Miasto się poci. Miasto cieknie. I nic nie myli tak jak lustro
ulic odbitych w mokrych miastach. Parasolowy czas lutowych
mżawek zimowych. Jak igłami drażnią sentyment, zamiast puchu.
Zmysły są zbędne. Pączki z różą są niejadalne. Smaku słuchu
dźwięk nie zachwyci znad wód czarnych kawy w kawiarni. Ani mowy,
ani rozśmiania przypadkowej wymiany zdań. A ludzi mnóstwo
stoi u bram. Sylwetki czarne jak na strzelnicy. Tłem jest światło.
Anonimowo jest i grzecznie. Nie jak na sądzie ostatecznym.
Nikt nie rozliczy, nie oceni, a rewolucja permanentna
będzie w oszustwie nieśmiertelna. Będzie snem więźnia
tafli ulic. Historia go już nie przytuli. Szeregom grzecznym
zwróci tanie perfumy sekt idei. Potrzebnym być niełatwo.
Miasto się poci. Miasto cieknie. I nic nie myli takim lustrem
mego oglądu. Mej diagnozy. Cóż ja – też cząstką złej pogody
co eskaluje, chwała Bogu, jedynie w wąskiej, danej strefie
klimatycznego obcowania. Wielkie żarcie, gdy jeść chce się
w innych zaświatach. Cóż zegary. Się lejące? Byłej mody
są już passe: rozpływające usta enzymem pączki tłuste.