Nominowani Nagroda Literacka Gdynia 2011: Maciej Woźniak “Ucieczka z Elei”

O tym tomiku w Sieci piszą wyjątkowo dużo, autor w wywiadzie mówi, że tomik sprzedaje się dobrze, że był dodruk. Najciekawsza spośród panegiryków na cześć „niepodważalnie jednej z najlepszych rzeczy, jakie przydarzyły się w ostatnich latach polskiej literaturze” (Maciej Topolski) jest recenzja Adama Wiedemanna, równie afirmująca, ale przynajmniej nieśmiało przebąkująca o przeładowaniu metaforami.

Niejednokrotnie pisałam o trzech tomikach Woźniaka: debiutanckim „Srebrnym ołówku”, “Iluminacjach. Zaćmieniach. Szarości” i o tomiku “Obie strony światła”. Najnowszy, “Ucieczka z Elei” jest powtórzeniem wcześniejszych motywów, jest konsekwencją tam obranej drogi i utwierdzeniem się w jej słuszności.
Maciej Woźniak przyznaje się w wywiadzie do duchowych powinowactw z takimi poetami, jak Anna Piwkowska, Agnieszka Kuciak, Tomasz Różycki, Darek Suska, Jacek Dehnel. Nie kwestionuje przeszeregowania do neoklasycyzmu.
Po lekturze „Ucieczki z Elei” mam wrażenie, że Woźniak nie tyle ucieka ze szkoły eleatów, ile szuka gorączkowo czegoś, skąd mógłby uciec. Cały tomik, jak i poprzednie tomiki, to nic innego, jak sztuka uników, konsekwentne ślizganie się po problemach egzystencjalnych, z których niczego wysnuć się nie udaje, ani niczego dowiedzieć. To, co Adam Wiedemann uważa za największy plus tej poezji – estetyzacja niemal młodopolska – służy w nich właśnie do kamuflażu i do ukrycia przekazu i braku przesłania. Tak jak w poprzednich tomikach, gdzie poeta próbował zamiany muzyki na poezję – co nigdy się nie udaje, tak jak zamiana malarstwa na muzykę i odwrotnie – tak tutaj bezsilność tworzenia poezji staje się coraz bardziej wyrazista.
Midasowo – im bardziej poeta Maciej Woźniak stara się być poetą – im więcej tej poezji produkuje, tym bardziej ona jałowieje, a czytelnikowi pozostaje z tej uczty tylko łaknienie i groźba śmierci głodowej.

Zastanawiałam się długo, jak Woźniak uzyskuje ten efekt poetyckiego odejmowania, mimo niewątpliwych starań zarówno w ekwilibrystyce składania misternych rymów, jak i wynajdywaniu – szczególnie podczas łowienia ryb i sypaniu mandali – powodów, by pisać.
Co mamy w wierszach?
Podmiot liryczny przechadza się po świecie, i wyławia wszystko, co można zamienić na język poezji: chłopca na przystanku autobusowym, który „rzuca piguły w rozkład” [Deep Blue]; zastanawia się, co kojarzy mu się ze szwami i to wylicza [Białe szwy]. I w konsekwencji ucieka z wszelkich filozoficznych dociekań na rzecz niezobowiązujących migawek, które jedynie migają sugerując jakieś większe problemy.
Jeśli podmiot liryczny w zachwycie pływa łódką po wodzie i wyławia to, czym zachwyca się Adam Wiedemann, to są to jedynie do niczego nieprowadzące ozdobniki:

„(…)Koła na wodzie nie toną, aż fala dobije do brzegu. Więc każde
było przez moment otwarte? Kiedy trąciła powierzchnię
chłodnym pyszczkiem ryba, żeby opowiedzieć,(…)”

[Ordalia]

Czasami afirmująco próbuje czytelnika zarazić swoim uniesieniem lirycznym:

i ciepły blask od dukatów wysypanych z kufra, kiedy muł
przeżarł drewno. Brodzę z wędką całe popołudnie, jak czapla
patrząc w dół. Jeśli to nie jest szczęście, to nie ma szczęścia.”

