czwartek, 19 maja 2011. Do stacji Národní třída wejdziemy od Purkyňova, ale jeszcze wstąpimy do Tesco od Spálenej, niemal od Národní. Nazwa stacji nawiązuje do słynnej Alei Narodowej, na której rozpoczęła się aksamitna rewolucja. To wykwintna ulica pełna banków, luksusowych sklepów, drogich hoteli i restauracji. Secesyjne kamienice i pałace są odnowione, fasady wyświeżone, ale czasami, jak podchodzę bliżej do posągów wieńczących okna, które często sięgają najniższych kondygnacji widzę, że zakonserwowane są tylko farbą akrylową wbrew dawnym technikom konserwatorskim, które wymagały piaskowania i stosowania materiałów takich, jakich użyto do ich powstania.
Idziemy jeszcze do Tesco zwabieni wielkim, widocznym z dala napisem na budynku obok Národní, by kupić jedzenie na dzisiaj. Stojący w oszklonym holu – jak hotelowy portier – umundurowany pracownik grzecznie wita falę klientów, którą właśnie wypluwa tramwaj zatrzymujący się przy samym wejściu do budynku. Podchodzę i pytam go, gdzie jest TESCO, myśląc, że Tesco zajmuje tylko jakieś skrzydło ogromnego budynku. A on jakby zakłopotany moim pytaniem rozkłada bezradnie ręce, podnosi je potem do góry i głowę wznosi za nimi w geście dziękczynnym, i religijnym, i ja tam patrzę, oboje patrzymy na te nie kończące się kondygnacje, gdzie wiodą schody ruchome, które giną w perspektywie sklepienia, i mówi zakłopotany, że to wszystko to Tesco, tak jakby cały świat wokół już był tylko tesco.
Ten dom handlowy w zabytkowej kamienicy zaadaptowanej już w latach siedemdziesiątych na wielki piętrowy dom handlowy teraz jest ekskluzywnym hipermarketem z częścią spożywczą zepchniętą do podziemi, a tylko ona nas interesuje. Kupujemy więc tam rochliki, masę rochlików, jogurty i serki do rochlików i wracamy do metra. Na domu stojącym na ulicy Spálenej, gdzie mieści się komercyjny bank, z szarości jego fasady żegnają nas w ciepłym kolorze ochry, witalne posągi nagich kobiet i mężczyzn ze wszystkimi szczegółami ludzkiej anatomii.
Z przystanku Národní třída zielonej linii A można bezpośrednio pojechać na Zamek i zwabieni nazwą przystanku metra Hradčanská tam wysiadamy. Pojechaliśmy za daleko, ale postanawiamy już nie wracać i wejść od tyłu uliczkami na Zamkowe Wzgórze, zresztą już tak jak my, pojawiają się na ulicach wycieczki, z początku sporadycznie w małych grupach, potem już korowody podążających za przewodnikiem pielgrzymek stają się coraz liczniejsze. Mijamy teren Ministerstwa Obrony, którego duże przestrzenie terenów zielonych – jak przestrzega napis – monitorowany przez policję. Nie wiadomo, co tam się dzieje, zza solidnych ogrodzeń wystaje optymistycznie jaśmin w pełni kwitnienia.
Hradczany od tej strony rozpoczynają się Królewskimi Ogrodami, których wejścia oblegają grupki turystów z całego świata z przewodnikami i wyczekują chwili, by mogli wszyscy wejść jednocześnie, podczas gdy przewodnicy starają się im wyjaśnić plan zamku na ogromnej tablicy, skomplikowanej i pełnej nazw. Ponieważ zwiedzanie kompleksu zamkowego musi trwać minimum pół dnia, szybko wymijamy wszystkich, którzy go na to oddadzą. Już w dole widać zarys Katedry św. Wita, mijamy po obu stronach kute, piękne ornamenty bram wjazdowych do rezydencji prezydenta i do ogrodów królewskich, a one rzucają przepiękne cienie na starożytną kostkę brukową i w to zaplątują się ciągle części cieni turystów, stąpających raczej, niż się przechadzających. Wszystkim udziela się waga tego miejsca, nasycenie i nawarstwienie dziejących się tutaj odwiecznych przebudowań, wizyt i spotkań znaczących dla biegu świata władców, że to wszystko jak na spirytystycznym seansie nachodzi odwiedzających i im towarzyszy. Wchodzimy na dziedziniec Pałacu mijając nieruchomych, niczym figurki w zegarach, dwóch żołnierzyków stojących w pomalowanych w paski budkach jak z ilustracji Szancera do baśni Andersena i gdyby nie sygnalizowana tabliczkami powaga tego miejsca, cały ten ceremoniał warty honorowej, wydałby się tylko zabawą. Ale dziedziniec jest mimo pomników, fontann i wieńczących dachy rzygulców w kształcie głów młodych chłopców powykrzywianych w grymasie wymiotowania, niezwykle poważny i w swojej renesansowej architekturze spokojny.
Wychodzimy bramą, która jest właściwie głównym wejściem wszelkich honorowych delegacji i początkiem dla zwiedzających. Na dwóch filarach bramy stoją masywne rzeźby walczących gigantów, kute w brązie tak, jakby swoją barokową energią walki próbowali zakłócić harmonię tego wreszcie uporządkowanego z różnorakości stylów i estetyk zabudowań, dziedzińców, wież i wrót. Pod gigantami stoją znowu nieruchomo, jak delikatne lalki, dwa śliczne chłopaki ubrane w galowe mundurki. Pewnie nawet nikt z mijających ich turystów nie ma sumienia ich rozśmieszać, by nie utracili tego honorowego stanu.
