Dziennik wiejski (3)

9 lipca 2011. Marek ciął żywopłot po deszczu i poślizgnął się. Noga napuchła i obłożyliśmy ją wszystkimi wiktuałami zamrażarki. W szpitalu chcieli zrobić mu operację i połączyć po otwarciu uda naderwany mięsień, ale ponieważ diagnoza była jedynie domniemanym wynikiem palpacji lekarki pełniącej dyżur, Marek się nie zgodził i wobec tego dali mu szynę zapinaną na rzepy, receptę na zastrzyki do wstrzykiwania samemu w brzuch, oraz skierowanie do leczenia ambulatoryjnego. Ponieważ USG było nieosiągalne, podkulawiony przyjechał na wieś.
Siedzieliśmy właśnie przed domem po kolacji, kiedy ktoś delikatnie przed furtką, czyli zarośniętą częścią żywopłotu, której Marek nie zdążył wystrzyc spytał o naszego syna. Poznałam głos Bunia i podeszłam otwierając furtkę.
– Przyjedzie jutro. Chcesz wejść?
– Jutro jadę do Niemiec – powiedział Bunio jednocześnie wchodząc i witając się z Markiem, zaczął nerwowo pytać: chcesz piwo? Zaraz przyniosę.
– Nie piję piwa – powiedział Marek. Ale Bunio jakby nie wiedział, co ma z sobą zrobić bez piwa, rozpaczliwie szukał pretekstu, żeby wyjść i równocześnie zostać.
– Mam piwo. Zaraz przyniosę – powiedziałam jakby w pustkę i Bunio ucieszył się.
– Pije tylko mama – powiedziałam podając Buniowi puszkę nieznanej firmy, które kupiłam w Tesco za 1 zł od puszki.
– Kupuję mamie dla podwyższenia ciśnienia – rozpoczęłam się tłumaczyć na wszelki wypadek uprzedzając fakt zakwestionowania jakości piwa.
Ale Bunio ucieszył się tak, jakby ta puszka była dla niego ratującym jego życie napojem i zaczął mi wciskać do ręki 10 zł.
– No nie, przestań Bunio – zabrałam banknot i schyliwszy się, odpięłam rzep kieszeni nad kolanem jego kraciastych spodni i wsunęłam tam 10 zł.
Bunio ostatnio był u nas ubiegłego lata kiedy jeszcze Podzwon żył i kiedy znał mnie z codziennych spacerów do stacji i z powrotem, bo Podzwon pod koniec życia tolerował już tylko takie odcinki spaceru: po płaskim, po asfalcie i po wiadomych mu miejscach. I widywał mnie codziennie w otwartym oknie, kątem oka spod ciemnych okularów patrzyłam, jak Bunio stoi w oknie i na mnie patrzy. Ale raz natknęłam się na Bunia oko w oko, kiedy wracał ze sklepu i niósł reklamówkę pełną puszek z piwem, i był kompletnie pijany. Widocznie piwo go ośmieliło, bo zaproponował mi jakąś intymną wspólnotę nieporadnie i ja mu ze śmiechem odpowiedziałam, co ty Bunio? i szybko się oddaliłam, a on stał tak z tymi piwami zaskoczony i samotny. A potem spotkałam go jeszcze raz, jak stał przed swoim domem z jakimś mężczyzną i naprawiali samochód. I wtedy Bunio nie ukłonił mi się nawet, ani nie popatrzył, ani nie przyznał się przed sobą, przed tym mężczyzną i przede mną, że mnie zna, mimo, że minęliśmy go z Podzwonem tak blisko i byliśmy jedynymi takim wędrowcami na ulicy.
Ale jak gdyby nigdy nic, Bunio po kilkunastu dniach przyszedł do mnie do ogrodu pytając tym razem o Marka, a ja go wpuściłam i pozwoliłam mu usiąść i pokazać sobie jego komórkę, a nawet pozwolić mu zobaczyć moją. Wpisaliśmy więc numery telefonów, Bunio kazał sobie podać numery moich synów, Marka i prosił jeszcze, by przysłano mu ze Stanów samochód, a on go tutaj sprzeda. Pochwalił się, że był w Kanadzie i ja go spytałam, dlaczego sam sobie tego samochodu nie przysłał, ale okazało się, że w Kanadzie był zbyt krótko, by mógł to zrobić. Potem Bunio popatrzył jeszcze znacząco na mój dekolt, a ja cały czas tej wizyty miałam jakieś poczucie ewentualnego kazirodztwa, bo Bunio bywał u nas codziennie latem jak miał kilka i kilkanaście lat. Bo Bunio potrzebował budować przez całe wakacje wszelkie pojazdy z moim starszym synem i może właśnie dzięki temu został potem mechanikiem samochodowym. Bunia nie interesowały wtedy moje czarnobiałe akty, które po latach znalazłam ukryte na strychu, ani jedzenie na kąpielisko, które chłopcy zjadali przed dojściem. Ani papierosy palone nad rzeczką, ani filmy pornograficzne oglądane na pierwszych video u Wielkiej Głowy w piwnicy. Bunia interesowała tylko lotnia, która ani razu nie wzniosła się w powietrze, przerobienie plastikowego samochodu na napęd nożny na pojazd, który już przestawał jeździć. Te techniczne porażki, które z czasem stawały się ewidentnie docelowe Bunio zawdzięczał swojemu stoickiemu sceptycyzmowi, gdyż na każdą, czasami nawet rozsądną radę odpowiadał niezmiennie: „nie sądzę”. O dziwo, zaprocentowało to w jego dorosłym życiu sukcesem. Bunio, jak fama wiejska niosła, był poszukiwanym, wszechstronnym mechanikiem, skutecznym i cenionym, a firma przewozowa, gdzie pracował na etacie, podobno bez niego nie mogłaby istnieć.

