SCHNEIDER

Maria Schneider zmarła 2 lutego 2011 roku. Była tylko o trzy miesiące ode mnie młodsza i jako dwudziestolatka pierwszy raz zobaczyłam ją w głównej roli w filmie Bertolucciego „Ostatnie tango w Paryżu”. Było to na przeglądzie filmów “Konfrontacje” w kinie „Kosmos”, kiedy udało nam się cudem (z moim dzisiejszym mężem) kupić karnety. Dopiero potem dowiedziałam się, że film miał złą sławę (nawet masło po nim miało złą sławę, które wtedy jeszcze nie było na kartki). Już rok wcześniej na tychże „Konfrontacjach” widzieliśmy zachwycającego „Konformistę”, i po „Tangu” też został mi zachwyt spowodowany plastycznym, pięknym kolorytem filmu i egzystencjalnym nastrojem świata, dla nas nieosiągalnego, a już tak zepsutego. Ogromne mieszkanie na szczycie secesyjnej kamienicy paryskiej z konsjerżką na dole i starożytną windą było azylem zarówno dla filmowych bohaterów, jak i dla nas widzów. Może dlatego, że młodzi ludzie wtedy (również) nie mieli mieszkań, że tylko sala kinowa stanowiła dla nich możliwość wejścia tam przez ekran filmowy, seksualna perwersja tocząca się w takiej to właśnie scenerii zdawała nam się jeszcze bardziej rozpustna ze względu na metraż. Maria Schneider po kilku kadrach pojawiła się na ekranie we fryzurze z epoki oświecenia, w lokach podobnych do peruk francuskich rewolucjonistów czym wzbudziła jeszcze większą sympatię. Właściwie trudno było pojąć, dlaczego akurat ten film wywołał obyczajowy skandal, zakaz emisji w wielu krajach i procesy sądowe, bo przecież za rok na „Konfrontacjach” pokazano „Wielkie żarcie” Marco Ferreri i tak naprawdę, to nikt nie wiedział, o co w tych filmach chodzi. Dopiero po czterdziestu latach, po przeczytaniu Bataille’a, de Sade’a i Celine’a, po zobaczeniu obrazów Bacona, można było rozszyfrować skandal, kiedy już wraz z rozluźnieniem obyczajów skandalem być przestał. Dzisiaj zobaczyłam „Ostatnie tango w Paryżu” z nieukrywanym sentymentem, film, który doczekał się sprzecznych opinii u wielkich tego świata. Zaraz po premierze entuzjastyczny esej napisał Norman Mailer. Truman Capote nazwał go „straszliwie złym filmem”, „niewypowiedziane wulgarnym o dialogach zupełnie nieprzyzwoitych”. A jednak na mnie podziałał tak samo zachwycająco jak wtedy, kiedy pierwszy raz usłyszałam egzystencjalnym leitmotiv saksofonu, kiedy zobaczyłam kochanków spotykających się wbrew sobie i wbrew światu, jakby spotykali się tylko po to by udowodnić, że nic nie istnieje, nawet oni, tylko ich spotkanie. Jeśli można ten film tłumaczyć anarchią i odwróceniem się od burżuazyjnego mieszczaństwa, którego przedstawicielką jest dziecięco naiwna i dziecięco zepsuta Maria Schneider w roli Jeanne, to stroną anarchistyczną jest właśnie o ćwierć wieku od niej starszy Marlon Brando w roli Paula. Fiasko ich spotkania byłoby nie tyle porażką egzystencji, co sztuki. Jeanne, córka pułkownika poległego w Algierii, narzeczona egzaltowanego młodego filmowca, to reprezentantka sztuczności i wyalienowania z esencji życia. Paul serwuje Jeanne połączenie i scalenie jej tożsamości ze światem, robi to skutecznie najprawdopodobniej też dzięki unikalnej przystawalności jego ciała z jej ciałem. Najprawdopodobniej nie udało się mu to z jego zmarłą samobójczo żoną ze względu na fałsz ich relacji, podczas gdy właśnie misterium miłości fizycznej jest prawdą. Fenomen dobrania seksualnego kochankowie marnują właśnie poprzez kulturową inność. Przeżyty Paul dzięki życiowemu doświadczeniu wie już, co jest ważne i co jest możliwe, romantycznie próbuje Jeanne ocalić przed sobą samą oferując jej cały świat, czyli dość mało atrakcyjną pozycję żony życiowego rozbitka. Wstępująca w dorosłe życie Jeanne zdaje sobie sprawę z wagi związku i z konieczności dokonania wyboru. Dlatego metoda „trzeba zabić tę miłość”, nie jest wyborem, ale stanem egzystencjalnym w którym unicestwienie jest odwieczne, w którym morderstwo jest takim samym automatyzmem i oczywistością, jak gwałt na dzieciństwie zadawany przez rodziców dzieciom. New Yorker wielkość skandalu spowodowanego prezentacją „Ostatniego tanga w Paryżu” podczas New York Film Festival 14 października 1972 porównał do skandalu „Święta wiosny” Igora Strawińskiego, tańca Wacława Niżyńskiego w balecie Sergiusza Diagilewa w Theatre des Champs-Elysees w Paryżu 29 maja 1913. Rokowano przełom w sztuce. Chyba jednak sztuka, mimo późniejszego łamania obyczajowego tabu poszła w innym kierunku. Zwyciężyła opcja młodej narzeczonej Jeanne, która wyjdzie za mąż za nie mającego o sztuce pojęcia filmowca, wspólnie wcielą w swoje pożycie małżeńskie techniki seksualne otrzymane w spadku po zastrzelonym z tatusiowego rewolweru kochanku w scenie kończącym film, leżącym na balkonie jako nikt, jako robal z „Przemiany” Kafki, jako nikomu niepotrzebne ścierwo, które się pozamiata i wyrzuci na śmietnik. I może ta końcowa symboliczna scena w której Brando ma minę jak ukrzyżowany Chrystus była właśnie takim memento mori sztuki współczesnej, po której nastał jedynie „Spisek sztuki”, o której Baudrillard napisał, że tak do końca nie da się jej zamordować, bo nie ma zbrodni doskonałej. I może właśnie ten film i te dzisiejsze słowa przeprosin za niego nad grobem Marii Schneider wygłaszane przez Bertolucciego są dowodem na to, że nie wszystko zostało zabite.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii dziennik duszy i oznaczony tagami , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

16 odpowiedzi na SCHNEIDER

  1. aleks pisze:

    non omnis moriar… kazda akt sztuki do tego sie przyczynia.

    fajny wpis, Ewa. ha, Bertolucci przeprosil za film nad grobem Marii? wyczytalam (teraz, przy okazji jej smierci), ze uwazala rezysera za manipulanta, i ze zla byla ze zmusil ja do krecenia scen (szcegolnie slynnej z maslem), ktorych nie bylo w scenariuszu; powtarzala, ze czula sie zgwalcona robieniem tej sceny, o ktorej powiedziano jej tuz przed kreceniem, ‘na szczescie nakrecano tylko raz’.

    ciekawe, Bertolucci zrobil rowniez mily filmus nakrecony w seattle ‘little buddha’ – dla mnie mily, bo mieszkam w seattle, i oparty (luzno) na prawdziwych wydarzeniach; kto by pomyslal, ze on taki oblesny satyr, jak malowala go Maria ignorujaca go po ‘ostatnim tangu’ Schneider.

    Schneider pod koniec zycia prowadzila firme ‘the wheel turns’, zajmujaca sie pomoca starzejacym sie wykonawcom i aktorom, ktorym zawodowe horyzonty naturalnie zawezaly sie z powodu utraty ‘twarzy’ lub przybycia zmarszczek lub kilku kilogramow – fajny get pomocy braciom i siostrom w branzy. lubila mowic, ze ‘zycie nie jest latwe dla aktorki po 50-ce, a cala ironia w tym, ze jak kobieta dojrzeje na tyle by miec cos interesujacego do powiedzenia, to ludzie nie chca slyszec CO ma do powiedzenia’…

  2. Rysiek listonosz pisze:

    Maria Schneider była bardzo źle przedstawiona w jednym z komentarzu internauty na forum filmwebu w dyskusji pod filmem „Ostanie tango w Paryżu”. Szukałem, by przekleić i nie znalazłem, może komentarz usunięto. Była w nim zawarta intencja zrównania jej z gwiazdą porno i zdziwienie, że skoro bierze udział w takich filach, nie powinna grymasić (że nie wiedziała o analu). I mija czterdzieści lat i polska publiczność wypowiadająca się tak skandalicznie na forum filmwebu, nie wyczuwa tej różnicy. Przypomnę więc edukacyjnie wypowiedz Umberto Eco, skoro to wątek poświęcony zmarłej gwieździe:

    „…Nie wiem, czy zdarzyło ci się, czytelniku, obejrzeć film pornograficzny. Nie mam na myśli filmu z wątkami erotycznymi, nawet budzącymi sprzeciw wielu osób, jak choćby „Ostatnie tango w Paryżu”. Chodzi mi o filmy pornograficzne, a więc takie, których prawdziwym i jedynym celem jest od początku do końca wywołanie u widza podniecenia i które przedstawiają rozmaite i zmienne sposoby kopulowania, by ten cel osiągnąć, a wszystko inne liczy się tyle co nic.
    Często się zdarza, że o tym, czy dany film jest czysto pornograficzny, czy też ma jakieś wartości artystyczne, muszą decydować sądy. Nie należę do tych, którzy utrzymują, że wartość artystyczna rozgrzesza z wszystkiego bywało już, że autentyczne dzieła sztuki okazały się niebezpieczniejsze dla wiary, obyczaju i powszechnej opinii niż dzieła niższego lotu. Uważam poza tym, że osoby dorosłe mają prawo do świadomego obcowania z utworami pornograficznymi, w każdym razie, jeśli nie dysponują czymś odpowiedniejszym. Przyjmuję jednak do wiadomości fakt, że czasem trybunał musi zdecydować, czy dany film został wyprodukowany w celu wyrażenia pewnych koncepcji lub ideałów estetycznych (nawet za pośrednictwem scen obrażających poczucie wstydu ogółu), czy też jego jedynym celem było rozbudzenie instynktów widza.
    Otóż istnieje kryterium pozwalające określić, czy film jest erotyczny, kryterium oparte na sumowaniu przerw w akcji. Wielkie, ponadczasowe arcydzieło „Czerwone cienie” rozgrywa się wyłącznie (poza początkiem, króciutkimi wstawkami i zakończeniem) w dyliżansie. „Przygoda” Antonioniego składa się z samych przerw w akcji; ludzie snują się, przychodzą, coś mówią, gubią się i odnajdują, ale przez cały czas nic się nie dzieje. Ale ten film ma właśnie powiedzieć, że nic się nie dzieje. Może się to nam podobać albo nie, lecz dokładnie to ma nam przekazać.
    Natomiast film pornograficzny, jeśli ma być warty ceny biletu lub wideokasety, powiada nam, że pewne osoby kopulują ze sobą, mężczyźni z kobietami, mężczyźni z mężczyznami, kobiety z kobietami, kobiety z psami lub końmi (zwracam uwagę, że nie ma filmów pornograficznych, w których mężczyźni kopulowaliby z kobyłami lub suczkami; dlaczego?). I to byłoby jeszcze w porządku, ale pełno tutaj przerw w akcji.
    Jeśli Gilberto, pragnąc zgwałcić Gilbertę, musi udać się z piazza Cordusio’na corso Buenos Aires, film pokazuje nam, jak samochód Gilberta pokonuje całą tę trasę, nie oszczędzając nam ani jednych świateł po drodze.
    W filmach pornograficznych roi się od postaci, które wsiadają do samochodu i przemierzają całe kilometry, od par, które tracą niewiarygodnie dużo czasu na zameldowanie się w hotelu, panów, którzy marnują cenne minuty w windzie, zamiast od razu udać się do pokoju, dziewczyn, które sączą rozmaite trunki i zabawiają się koszulkami i koronkami, a dopiero potem wyznają, że przedkładają Safonę nad Don Juana. Mówiąc prosto z mostu, choć nieco ordynarnie, nim dojdzie do zdrowego spółkowania, trzeba zapoznać się kapkę z problemami komunikacji.
    Powody tego stanu rzeczy są oczywiste. Film, w którym Gilberto gwałciłby bez wytchnienia Gilbertę od przodu, tyłu i z boku, byłby nie do wytrzymania. Fizycznie dla aktorów i finansowo dla producenta. Przekraczałby też wytrzymałość psychiczną – widza, aby bowiem doszło do naruszenia obyczaju, w tle musi toczyć się zwyczajne życie. Przedstawienie zwyczajnego życia to dla każdego artysty jedno z najtrudniejszych zadań, natomiast ukazanie zboczenia, zbrodni, gwałtu, tortury jest bez porównania łatwiejsze.
    Dlatego film pornograficzny musi pokazać zwyczajny bieg życia – i jest to sprawa zasadniczej wagi, jeśli naruszenie obyczaju ma następnie wzbudzić zainteresowanie – tak jak to pojmuje każdy z widzów. Dlatego, jeśli Gilberto ma pojechać autobusem z A do B, ujrzymy, jak Gilberto wsiada do autobusu i jedzie z A do B. Często irytuje to widzów, którzy chcieliby mieć same sceny gorszące. Jest to wszelako złudzenie. Nikt nie byłby w stanie wytrzymać półtorej godziny scen gorszących. Tak więc przerwy w rozwoju intrygi są koniecznością.
    Jeszcze raz od początku. Wchodzisz do kina. Jeśli bohaterowie więcej czasu, niż pragnąłbyś, poświęcają na pokonywanie odległości dzielącej A od B, oznacza to, że oglądasz film pornograficzny….”

    [Umberto Eco „Zapiski na pudełku od zapałek” fragment w przekładzie Adama Szymanowskiego]

  3. Ewa > Aleks pisze:

    Dla mnie Olu wszystkie filmy Bertolucciego są zachwycające, szczególnie „Marzyciele”, ale „Mały Budda” też, nie miałam pojęcia, że to Seattle, myślałam, że Nowy York, oglądałam jak jeszcze w Stanach nie byłam. Dzięki też za informacje o tym, co robiła po pięćdziesiątce, w polskich notkach nie ma o tym śladu, natomiast jest, że była lesbijką i kokainistką. I tak jest, jak Rysiek pisze, że na polskich forach wypowiadają się niewybrednie. Chyba znalazłam Rysiu te wpisy pod profilem artystki a nie filmu:

    Ta głupia, w ogóle nie znana aktoreczka powinna być ZASZCZYCONA tym, że mogła zagrać z aktorem takiego pokroju jakim jest Marlon. Co ona sobie myśli, że godząc się na film erotyczny nie będzie za dużo seksu? Co za naiwność :\ Jery, ale mnie wkurzyła o. O Nienawidzę jej. (to moje zdanie, więc nie czepiajcie się ;p)
    Bluwers!

    [Bella5 12 listopada 2008 18:33]

    Przykro to pisac, ale tylko idiotka godziłaby się na udział w filmie o charakterze erotycznym, aby potem narzekac publcznie, że reżyser kazał robic coś, co jej się nie podobało. W końcu gatunek sam w sobie mówi chyba, jakiego typu będzie rola??
    [Thommy 8 stycznia 2010 16:43]

    Podziel się jeszcze Olu tym, jak piszą na amerykańskich forach o filmach, pewnie je znasz, skoro prowadzisz w Seattle klub filmowy. Wczoraj oglądaliśmy z mężem w TV 2 (telewizja publiczna) przepiękny irański film Majid Majidia “Deszcz”. I dzisiaj czytam na FilmWebie o tym filmie i włosy stają na głowie. A znaliśmy tego reżysera z „Dzieci niebios”. Dzisiaj zobaczymy „Pieśń wróbli”. To są takie cudowne, ludzkie filmy, polskie kino dzielą od tego kina lata świetlne. I wiesz Olu, na tym forum są ludzie z taką pogardą i wyższością w tak różnym wieku, też i po pięćdziesiątce, a jakby to był jeden chór…

  4. Ewa > Rysiek listonosz pisze:

    Piszę Rysiu teraz tekst o poetach na nowy wiek. Kiedy już minęła pierwsza dekada i peleton, który się już wysunął i przoduje, to wypisz, wymaluj, właśnie te utwory pornograficzne! Odnajduję w nich te wszystkie cechy, jakie Umberto Eco wymienił, charakterystyczne cechy pozwalające rozróżnić porno od nie porno. To taki instruktaż, jak rozróżnić muchomora sromotnikowego od pieczarki…
    Tylko, że fenomen pornografii polega na robieniu na tym pieniędzy, podczas gdy fenomen poezji podobno nie. Ale czy można wierzyć poetom? Przemysł pornograficzny chwali się, że zarabia, przemysł poetycki tai. Tak mi się to wszystko skojarzyło podczas mojej benedyktyńskiej, ambitnej próby przebrnięcia przez tych wszystkich poetów… Może się mylę… Obym się myliła…

  5. aleks pisze:

    fajny i na temat cytat z Umberto Eco:)

    Ewa, nie czytuje specjalnie forow, glownie z powodu chamstwa i mizoginii na jaka pozwala anonimowosc pienienia sie na internecie (vide: przyklady, ktore przytaczasz), ale musze ci powiedziec, ze ameryka prawie nie zauwazyla odejscia Marii Schneider – przynajmniej nie zauwazylam zadnych naglowkow na temat az nie wspomnialas o fakcie. Wstukanie w szukarke tez glownie wyprodukowalo europejskie reakcje, a nie amerykanskie – tu chyba kariera aktorska konczy sie jeszcze wczesniej niz w europie…

    Brytyjski ‘guardian’ mial bardzo cieply i ladny artykul z okazji MS zejscia z padolu ziemskiego, ze zdjeciami i z informacja, ze aktorka nie uzywala narkotykow przez dwie ostatnie dekady zycia i cytatem ze przestala, bo byla na zbyt wielu pogrzebach dawnych znajomych. artykul wspomnial tez, ze byla bi-seksualna, ale tak zgrabnie i gustownie , ze myslalabys, ze czytasz ze raz byla brunetka, a raz blondynka – zadne wielkie mecyje.

    Ogladnij jeszcze raz ‘malego buddhe’ (sp?), jesli bedziesz miala okazje: zauwazysz dom na queen anne, a ostatnia scena puszczenia prochow mnicha w miseczce na wodzie dzieje sie na lake union – zawsze mysle o tej scenie, gdy tam kajakuje☺…

    to bylo tu wielkie wydarzenie w polowie lat 90-tych, nawet jak na liberalne seattle: przyszly llama nepalu urodzil sie wsrod nas! pamietam, ze sluchalam wywiadu w radio z matka (amerykanka, a ojciec z nepalu) – prowadzacy audycje z niedowierzaniem i bez tchu pytal, czy naprawde pozwoli dziecko wyrwac z ‘cywilizacji’ i wywiezc gdzies na wies pod katmandu (tego wymagalo szkolenie przyszlego llamy). A matka na to: ‘pozwolic mu mieszkac gdzies gdzie bedzie wstawal ze wschodem slonca, jadl jajka od znajomej kury, bawil sie patrzac na piekny i czysty krajobraz a przy okazji nauczy sie nepalskiego jezyka? Sure, natychmiast’. Obsmialam sie jak norka… ciekawe, co sie z nimi stalo, matka zamierzala pojechac z synem. Maly llama ma chyba prawie 20 lat teraz.

  6. Ewa > aleks pisze:

    Tak, mam zamiar zobaczyć „Małego Buddę” ze względu na Seattle, narobiłaś mi smaku. I te prochy zobaczyć na seattleńskim jeziorze, bo też chciałabym, by po śmieci mnie skremowano i wrzucono do wody. Ale w Polsce jest to niemożliwe, koszt kremacji w tej chwili jest wyższy niż pochówek, Państwo trzyma łapę na prochach, nie daje ich do domu, mimo, że w krematoriach podobno łopatą sypią, co popadnie, bo palą zbiorczo, by było taniej. Czytałam u Sandora Marai, który w Stanach rozsypywał żonę, że trzeba obowiązkowo łódką wyjechać daleko w morze i za to zapłacić.
    Ale u Bertolucciego jest wszystko baśniowe i pięknie opowiedziane, jak z Hessego, historia księcia Siddharthy olśniewająco.
    Nie znoszę buddyzmu, ale tam przynajmniej coś zrozumiałam z tej religii, przynajmniej na poziomie baśni.
    A praktycznie, to korzystaj z portalu Filmweb, jak prowadzisz klub filmu polskiego w Seattle to jest to duża pomoc, bo to jest wybornie robiony portal. Zwróć uwagę na ciekawostki, powiązania. Ja teraz skutecznie z niego korzystam szukając filmy kręcone na Kubie przed rewolucją, bo tylko takie materiały mi są potrzebne do komiksu. Potem szukam ich sobie na YouTube i robię z ekranu zdjęcia. Naprawdę kopalnia wiedzy.
    U Ciebie Olu o filmach nie mogę się wpisywać (chociaż korciło mnie o Walentynowicz), bo ledwo znam język polski, a tam rozmawiacie po angielsku.