Przed bramą następuje mimo wszystko pożądane uwolnienie od szlachetności wieków. Zespół muzyków gra nowoorleański jazz, ubrany przepisowo w kamizelki i czarnobiałe buty i ta rozlewająca się, obca temu miejscu muzyka sprowadza wszystko do właściwych, ludzkich rozmiarów poprzez właśnie odrębność amerykańskiego pochodzenia i ironię instrumentów wydobywających żartobliwe, rozmawiające i odpowiadające sobie wzajemnie dźwięki. Stąd, z tego widokowego tarasu Praga prezentuje się najpiękniej. Czerwone dachy domów wprowadzają w przestrzeń ciepły rytm starożytnego miasta, które zdołało przechować wiekowe skarby. Niektóre dachy zaadaptowane są na restauracje wprowadzając zielenią jeszcze dodatkowy klimat wakacyjny i południowy.
Żegnamy się tym z Pragą. Pozostaje już tylko symboliczne zejście do naszej rzeczywistości. Robimy to z tłumem zwiedzających. Obok nas kroczy wycieczka kobiet rasy żółtej w różowych kapelusikach ze zszytych ślimakiem rypsowych tasiemek produkcji chińskiej, które i u nas są noszone. Schodzimy za tymi kapelusikami po Starých Zámeckých Schodech łączących Malą Stranę z Zamkiem Praskim.
Podobno jest 121 stopni, ale każdy z nich to kilkumetrowy taras i schodzimy po takich obszernych tarasach w dół, wzdłuż zabytkowych, wypielęgnowanych domów jak w wąwozie, a w dole widać coraz mniejsze sylwetki schodzących tłumnie ludzi i właściwie nikt tu nie wchodzi, a tylko już schodzi.
I przypomina się piosenka Karola Haslera „Stare schody zamku”, którą emitowała czeska telewizja wtedy, gdy nawet do Czechosłowacji nie można było pojechać, a za to ich radiostacja telewizyjna była u nas odbierana lepiej, niż rodzima.
Waldemar Matuška wygląda jak Diabeł. I rzeczywiście lepiej telewizory w PRL-u odbierały stacje czeskie? Nie słyszałam o tym.
Tak, Matuška demoniczny, ale przystojny… Czytam na Wikipedii, że uciekł już w latach siedemdziesiątych do Stanów.
U nas w Katowicach odbieraliśmy Telewizję z Ostrawy, bo dobranocki były o pół godziny wcześniej, niż w Polsce i dzieci mogły zaliczyć dwie Dobranocki – czeską i polską. Wiem, że oglądali też Ślązacy mecze sportowe, hokej. A na wsi, gdzie jeździliśmy na wakacje z małym czarno-białym telewizorem przenośnym tylko można było odbierać czeskie programy, na innych siało. Nie wiem, może dotyczyło to tylko południa Polski.
Ale mnie najbardziej w Pradze zainteresowały roznegliżowane rzeźby. Szukając po Sieci nazwy budynku na przeciw Tesco i autora posągów na fasadzie domu, natknęłam się na czeski artykuł jak to w Polsce w Zielonej Górze Radni miejscy walczą z penisami. Podobno wykryli w jakiejś rzeźbie miejskiej nie osłoniętego nawet listkiem penisa i dawaj kastrować. W Pradze trzeba by wykastrować mnóstwo, tam by mieli Polacy mający kawałek władzy używanie!
O ten artykuł chodzi? Znalazłem na polskich stronach: „…Jeszcze wczoraj Janusz Kubicki zarzekał się, że nie dopuści, by do męskiego posągu, jaki stanął przed centrum rekreacyjnym, wróciło przyrodzenie. Dziś zmienił zdanie…”
http://www.gazetalubuska.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20100701/POWIAT16/934986889
Nie wiem, Rysiu, bo znalazłam na stronach czeskich. Ale pewnie tak, skoro o Zielonej Górze. Strasznie się tam widać nudzą w tej Zielonej Górze, że te kutasy raz odklejają, raz przyklejają…
Dam tutaj te rzeźby widziane z okien TESCO, może mi lepiej ich poszukaj…
wczoraj przeczytałam u Kundery takie słowa, chyba odpowiednie do tych gołych posągów:
“…I zobaczyłem mój rodzinny kraj, kraj barokowych kościołów, barokowych posągów, z jego obsesją śmierci, obsesją ciała, które odchodzi, które nie należy już do żywych, lecz które, choć w rozkładzie, nie przestaje być ciałem, zatem obiektem miłości, czułości, pragnienia.”
[Milan Kundera “Spotkanie”, przeł. Marek Bieńczyk]
nie komentujesz już Hortensjo na Liternecie?
Nie, bo mnie tam nikt nie lubi.
Przeczytałam dzisiaj u Oscara Wilde:
“Ona modeluje moje kapelusze. Przypomina pan sobie, jaki kapelusz miałam na garden party u lady Hilstone? Pan nie pamięta, ale ładnie, że pan przynajmniej udaje, jakoby pamiętał. Otóż kapelusz ten zrobiła z niczego. Każdy dobry kapelusz powstaje z niczego.
– Jak wszelka reputacja, Gladys – wtrącił lord Henryk. -Każde dobre wrażenie, jakie się wywołuje w świecie, stwarza nam nieprzyjaciela. Aby być lubianym przez ludzi, trzeba być miernotą.”
[Oscar Wilde „Portret Doriana Graya” przeł. [z ang.] Maria Feldmanowa.]
Ja Ciebie lubię, Hortensjo. Napiszę Ci wiersz.