– Nie masz komórki? – mówił z troską Marek w odpowiedzi na nieprawdopodobną opowieść Bunia, jak to on w kieszeń, gdzie miał swoją „wypasioną” komórkę wsypał gwoździe, które wskutek ocierania się w czasie chodu Bunia ją zniszczyły. A miałem pierwszy we wsi komórkę! – chwalił się Bunio lekceważąc stratę i traktując posiadanie komórki, a nie jej ewentualną usługę, jako ważniejsze.
– Nie masz Internetu? – Bunio miał Internet, miał Neostradę, ale ponieważ poszedł do więzienia, to rodzice mu ją odłączyli i teraz nie ma. Ale potrzebuje kupić silnik na Allegro.
– Mam ci kupić silnik na Allegro? – spytał z niedowierzaniem Marek zdziwiony przebiegiem tej wizyty.
Wynieśliśmy laptop na ogród i Marek kupił Buniowi silnik, po który pojedzie odebrać do Częstochowy.
– Przecież masz jechać do Niemiec – wtrąciłam trzeźwo, ale okazało się to bez znaczenia.
– Co to za piwo? – nie znam takiej marki – Bunio nie zajął jeszcze jednoznacznego stanowiska wobec piwa, a ja zaniepokojona powtórzyłam wymijająco – kupiłam w hipermarkecie dla mamy, bo tylko mama pije piwo.
– Doskonałe piwo – powiedział Bunio prosząc mnie o coś do pisania, by zapisać markę, by móc je kupić. Wniosłam ołówki i kartki. Potem wyjął z kieszeni kraciastych spodni 10 zł i znowu zaczął je wciskać, tym razem Markowi.
– Czy ty Bunio pobierasz opłaty od gości, jak do ciebie przychodzą? – pytał Marek chcąc obrócić wszystko w żart i równocześnie odsuwając banknot od siebie.

Robiło się ciemno i Bunio opowiadał nerwowo i chaotycznie o swoich niedoszłych związkach, o kobiecie, z którą nie mieszka, o mieszkaniu, które ma podobno w sąsiednim mieście, ale nie zostawi przecież rodziców samych. Nasza jedyna lampa ładowana promieniami słonecznymi wbita w ziemię rozżarzyła się zimnym światłem rozetowych promieni, pod którymi źdźbła trawy zrobiły się srebrne. Równocześnie na szczycie widocznej z naszego domu góry rozświetlił się gigantyczny krzyż milenijny, który od 2000 roku bił białym światłem w nasze okna w każdą noc, gdy wyłaniał się z absolutnej czerni zawieszony na niebie jak neon z nowojorskiej ulicy.
– Przecież oni chyba są w naszym wieku – powiedziałam zaskoczona troską synowską Bunia, bo pamiętałam, że ojciec pracował w jego dzieciństwie w gumkowni, a mama zajmowała się tylko domem. Ojciec w latach osiemdziesiątych z tej gumkowni przynosił klej, który kleił wszystko i był jedyną możliwością w tych czasach na łączenie czegokolwiek z czymkolwiek, bo w sklepach kleje dla dzieci nigdy niczego nie sklejały tylko imitowały klejenie.
– Nie mogę ich opuścić – rozczulił się Bunio wstając i smakując dobroć swojego synowskiego serca, i trzymał już w geście pożegnalnym dłoń Marka.
Trzymał ją w uścisku długo i jakby nie chciał go już nigdy zwolnić, nagle rozpłakał się i szybko wyszedł.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2011, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

4 odpowiedzi na Dziennik wiejski (3)

  1. Przechodzień >Ewa pisze:

    Nawet nie było palpacji, tylko oględziny wzrokowe. “Szpital nagłe przypadki” wygląda w rzeczywistości zupełnie inaczej niż w telewizji. Straciłem tylko 30 zł na ortiz, bo nawet ten kawałek drutu obszyty materiałem nie jest w całości refundowany przez NFZ. Lekarka wyraźnie nie miała zamiaru mi pomóc, a był tam i rentgen i usg, ale za usługę z pewnością dostała kasę. Żałowałem że w ogóle doczołgałem się do tego szpitala po pomoc.