  7. Ewa pisze:

    Zobaczyłam dzisiaj powtórnie „Małego Buddę”. Książę Siddhartha nieodmiennie śliczny i dopiero teraz się zorientowałam, że to przecież przyszły Neo z Matrixa.
    Wydawało mi się, że prochy lamy wyrzucane są na Zatoce Elliotta w Seattle, taki widok chyba jest z promu, ale może się mylę. I robią to przepisowo, odpływają od brzegu. Tylko w Indiach pełna samowolka.
    Bardzo mi się film podobał, wielkie religie wbrew ateistycznym, zwalczającym je ruchom są niezmiennie pięknie. Piękne, ale tylko estetycznie. W „Małym Buddzie” nie ma metafizyki, Budda jest jedynie obiektem muzealnym. I tak chyba należy traktować ten film, nie religijnie. Tak jak w „Ostatnim tangu w Paryżu” chodziło o transgresję, tutaj chodzi o czerpanie pełnymi garściami z duchowości z różnych miejsc świata i udowodnienie, że niekiedy można ją znaleźć nawet w klasztorze. Kto znajdzie, to jego. Jak grzyby w lesie.
    Taka jest tam znamienna scena w filmie, kiedy mnisi z amerykańskim chłopcem nachodzą Buddę w Seattle Art Museum i się tam modlą.
    Zrobiłam w ubiegłym roku tam zdjęcia, jak pod Buddą opiekunowie wycieczki przedszkolaków postanowili ich tam nakarmić.

    01

    02

    03

  8. aleks pisze:

    ha, ha, swietne zdjecia przedszkolakow z seattle art museum, Ewa!

    musze sama jeszcze raz obejrzec ‘malego budde’. moze masz racje, ze to Elliot Bay – choc wydawalo mi sie, ze to lake union – znam te widoki intuicyjnie z kajaka, katy budynkow itd, jak rowniez Elliot Bay nie jest taka malym-lodkom-przyjazna, to juz morska kraina.

    buddyzm to taka fajna religia, ktora nie wymaga, zeby ja traktowac jako religie, a moze jedynie jako sposob na zycie… i chyba calkiem niezly tez – znam kilku budystow (w seattle o to latwo, z powodu ogromnego wplywu azjatyckiej kultury) i sa najlatwiejszymi ludzmi w obyciu i uzyciu. bylam kiedys w restauracji z dwojka takowych, jak dosc duze trzesienie ziemi gruchnelo: przetwali gre na stadionie, telewizja stanela, slupy telegraficzne sie trzesa, a oni patrza na siebie z usmiechem: ‘jak koniec swiata, to choc z pelnym brzuchem’ i radosnie widelcem w tofu.

    jak wrocilam po kolacji do domu, sasiadka zapytala, gdzie bylam w czasie trzesienia ziemi (dwie godziny wczesniej); zupelnie szczerze wyrwalo mi sie: jakie trzesienie ziemi? rozmowa z buddystami kompletnie wymazala pamiec wypadku o ktorym mowiono jeszcze tydzien, pamietalam tylko doskonale przyprawiona zielona fasole i zachodzace slonce nad parkingiem po kolacji.

    Ewa, spokojnie mozesz sie wpisac po polsku na filmowym blogu. musze gdzies tam dodac, ze polskie (i hiszpanskie, hebrajskie, swahili, itd) komentarze mile widziane. wielu ludzi sfrustrowanych, ze blog po angielsku, ale musialam wybrac jakis jezyk, i moze wybralam zle.

    dzieki za przypomnienie o filmweb portalu. bylam tak kiedys, ale zapomnialam, teraz wlaczylam do ‘ulubionych, na dalsze studia.

    filmy krecone na kubie przed rewolucja! sa wiec wciaz w archiwach?! mam nadzieje ze napiszesz o nich. moja cala znajomosc kuby (i wielka chec pojechania tam, niestety niemozliwa na amerykanskim paszporcie, a polski mi wygasl) wynika z wielokrotnego ogladania filmu ‘buena vista social club’ i kilku CDs na podstawie tego filmu. bylas tam moze?

    iranski film ‘deszcz’… dzieki, zaraz poszukam. duzo interesujacych filmow wyszlo ostatnio z iranu. chyba opresja jakos nakreca inspiracje czy cos. moze zawsze tak bylo: filmy z czasow komuny jakies bardziej ambitne niz tzw. ‘wolnej polski’ i filmy/ksiazki z podlych klimatow tez zawsze byly ciekawsze niz z cieplych i realaksujacych….

  9. Ewa pisze:

    A mnie właśnie odstręcza w buddyzmie ten „stoicki spokój” i ta nicość. Być może, że to inność kultur, ale w moim przypadku to są sprawy osobowościowe. Powitałam Internet jako nawrót prawidłowej komunikacji międzyludzkiej ponieważ zawsze lubiłam pisać listy, nie znoszę telefonów i komunikacji słownej tylko pisemną. I wiesz pewnie z własnego doświadczenia, że ludzie nie odpisują, a chcą, bo lubią dostawać listy i być adorowanymi, ale im się nie chce, a jak odpisują, to nie na temat, a na święta ślą kicz komunikacyjny. I ja Internet powitałam naprawdę z wielką nadzieją. I albo mam w nim do czynienia z wiatrem, albo z obelgą, albo z buddyjskim milczeniem, lub też z takimi miękkimi osobowościami, dla których nawet trzęsienie ziemi to nie żadne wydarzenie.

    Bardzo chętnie będę uczestniczyć w życiu Twojego bloga, bo bardzo chcę być w jakiejś sieciowej wspólnocie. Może o Walentynowicz to już za późno by się wpisywać, ale wiesz, dla mnie to są sprawy zawsze aktualne i taki film „Strajk” Volkera Schlöndorffera dyskutowany na twoim blogu, który wzbudził taki sprzeciw w Polsce, był dla mnie dużym objawieniem. Nie wiedziałam że w Stoczni Gdańskiej sikało się gdzie popadło, żaden film polski i żadna literatura tego nie dała, natomiast Herta Müller o Rumuni tak. A wiesz jak w najnowszej cywilizacji wyglądają publiczne toalety. Szczególnie w Seattle…
    W tych czasach pracowałam na kopalni tylko w administracji, kobietom nie wolno było zjeżdżać na dół. A tam podobno przed zjazdem komisji bezpieczeństwa, gdzie niczego nie przestrzegano, górnicy specjalnie robili kupy, by te inspekcje przepłoszyć, smród był nie do zniesienia, by stamtąd uciekały, bo to godziło w ich premie. Takie szczegóły z życia może dać tylko sztuka.
    I jak przytoczyłam ten przykład irański, to chciałam powiedzieć o tej różnicy potrzeb odbiorców filmów, bo polscy internauci odczytali jako nudny produkcyjniak (rzecz dzieje się na budowie w filmie „Deszcz” Majida Majidi).

    A co do Kuby, to wiesz, ja bym tam nie chciała jechać teraz z tych samych powodów, co lwowiacy, którzy nie chcą jechać do Lwowa. Byłam tam zaraz po rewolucji, kiedy Hawana była jeszcze najpiękniejszym i najbogatszym miastem Wielkich Antyli.

  10. Ewa pisze:

    Tak, znam „Buena Vista Social Club”. Guillermo Infante wścieka się na ten reżimowy boom, podobno to tylko popłuczyny po wielkich. Ale są olśniewający jeszcze.

  11. aleks pisze:

    tak, ludzie zachodu czesto oskarzaja buddyzm o nihilizm, i prawde mowiac w wykonaniu czlowieka zachodu to czesto sprowadza sie do nihilizmu, bo jak piszesz, to jednak kulturowo inne bardzo i moze trudno skapowac nam o co biega. sama czytalam ongis mnostwo na temat, ale jakos bez specjalnego skutku czy zrozumienia; dopiero obcowanie z ludzmi wychowanymi w buddyjskiej kulturze oswiecilo mnie, ze cos tu nie nabieram…

    zachodni buddysci sa nudni i jalowi, a ludzie wychowani w tym jakos wiecznie pogodni, co jest dla mnie bardzo atrakcyjne, moze dlatego ze odpoczywam w atmosferze, ktora nie uznaje konceptu ‘winy’ (tak, nasza katolicka kultura, eh). tak czy inaczej pamietam czytalam opinie gdzies ze 20 lat temu ze chinczycy nie beda w stanie zrobic z tybetanczykow komunistow, bo tybetanczycy sa jakos za weseli z natury… obserwuje process uwaznie i jak dotad sprzwdza sie, choc chinczycy pracuja silnie nad zastapieniem jezyka, muzyki, kultury, tych wszystkich spraw, o ktore kazdy najezdzca musi sie martwic.

    tak, internet to swietny srodek komunikacji, choc ostatnia czuje ze jestem na niego za wolna – moze wielu ludzi tez tak czuje, stad te odpowiedzi nie na temat, i komentarze a propos niczego… czasem serce wlozysz w napisanie czegos i jak do studni:).

    koniecznie dopisz sie do Walentynowicz, chocbys miala zywcem skopiowac stad, ze swojego blogu – ludzie sa ciekawi innych reakcji, a internet fajny, bo sobie po prostu wisi i czeka… Sol wspomniala, zeby dolaczyc ‘ostatnie komentarze’ – dobry pomysl jak tylko skapuje jak sie to robi… na razie dolaczylam link do google-translator, jak ktos potzrebuje….

    trudno jest powiedziec prawde o wszystkim, sikaniu gdzie popadnie, itd, bo zawsze jest niebezpieczenstwo przedawkowania negatywow i zgubieniu balansu. zaczelam czytac Herte Muller, i choc jej jezyk (w polskim tlumaczeniu) jest dla mnie lingwistycznym/kulturowym objawieniem to niestety odlozylam dosc szybko, bo zdolowalo mnie okropnie. pewnie skoncze kiedys…

    ale to pewnie sprawa osobowosci, jak sama podkreslasz. to nie to, ze nie moge czytac smutnych/negatywnych ksiazek, tylko wlasnie ten brak balansu mnie odstrecza.

    wiesz, czytalam kiedys chinska ksiazke ‘half of a man is a woman’ (watpie czy tlumaczona na polski i tak rzadka, ze prawie ze ukradlam z biblioteki, ale gdzies znalazlam, na szczescie). tak czy inaczej toczy sie w chinskim gulagu, i mozna powiedziec, ze smutniejszego tematu nie ma; jednak bylo cos promiennie glebokiego w tym super-smutnym tekscie, cos poza smetkiem i narzekaniem i syfem i glodem. no nie wiem – moja polszczyzna nie najlepsza, ale koslawo mowiac ‘bylo po co oddychac’…

    to na pewno sprawa indywidualnego odbierania – kiedys znajoma opowiadala mi, ze jak rosjanie zajeli lwow, to jej sasiadce na mozg padlo: wrzeszczala i wyrzucala pieniadze oknami, gdy moja znajoma zachowala spokoj ducha, przetrwala gulag w kazachstanie, wojne i potem miala dlugie owocne zycie tu, w seattle. jak mi to opowiadala, to myslalam ze czlowiek nie zna wlasnej reakcji na potwornosc az postawiony przed potwornymi faktami….

    jaki rezimowy boom z ‘buena vista social club’? Ray Cooder (ktory do dzis ma zakaz ponownego wyjazdu na kube i wisi rzadowi amerykanskiemu $100 tysiecy patykow kary) wspomina na poczatku filmu, ze mieli tez doleciec jacys tez switni ‘has been’ muzycy z afryki, ale samolot im uciekl czy cos, nie dolecieli, i pewnie do dzis sobie na temat pluja w brode -nigdy o nich nie slyszelismy, a o olsniwajacych choc na Kubie ‘has been’ muzykach jednak caly swiat sie dowiedzial:)…

    zazdroszcze ci, ze bylas na kubie, temat tu trefny, bo jedyni kubanczycy w stanach maja taka sama postawe jak ty: chca havany jaka byla kiedys. choc ich dzieci tu wydaje sie juz nie ziac nostalgia i biora jak jest, co jest.

  12. Ewa > aleks pisze:

    Chyba intencją Bertolucciego było pokazanie, że można brać z kultur tak odległych i obcych to, co najlepsze, bo wszyscy jesteśmy przecież ludźmi i należymy do jednego gatunku i potrzeby mamy takie same. Być może rozwydrzenie świata Zachodu może pohamować taki buddyjski minimalizm. Znam w Polsce dużo artystów buddystów i to są straszne sobki i egoiści, więc nie zawsze, jak piszesz, te przeszczepy są szczęśliwe. Ale Ty w ogrodzie japońskim to chyba masz buddyzm z urzędu…

    A Herta Müller to głównie pisała o seksie „na fabryce”, bo to było takie feudalne, tylko zamiast właściciela chłopów pańszczyźnianych, który deflorował „swoje” dziewki na polach, to robili to w Rumunii kacykowie partyjni „na zakładzie”. Wszystko przeczytałam Herty Müller, bo ona jest w moim wieku i mamy wspólne, historyczne przeżycia. Ty Olu pewnie zaraz po UJ wyemigrowałaś, a ja po dyplomie zaraz poszłam „na zakład” i dopiero wtedy dowiedziałam się, jak państwo, gdzie dyktaturą jest proletariat, traktuje swój proletariat. Więc jak Niemiec, kapitalistyczny krwiopijca proletariatu pokaże mi Stocznię Gdańską to to jest inna stocznia, niż stocznia „Człowieka z żelaza”. Niekoniecznie polski romantyzm musi być wartościowszy.

    Guillermo Cabrera Infante wścieka się słusznie, bo się upomina, tak jak ja się upominałam o Wierę Gran na blogu Hani:
    „(…)Nie wiedzą, że pianista jest epigonem Peruchina, jednego z największych muzyków kubańskich, który umarł na atak serca po tym, jak został zmuszony przez pewnego komunistycznego komisarza do pomalowania wapnem chodnika wokół kabaretu Tropicana.(…) … to, że przez czterdzieści lat pozbawiony był muzyki i pianina, z racji, jak to ujmuje, „imperialistycznej blokady”. Jak widzicie, Fosforito nigdy nie będzie musiał malować krawężników wokół Tropicany, tak jak to musiał robić ten, który był jego mistrzem.
    Jak Państwo zauważyli, w kraju totalitarnym nie wystarczy grać swoją muzykę; trzeba umieć się zachować, zamknąć na jakiś czas, porzucić pianino na pastwę korników i czekać na rekompensatę. A właśnie przyszła moda na muzykodajki. Będą grać, koncertować, wyjeżdżać na tournee, ale nigdy nie będą mieć talentu, jaki miał Peruchih, geniuszu, który jest udziałem Cachao. Ci, co nie słyszeli nigdy oryginału, niech się zadowolą jego kopią.(…)”

    [Guillermo Cabrera Infante „Mea Kuba” fragment w tłumaczeniu Marcina Małkowskiego]

  13. aleks pisze:

    tak, spotkanie wschodu i zachodu byloby ciekawe, o ile przyniosa swe najlepsze cechy na spotkanie, a nie jak w starym dowcipie o chirurgu i slicznotce, ktory rozmawiaja o przyszlych dzieciach. ona: po tobie odziedzicza umysl, a po mnie urode. on: a co jak sie zdarzy odwrotnie?

    w japonskim ogrodzie glownie shinto z urzedu, choc buddyzm troche tez, oczywiscie.

    nie, nie, Ewa, przed emigracja jeszcze pracowalam w poradni jakiejs tam, i bylam w polsce na stan wojenny; wyjechalalm dopiero jak Jaruzel wreczyl paszporty uwiezionym czlonkom solidarnosci (moj ex). wiec poczytam Herte Muller, bo nie moze mi byc az tak obca, pewnie sie tylko za wygodna w tej ameryce zrobilam w czytaniu.

    nie wiem co ci powiedziec, na reszte – tyle ze mam ustrojow totalitarnych wyzej uszu, zarowno socjalistycznych jak i kapitalistycznych jak i komuno/kapitalizm chybryd po chinsku.

    im dluzej na to wszytko patrze, tym bardziej zastanawiam sie, czy rzady (z natury zadne wladzy i potegi) sa winne zlu, czy tez spoleczenstwa, ktore zle rzady toleruja… miejmy nadziej, ze jest jakas nadzieja w wyedukowanym proletariacie/elektoracie…

    prawie wszedzie artysta musi musi porzucic pianino na pastwe kornikow, jesli spoleczenstwo takie zachowanie popiera, niestety, niezaleznie od typu wladzy. Hanna Arendt wspomniala o ‘malych eichmanach’, ktorzy sa poza tym i w ogole porzadnymi obywatelami, a tylko wykonuja robote, by pociagi dotarly na czas… a gdzie te pociagi leca, to juz nie ich sprawa…

    trzeba uczyc dzieci krytycznego myslenia… inaczej ktos inny nauczy ich balwochwalczego szacunku dla autorytetu…

    Ewa, nie mam zdolnosci rozumienia komiksow, ale twoje kuba collage odbiera sie cieplo i fajne, choc przyznam sie, ze nie wiem, o co chodzi…

  14. Ewa > aleks pisze:

    Zacznę od końca. Nie dla tego, że neurotycznie podejmuję tematy dotyczące moich utworów – bo wiem już, że literacka Sieć polska służy wyłącznie do lansowania osób, a nie utworów i w dupie mają czytelnicy mojego bloga moją twórczość i jeśli nie piszę o kimś pozytywnie, to i całą resztę – ale z innych powodów.
    Opozycyjny do reżimu Castro Portal „Secretos de Cuba” robi wielki wysiłek, by ocalić wszystko, co teraz jest na Kubie zacierane. Wzywa się tam rosyjskie dzieci, które na Alamarze były pół wieku temu na wakacjach, by dały jakąś dokumentację, ale nie dają. Nie ma też jej na stronach rosyjskich, bo to chyba w dalszym ciągu jakieś tajemnice wojskowe. W tamtych czasach była to „zona militar”, teraz jest osiedle betonowe, gdzie oddolnie, poza oficjalnym nurtem artyści kubańscy robią awangardę. Ale nie ma śladów tych lat o których jest mój komiks, są zatarte. Mój komiks jest robiony z wielkim trudem, dzieci polskie z którymi byłam nie chcą o tym mówić, są w tej chwili wysoko w hierarchii społecznej, pracują na uczelniach polskich i w telewizji, jak są artystami, to realizują korzystne zlecenia.
    A życie to doświadczenie jednostkowe. Moje było akurat takie.

    W tym cytacie chodziło mi o podkreślenie tego, co wyłowił Cabrera Infante z dzisiejszej propagandy. Że zaciera się ślady po wielkich i podstawia ich imitatorów jako samych twórców, co wobec tych pierwszych jest głęboko niesprawiedliwe. Dla niezorientowanego odbiorcy – a Ty Olu w tym wypadku nim jesteś – można odebrać taki przekaz: to ten Castro nie taki zły, skoro tak cudowni muzycy przetrwali nie zniszczeni popem i komercją. I taki lewicowy przekaz podał blog „kumple” odnośnie pobytu pisarza Michała Witkowskiego (pisarz roczników siedemdziesiąt) w Hawanie kilka lat temu, gdzie poleciał na spotkanie z kubańskimi gejami. A artysta ma to demaskować w miarę jego możliwości, bo nikt za niego tego nie zrobi. I nie ma się nabierać na propagandę. I słusznie napisała Sol o Tuszyńskiej na swoim blogu, że takimi drobnymi insynuacjami skierowuje czytelnika na pewne domniemania krzywdzące opisywaną, o której obłudnie pisze, że jej sprzyja i ją lubi.

    Podsumowując, to uważam, że blogi i portale powinny pełnić taką właśnie rolę, bardzo uczciwych i bacznych obserwatorów życia kulturalnego na świecie.

  15. aleks pisze:

    Ewa, zgubilam sie, i nie wiem, gdzie czytalam twoj wpis o kubie. bardzo interesujacy, bo wszystko o kubie i centralnej ameryce bardzo mnie intryguje!
    czy mowisz, ze zostalas wyslana jako dziecko na kube?! naprawde?

    nie bardzo rozumiem. musze jutro dokladniej poszukac tego twojego watku. nie wiem o kubie wiele: battista i castro, rewolucja i biedni ludzie. patrzac z ameryki spojrzenie jest co najmniej skrzywione, bo 50+ lat embarga wyjalowilo nam mozgi. dlatego chcialabym sama odwiedzic.

    p.s. kupilam dzis wnuczce Lindgren’s ‘Pippi’, po angielsku. czy bylo wydanie po polsku jak bylysmy dziecmi? chyba tak, bo barzo mi zanjoma, ale nie pamietam.

  16. Ewa > aleks pisze:

    Tak, Nasza Księgarnia wydała Pippi w latach sześćdziesiątych jako Pippi Pończoszarka. Potem w latach siedemdziesiątych jako Fizia Pończoszanka. Ale ja tego nie miałam. Pamiętam tylko Astrid Lindgren „Dzieci z Bullerbyn” którą miałam w domu i nie lubiłam tej książki, ale potem przejęły ją z mojego domu rodzinnego bratanice i ją uwielbiały. Więc to jest różnie, ciekawe, jak Lindgren podziała na Twoją wnuczkę.
    A komkis robię od ubiegłego roku z przerwą na Seattle i mam jeszcze 40 stron i muszę ukończyć do wiosny, więc spieszę się bardzo. Na blogu są wszystkie odcinki, od pierwszego, wystarczy nacisąć dział komiksów. Ojciec był tzw. „specjalistą” na Kubie w latach sześćdziesiątych, jak Fidel usunął ze stanowisk przeciwników rewolucji i oni wyemigrowali. Zastąpił ich ludźmi wykształconymi w krajach komunistycznych, którzy za tych usuniętych wykonywali tę robotę. Mój ojciec, absolwent Politechniki Gliwickiej budował tam cukrownie. Kontrakt opiewał na pięć lat. W ramach tego kontraktu przysługiwał wyjazd na Kubę członkom rodzin, mieli opłacony bilet w obie strony. Byłam tam z bratem dwa razy na wakacjach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *