się dzieje, a wszyscy wiedzą, że będą tam nie tylko oddawać mocz osoby korzystające z otwartości śmietnika, ale w nocy stanowić może miejsce dla wielu jeszcze innych potrzeb.
Danusia, jakby przypominając zebranym, by szanowali sobie to co mają, przypomniała wiele innych sposobów wspólnotowego scalania się mieszkańców, poszczególnych klatek schodowych i mieszkań. Świadomość wielu konfiguracji scalania się sąsiadów w ten ponury, lutowy wieczór wzbudził we mnie paniczny strach, gdyż pamiętałam to małżeństwo, które w latach osiemdziesiątych wróciło ze Szwecji z nowym pomysłem na scalanie się sąsiadów raz w tygodniu, nazywając to „gimnastyką szwedzką”.
Danusia odpowiedziała też na rzucony przeze mnie postulat ocieplenia budynku dowodząc, że koszt wykupu gruntu pod zwiększoną powierzchnię zajmowanej bryły domu przekracza możliwości finansowe Wspólnoty, nie mówiąc już o styropianie i wykonawcach.
Perswazyjny ton danusinych dociekań wykluczył zupełnie aktywność prowadzącej zebranie administracji.
Kiedy wychodziłam zbierając pozdrowienia dla mamy od jej byłych sąsiadek, Danusia jeszcze kontynuowała wyjaśnianie argumentów, które alienowały się nie dlatego, że były absurdalne, ale dlatego, że były jedynie dla bycia argumentami.
I tak ten wczorajszy schopenhauerowski lutowy zmierzch przegrał, gdyż optował za filozofią życia, a nie jego argumentacją.