A oni przeszli z zapytaniem i drwiną, by wykluczyć spory,
a oni przeszli pewni swego, bez cienia wstydu i pokory
minęli już. Las nie jest chory,
jedynie w płatach cienkiej kory
skóra platanów rozdzierana,
by kolor ciała dała rana.
No jak tam było w Ameryce? A wiedzą jak – przelotem kawki.
Bawią się słowem. Retoryce zabrać narzędzia i zabawki?
Minęli już. Kamelie płoną
nie wstydem, lecz czerwienią młodą,
która z nabrzmiałych pąków krzewów
aorty pnie w słoneczne niebo.
Znamy też wielkość i pragnienia! Zasoby w głowach? W bibliotekach.
Nawet od lat się już nie zmieniam. Starzeć się – to na siebie czekać.
Magnolii płatki rozrzucone
jak Dłonie Białe poślubione,
tu ścielą żyzne parku darnie:
Izoldy cząstka nie przepadnie.
Sprawiedliwości więc formułki, zbędne przeżytki i rupiecie
wiatr drukowanych opakowań rozdmucha w świecie każde śmiecie
nieśmiertelnych kolumn sekwoi
starych jak Nowy Świat. Nie boi
się czas osobny. Czas – bez miary.
Jestem już w nim. Na zewnątrz – martwy.