[Mandala z liści na dnie]

W wypadku bardziej klasycznie zbudowanych wierszy – mających często na celu uwydatnić ich proweniencje muzyczne – ma się wrażenie, jakby skojarzenia rodziły się wskutek pasujących brzmieniowo słów, a nie znaczeniowo, ani dla wywołania efektu absurdu, np. wiersz napisany w oparciu o słynny wiersz o traceniu Elizabeth Bishop, który namolnie powtarza pewne frazy dla formy jedynie:

„Robi się rzeczy, żeby mogły zniknąć,
żeby zmizerniał czarny pugilares.
Romeo alfa skrzypi kibitką.
W przeciwną stronę śmiga pozytron
niż swoją astmą krztusi się zegarek (…)”

[Vanishing joint]

Podobnie dzieje się z uporczywie mantrowanym wierszem odnoszącym się do przeżyć dzieciństwa, do ubiegłej epoki, z której autor zaczerpnął historyczne już przedmioty i rekwizyty:

„(…) musuje erzac serca, przeciąga się orzeł
na krążku z aluminium, który ci uiszczał
chłopak o mojej twarzy, nic nie sprzedasz drożej

niż jest ci winien za to, że wycinał nożem
w ławce, gdy o tablicę skrzypiał nudny dyszkant
koślawe inicjały, nie zapłacę drożej
za krynicę niż szklankę przy saturatorze.”

[M.I.]

Motyw spotkania dwóch epok przełamanych zmianami politycznymi w Polsce zawiera jeszcze wiersz, który nadał tytuł tomikowi „Ucieczka z Elei”. Jednak większość utworów jest pisana „co mi ślina na język przyniesie”, nie ruszająca żadnych problemów dzisiejszego świata. A przynosi niewiele. Podmiot liryczny przechadza się po świecie i co zobaczy skrzętnie zanotuje:

„W mętnej wodzie pod mostem
uklejki, opiłki spod tarczy słońca.”

[Mandala z opiłków i drzazg]

Czasami dostrzega rzeczy wydziwaczone, niezrozumiałe dla czytelnika:

(…)Wstaw róże, a ich pyszczki zaczynają iskać.[…)
(…)Dziewczyny w kusych ustach przychodzą na cmentarz.(…)

[Menuet z podżegaczem]

Maciej Woźniak, o którym Adam Wiedemann napisał, że „Ucieczka z Elei” jest tomem „zaskakującym i odświeżającym przede wszystkim na gruncie twórczej ewolucji samego Woźniaka” pogrążył się na amen w swojej wypracowanej estetyce, przeciwnie, nie rozwija się, odmawia uczestnictwa w kształtowaniu nowego głosu poezji, umocnił się w konserwatyzmie poetyckim dzieląc po raz szósty włos na czworo, a wiadomo, że tak można w nieskończoność produkując wiersze, a nie je tworząc.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii czytam więc jestem i oznaczony tagami . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

20 odpowiedzi na Nominowani Nagroda Literacka Gdynia 2011: Maciej Woźniak “Ucieczka z Elei”

  1. Hortensja Nowak pisze:

    Wiersz Elizabeth Bishop „One Art” mówi o sztuce tracenia, ale mówi o własnym przeżyciu (np. utracie kochanki i jej „chropawego” głosu, zegarka – pamiątki, itp.. W wierszu „Vanishing joint” (nawiązanie do filmu „Znikający punkt”?) Maciej Woźniak jakby gorączkowo poszukiwał tego, co może być utracone, np. w ostatniej zwrotce nawiązanie do filmu „Piknik pod wiszącą skałą”. Myślę, że dlatego ta poezja jest taka obca, bo wbrew obrazom własnych przeżyć, autor je tak preparuje, że nie są już nasze, nie komunikują się z czytelnikiem.