    Biedny Bunio, bardzo mi go żal, on znikąd nie dostał pomocy. Ofiara patologicznej rodzinki i dołującej szkoły z okrucieństwem tzw lepszego towarzystwa. Bunio szuka ciągle ciepła i miłości, szuka ojca, szuka matki, których tak naprawdę nie miał, dlatego pojawia się u nas, a jego kobieta-rozwodniczka z dziećmi jest o kilkanaście lata starsza. Ale Bunio jest stracony, bo takie rzeczy trzeba otrzymać na czas, w odpowiednim momencie życia. Teraz tylko została Buniowi imitacja związków, imitacja życia, bo Bunio nie jest zdolny tworzyć prawdziwe relacje z ludźmi, bo mu ta zdolność została nieodwracalnie zniszczona w jego rodzicielskim domu. Mogła go w części uratować szkoła, ale ta promuje i wspiera przeciętność, a Bunio to wielki i bardzo zdolny oryginał z dużym potencjałem twórczym, ale ten jego potencjał jego zdolności dla polskiej szkoły i polskiej rzeczywistości nieprzydatne. Dlatego Bunio zawsze wzgardzony egzystował na marginesie, bo Bunio jest wielkim wyrzutem sumienia, jest dowodem rzeczowym nieprawości społeczności w której miał pecha się pojawić.

  2. Ewa pisze:

    Idąc Twoim tokiem rozumowania, to wszyscy jesteśmy ofiarami ofiar. Nie chciałabym, by moja proza była odczytana tak socjologicznie… W końcu to zawsze jakieś kłamstwo. Gombrowicz pisał, że zawsze pisze się kłamstwa, nawet jak są prawdą.

  3. Przechodzień >Ewa pisze:

    Zazwyczaj jednak czytelnik osobiście nie zna bohatera, a w zderzeniu tego “kłamstwa” literackiego z nieuświadomioną, ale jakoś przeczuwaną wiedzą, następuje tzw. olśnienie czytelnicze, lub nie. Autor nigdy do końca nie wie co czytelnik wywiedzie z jego tekstu, ale nigdy, jak sądzę nie zamierza wprowadzać celowo czytelnika w błąd. Wobec tej wzajemnej porażki nierozpoznania rzeczy bez znaczenia jest już status prawdy czy kłamstwa pisania. Mam nadzieję, że tu z czymś takim nie masz do czynienia, a moje nazbyt socjologiczne dopowiedzenie może rzeczywiście kierować uwagę na manowce, bo socjologia to manowce literatury, ale mnie znającego bohatera trudno inaczej i mam przynajmniej nadzieję, że nie odczytałem niewłaściwie. Dla mnie jednak Bunio jest bohaterem bardziej socjologicznym niż literackim.

  4. Ewa > Przechodzień pisze:

    Myślę, że ideałem deszyfracji powodu zwichrowania bohatera byłby tylko tekst literacki, tj. czytelniku porzuć wszelką nadzieję wchodząc w opowiadanie i zapomnij, co wiesz na ten temat. Tak nigdy nie jest i zawsze czyta to ktoś albo „jaśniejszy”, albo z tzw. bagażem przeżyć. Jednak nie chciałabym działać tak, jak scenarzysta. Wierzę, że banalność zdarzeń je jednak uprawomocnia, tj. nadaje rangę potrzebności, tak jak dzieci niechciane są też potrzebne, bo się urodziły. Jednak czytając nawet jak odnajdujesz tam siebie, to przecież jesteś w tekście, za szybą, już nieosiągalny, złapany, uwięziony i unieruchomiony. Dlatego bohaterowie muszą żyć własnym życiem i jeżeli nawet nadają się na bohaterów broszurek rewolucyjnych walczących o lepszy świat jutra, to nie powinny mieć z nimi nic wspólnego.
    Tak myślę. Bunio był znowu u mnie wczoraj, ale jak to opiszę, to nikt mi nie uwierzy, żaden czytelnik. Więc raczej może zająć się przyrodą..?

Skomentuj Ewa > Przechodzień Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *