Maj południowym wiatrem gnany postrącał ogrodowe sprzęty,
wazon rozprysnął się. Palce zakrwawił. Ornamenty
mówiły coś – już nic nie mówią. Twój głos, dotychczas wieloznaczny
zbuntował się w powinowactwie.
W nim mój kapitał był już znaczny,
by zakorzenić mnie w wariactwie.
Płatki niosą tylko czułość. Drzewa gołe, po kolana w bieli
płatki to gwiazdy. Wiatr wirem w cień zagna – błysk spopieli,
stłucze i wbije deszczem w trawy; zatraci moment sprawy wspólnej;
sprzeciw jest spoza. Nam podległym
już nigdy jeden i podwójny.
Nigdy już żywy i potrzebny.
Zanikła nam fuzja odwagi bycia. Strachu poziom typowy
w multiplikacji czasu rozpadu. Mnożą się doby
niepotrzebności. Delikatna nasza wspólnota dobywa dna.
Zagłusza wiatr niknące kody
ich szyfr zatarty jak obelga
na którą los odmienił słodycz.
Wiosna nie rodzi. Jej stawanie utratą szans popsuciem rychłym
błoto trucizną. Gniazd ptasich miazga jest tylko przykrym
konceptem wiatru. Porozrywa wszystko, co zechce wiatru siła
co zechce zmiecie i spotwarzy.
Pozgina twardych. Ot, przyczyna
żeś się domyśleć nie odważył.
Jest jakaś obca światu nuda, kiedy nazwane słabe mocnym
kaprysem słowa. Bo olśnienie tak kiedyś owocne
matrycą trwałą. Nie cuda więc lecz prestidigitatorski pokaz.
Chciał, to się bawił. Wiatr ocenia
stan powtórzenia i stan uraz
cieplnej obróbki. A więc ucichł.