  2. Ewa pisze:

    Ten „Piknik” to po to, by się rymowało skale – futerale. Trudno mi było to wszystko wyjaśnić w notce, co mnie w tej poezji drażni. Myślę, że tak jak piszesz, chyba te odległe przywołania, ni z gruszki, ni z pietruszki. Forma wiersza jest z założenia oszczędna i uważam, że poeta jak porywa się na takie ekstrawagancje, to musi mieć specjalny powód. Ciekawe, jaki.

  3. Wanda Niechciała pisze:

    „Słońce na wygolonym, szerokim karku deptaku.
    Czegoś trzeba się trzymać, więc pępek się trzyma kolczyka.”
    [Piosenka tumska]
    Bardzo niefortunne metafory. Zastanawiam się, jak długo będzie się mnożyć metafory w ten sposób (podobnie jak Ewa Lipska dochodzi do obsesji w takiej oryginalności). I tam jest dużo takich przewrotności typu „kolczyk”, np. „Nie dzban jest pełen wody, tylko woda jest dzbanem” [Kochankowie w bzie]. Tak jak napisałaś, nie po to, by powiedzieć, ale po to, by poetyzować. Wiersz musi dążyć do prostoty. Jeśli mówi o rzeczach skomplikowanych, to nie jest wina wiersza, że nie jest prosty. Ale tutaj jest odwrotnie: proste rzeczy komplikowane są do niebywałych rozmiarów.

  4. Ewa > Wanda Niechciała pisze:

    Wiesz Wando, ja bym odpuściła, ja jestem za zdyscyplinowaną formą wiersza, nawet za natchnieniem, bo jeśli ktoś ma gonitwę myśli, to mu te obrazy najeżdżają i on musi je przelać na komputer, nawet jak są tak absurdalne, jak trawnik przypominający wygolony kark… Ale tu Zenon z Elei, jakieś same najwyższe, ambitne założenia, masa odniesień, Jakub Boehme, Andrzej Sosnowski, Elizabeth Bishop i z tego wszystkiego zostaje właściwie kilka obrazków zimowych i dużo szumu, kół raczej jako gonienie własnego ogona, a nie jako napęd i medytacja. Oczywiście, można mi zarzucić, że to dla mnie za trudne, że nic z tego nie rozumiem, przeczytałam kilka wywiadów z Maciejem Woźniakiem, gdzie złożoność tej poezji wyjaśnił. Jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jest to pisane – tak jak ten kolczyk i ta woda – nie dla poezji, ale dla Woźniaka. To znaczy, poeta poszukuje jakiejś ciekawostki, by móc być poetą. W tym szaleństwie nie ma metody, bo metodą jest szaleństwo.

  5. Jacek Dehnel pisze:

    Rozmowa ta przypomina dyskusję gimnazjalistów, czytających akademicki skrypt do wyższej matematyki. Teksty Woźniaka są skomplikowane, bo w ten sposób można powiedzieć więcej i głębiej – ale i lektura musi być podbudowana pewną wiedzą o świecie i kulturze, o asocjacjach; umiejętnością czytania między wersami, odnajdowania starych paradoksów i problemów w nowych słowach. A tu to samo: pani Bieńczycka czyta, że Goya nazywa Albę facetem i myśli, że w powieści Alba jest facetem. Pani Wanda wie, że przecież kolczyk trzyma się pępka, a nie odwrotnie, i nie chce/nie potrafi wykonać głębszej pracy nad tekstem. Ech. Ofiary alfabetyzacji.

  6. Ewa > Jacek Dehnel pisze:

    nie mam pojęcia, czego ofiarą jest Pan Panie Jacku, ale przez te kilka lat odwiedzin na moim blogu ani razu nie udało się z Panem skomunikować. Pan tu wchodzi zawsze z połajankami i z deprecjonowaniem zarówno mnie, jak i dyskutantów. Dyskusje są po to, by porozmawiać. Są spontaniczne, nie wszystkie pisane na gorąco komentarze są do końca przemyślane, bo na tym polega polemika, by dojść do jakiś wniosków na mocy właśnie żywej dyskusji. Gdybym nie miała zamiaru napisać tej notki, nie przeczytałabym kilkakrotnie tego tomiku i nie poszukała wszystkich głosów o tych wierszach w Sieci, też i głosu Pana. Panegiryki na część Macieja Wożniaka nie rozjaśniają tej poezji, a przeintelektualizowanie według mnie jest ich wadą, a nie zaletą, bo sztuka to nie wykłady, tylko asocjacje. Czytam na bieżąco ukazujące się tomiki Macieja Wożniaka, bo komentował moje wiersze na portalu Nieszuflada jeszcze jako Doktor Sardonicus (jeśli nie przekręciłam nicka; komentował pozytywnie, nie jest to zemsta) i ciekawi mnie, dokąd zmierza. Według mnie zmierza donikąd, trwa w konwencji, nie rozwija się. Taki jest mój subiektywny odczyt tej poezji. Nie zaszkodzi to Panu Woźniakowi, bo aplauz jest powszechny, ani jednej nieprzychylnej recenzji. Pan nie jest w stanie zmienić naszych odczuć, skoro nie zachwyca. A o Goi to chyba już temat wyczerpaliśmy.

  7. Hortensja Nowak pisze:

    Z analizą tego typu poezji jest problem, ponieważ jest poprawnie napisana, przeszła najprawdopodobniej przez wiele korekt i dyskusji, nim została wydana. Taka cyzelerska to kosmetyka, końcowy efekt może zmylić, natomiast istota pozostaje zawsze ta sama, bo Maciej Woźniak jest talentem niewielkim, wyuczonym, a nie naznaczonym. A na blogu Ewy poszukujemy prawdziwej poezji, a nie jej namiastek.

  8. Ewa pisze:

    Dodałabym jeszcze, że Maciej Woźniak nigdy nie przeszedł przez awangardę, jak powiedział w wywiadzie, nigdy nie nawiązał z ugrupowaniem pokoleniowym, z bruLionowcami, startował od razu z tych koturnowych wyżyn, którym jest wierny do dzisiaj. Według mnie w nich skostniał.
    Hortensjo, za tydzień „Dywan” Adama Wiedemanna. Zapraszam, Panie Jacku.

  9. Robert Mrówczyński pisze:

    Podobnie jak Dehnel, miałem nieszczęście pobierać edukację w bolszewickiej szkole, a edukacja ta polegała na nieustannym lżeniu uczniów, dworowaniu, poniżaniu, obrażaniu, szydzeniu i ośmieszaniu. Nie muszę dodawać, że podobnie jak „jadowitość” Dehnela nie były to działania wyrafinowane, a po prostu zwykłe chamstwo, ale cóż, w mordę dać nie mogliśmy, takie czasy… Np. profesorka Wiktorynkowa od polskiego pod koniec każdej lekcji, kiedy już te swoje mądrości niewychodzące poza podręcznik wycisnęła z siebie, jak pastę z tubki, nie widząc należytego zachwytu i podziwu klasy, dostawała istnego szału z jakiegoś żalu, że te wszystkie perły intelektu, musiała rzucać przed takie wieprze jak my i tak nam to właśnie przedstawiała. Co ciekawe, używała bardzo często w stosunku do uczniów identycznego jak w filipice Dehnela, terminu: ofiary alfabetyzacji, że niby większy pożytek dla nas, gdybyśmy pozostali analfabetami. Oczywiście nikt nie odważył się jej przytaknąć, bo rzeczywiście z dwojga złego lepszy już analfabetyzm niż „przygoda edukacyjna” z kimś tak plugawym i toksycznym. Reszta pedagogów była podobna, choć każdy oczywiście „inny”, galeria psychopatów, niezrealizowanych ambicjonerów, brzydkich, głupich i złych ludzi. Może przy innej okazji sportretuję każdego z osobna, nie dla popisu, czy zemsty, a dla uczczenia i oddania sprawiedliwości ich ofiarom, ale także jako świadectwo czasów o których mało kto pamięta i chce pamiętać. Paradoksalnie, ofiar było bardzo mało. Dziś wszyscy moi znajomi z ławki szkolnej wychwalają swoją szkołę, swoich nauczycieli. Okazuje się, że nawet ta edukacja nie poszła na marne, moi koledzy z takim bagażem „zawojowali” świat, radzą sobie, jak to się mówi. Jeśli się nie zdystansowali do przeszłości, nie przerobili jej mentalnie, nie poddali wiwisekcji, nie poddali w wątpliwość, nie zrozumieli – znaczy to tylko akceptację i przyswojenie jako cenną naukę. Oczywiście nie tylko chamstwo było naszym chlebem powszednim. Była jeszcze obowiązkowa nauka lizusostwa i donosicielstwa.
    I to jest z grubsza odpowiedź na Twoje pytanie: czego ofiarą jest Dehnel.

  10. Jacek Dehnel pisze:

    Pani Ewo, jestem ofiarą wielu lat samoedukowania się czytelniczego. Dlatego nie widzę u Woźniaka “przeintelektualizowania” tylko klarowny, piękny przekaz – inna sprawa, że na wyższym poziomie skomplikowania niż Pani tych wierszy lektura.

    I znów to samo: ciotki kulturalne siedzą i wyrokują zza biureczek, kto jest poetą naznaczonym. Parnasiary, słodki Jezu. Z rozumieniem tekstu na poziomie gimnazjalnym. Łałowe, jak mawiają niektórzy.

  11. Ewa > Jacek Dehnel pisze:

    Zupełnie nietrafione określenie „ciotki kulturalne”, które papuguje Pan za Wiolettą Grzegorzewską która mnie tak nazwała na portalu Liternet. Witold Gombrowicz nazwał „ciotkami kulturalnymi” urzędniczki w resorcie kultury w PRL-u, jak i Leopold Tyrmand jako „kobiety w okresie klimakterium”, decydujące, kogo w wydawnictwach wydawać.
    Nie posiadam biurka, nie jestem zatrudniona w żadnym urzędzie, moje pisanie, mój blog jest całkowicie moją wewnętrzną potrzebą wypowiadania się, jest to między innymi odreagowanie na panującą w PRL-u cenzurę. Mogę pisać, co uważam i nie ma to nic wspólnego z pracą urzędową, jak Pan insynuuje. Pan nie czyta mojego bloga, nie ma pojęcia, co ja tutaj robię, wpada oszalały jak Google wskażą Pana nazwisko lub Pańskich przyjaciół. Pana wola, Pana potrzeba, ja to szanuję, niech i Pan w dobie wolności Internetu uszanuje moją.

  12. Ewa > Jacek Dehnel pisze:

    Gratuluję celnej przepowiedni literackiego Nobla 2011

  13. Robert Mrówczyński pisze:

    We wspomnianej wyżej szkole miałem kolegę H., który podobnie jak Dehnel był ofiarą samoedukacji czytelniczej. Regularnie czytał encyklopedię, by nigdy nie być zaskoczonym jakimś trudnym wyrazem, które jednak od czasu do czasu pojawiały się w klasowych rozmowach, a książki z biblioteki wypożyczał według alfabetu i ciągle był na „A”. Mimo wielu lektur, niekoniecznie właściwych, podobnie jak Dehnel nigdy nie trafiał podczas dyskusji w sedno, jego wywody, refleksje, riposty, były chybione i budziły konsternację, najczęściej wesołość jako absurdalne, choć niezamierzenie. Nie rozumiał dlaczego, mimo tak wielkiego wysiłku i samozaparcia w tej samoedukacji stał się pośmiewiskiem klasowym. Oczywiście daleko było mu do Dehnela, który ma do dyspozycji wygodne google i jest znacznie starszy, ale podobieństwo tkwi w interesownym traktowaniu szeroko pojętej kultury, dlatego i Dehnel mógł strzelić kulą w płot pisząc o „ciotkach kulturalnych”, dając tym świadectwo, że albo to powtarza po nierozgarniętej Grzegorzewskiej, albo niechlujnie przeczytał Gombrowicza. Prawdziwy pasjonat nigdy nie palnął by takiej gafy.

  14. Robert Mrówczyński pisze:

    Zresztą idę o zakład, że Gombrowicza Dehnel nie trawi, bo Gombrowicz jest na przeciwnym biegunie mentalnym, porusza te egzystencjalne problemy, o których Dehnel boi się nawet pomyśleć, podobnie jak zresztą większość Polaków. Stąd pewnie ta pomyłka. A jeśli chodzi o rzeczone ciotki, to niekoniecznie muszą być instytucjonalne. Ciotką kulturalną jest właśnie taka Grzegorzewska, Gałkowska, wszyscy Ci którzy wazeliniarsko kibicują establishmentowej literaturze i jak wsiowe burki szczekają na tych, którzy ośmielą się cokolwiek krytycznie. Ciotka kulturalna, to mentalność, dyspozycja charakteru, podobnie jak kurwa, którą często myli się z prostytutką, która jest zwykłym zawodem..

  15. Ewa > Robert Mrówczyński pisze:

    Też uważam Robercie, że dzisiejszym ciotkom kulturalnym dzieje się krzywda, jeśli mnie się do nich zalicza. Tak jak napisałeś, szeregi ciotek kulturalnych (historia nie znosi próżni) zajmują dzisiaj wysiadujące na portalach literackich wszelkie lizusy niezależnie od płci i wieku, które w każdą szczelinę wciskają swoje hołdy składane osobom znaczącym w dzisiejszym życiu literackim. Nie chcę wymieniać nazwisk (dodałabym o wiele więcej z wszystkich portali, szturmują równocześnie kilka) bo znowu wejdzie tu bojówka liternetowa na czele z…, a nie życzę sobie tych osób na moim blogu. Nie wywołuj wilka z lasu.

  16. Robert Mrówczyński pisze:

    Oczywiście nie ma sensu robić im tu reklamy, starczą te dwie, zresztą bardziej dla przykładu niż zasług szczególnych w produkcji wazeliny.

  17. Jacek Dehnel pisze:

    Ohoho. Odpowiem po kolei: nie mam pojęcia, kto jeszcze nazwał Panią “ciotką kulturalną”, ale jest to pojęcie, które przez kilkadziesiąt lat zdążyło się przyjąć w polszczyźnie, podobnie jak inne “skrzydlate słowa” z tekstów Gombrowicza (pozwolę sobie zauważyć, że P. Mrówczyński przegrał zakład, na który poszedł; Gombrowicza uwielbiam od dawna). Nie nazwałem Pani w ten sposób z powodu posiadania lub nieposiadania biurka czy też zasiadania tu czy tam. Proszę kombinować dalej. Za gratulacje dziękuję, podbiję sobie nimi deliję.

  18. Robert Mrówczyński pisze:

    Nie ma co kombinować, Pan z nas wszystkich najlepiej zna instytucję ciotki, belfra, konesera – to przecież do nich adresuje Pan swoje utwory, ciotki kulturalne są Pańskim „targetem”. I ten target „uwielbia” Pana prace. Tak jak Pan Gombrowicza. Od zawsze.
    Popisywanie się tak wyszukaną formą podziękowania to megalomania, ale zupełnie innej próby niż “Ja” Gombrowicza. Gombrowicz był arystokratą ducha, dlatego był nowoczesny. Pan jest anachroniczny ze swoją delią.

  19. Hortensja Nowak pisze:

    Już kończę na Facebooku omawianie dzieł Geneta i przejdę po nim do Gombrowicza, którego dzieła wszystkie właśnie ukończyłam ponownie czytać zainspirowana pytaniem na fb Leszka Onaka, który utwór Gombrowicza najbardziej lubię, a ja odpowiedziałam, że wszystkie.
    Przy okazji tych lektur podaję cytaty, mające w tym sporze decydujące znaczenie, gdyż Gombrowicz kategorię „ciotki” bardzo szczegółowo określa:

    „(…)Tematy śliskie są po to, żeby uciekały przed nimi dobrze ułożone ciotki, nie zaś literatura. Przemilczeć? Ależ ten niesmak, to jakieś zmęczenie sobą, które ogarnia, gdy nawet tutaj wobec „zmarłego przyjaciela” ja muszę być ja… ależ ja muszę podjąć ryzyko niesmaku!(…)”
    [Autobiografia pośmiertna]

    „(…) Szczegół ten, w zasadzie bez znaczenia, jest jednak charakterystyczny, gdyż uwydatnia inwazję miękkości w dziedzinę, która powinna być twarda. Literaturze, zmiękczanej nieustannie przez rozmaite poczciwe ciotki, fabrykujące powieści lub felietony, przez dostarczycieli pośledniej prozy i poezji, przez mięczaków obdarzonych łatwością słowa, literaturze grozi to niebezpieczeństwo, iż stanie się jajkiem na miękko, zamiast być — co jest jej powołaniem — jajkiem na twardo.(…)”
    [Dziennik 1953 – 1956]

    „(…)Tylko dzieci lub dobroduszne ciotki (których staropanieńska niewinność jest, niestety, ważnym czynnikiem naszej opinii publicznej) mogą wyobrazić sobie, że pisarz jest istotą spokojnie wysublimowaną, wzniosłym duchem, pouczającym z wyżyn swego „talentu” o tym co Dobre i Piękne. Nie, pisarz nie zasiada na szczytach, lecz z dołu pnie się do góry — i któż śmiałby poważnie wymagać abyśmy na naszym papierze rozwiązywali wszystkie gordyjskie węzły egzystencji?(…)”
    [Dziennik 1953 – 1956]

    „(…)Nagle najgorsza hołota intelektualno artystyczna Warszawy — jakieś zacne ciotki kulturalne, jakieś belfry, jacyś koneserzy, jacyś mędrkowie i „strażnicy wartości”, wszystko płatne od wiersza — zaczęli mnie obkładać swoimi pośpiesznymi, powierzchownymi, łaskawymi i głupowatymi osądami.(…)”
    [Testament]

    „(…)”Ciocia, ciocia, ciocia! O, kto nigdy nie znalazł się na warsztacie kulturalnej ciotki i nie był spreparowany niemo i bez jęku przez tę ich mentalność trywializującą i odbierającą życiu wszelkie życie, kto nie przeczytał o sobie w gazecie ciotczynego sądu, ten nie zna drobnostki, ten nie wie, co to jest drobnostka w ciotce. (…)”
    [Ferdydurke]

  20. Jacek Dehnel pisze:

    P. Mrówczyński: Nie wiem, widać Pan zna skądś moich czytelników i może określić, kim są – ja ich nie znam, a ten skromny wycinek, który poznaję na spotkaniach autorskich, to kobiety i mężczyźni od wieku szkolnego do emeryckiego. Pewnie jednak przeprowadził Pan jakieś badania statystyczne, na których Pan się opiera.

    Nie złapał Pan konceptu z deliją, ale też nie oczekiwałem, że Pan złapie.

Skomentuj Robert Mrówczyński Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *