Kiedy Hanna Gil, założycielka Klubu Polskiej Książki w Seattle napisała mi, że była na spotkaniu z laureatką nagrody Pulitzera, szybko sprawdziłam, czy ta pisarka na rynku wydawniczym u nas jest obecna.
Są dwie książki spolszczone Elizabeth Strout, a ta nagrodzona Pulitzerem 2009 – „Okruchy codzienności” – wyszła błyskawicznie przetłumaczona już po kilku miesiącach.
„Nie odstępuj ode mnie” wydał w 2008 roku „Świat Książki”. Jest to bardzo kameralna powieść, przeczytałam jednym tchem, pisana w stylu dziewiętnastowiecznej Jane Austen, ale dzięki dzisiejszym zdobyczom technologicznym w służbie literatury obraz małego miasteczka Nowej Anglii ma się tak do starych technik pisarskich, jak dagerotyp do cyfrowego zdjęcia.
Strout pokazuje, że nie jest potrzebny konserwatyzm, by pisarz uaktywnił odwieczne prawa rządzące literaturą, by pisząc konwencjonalnie i zachowawczo powoływać tak samo barwne i żywe postacie, jakie udało się dwa wieki wcześniej Austin, a wiek później Nabokovowi, zakochanemu w prozie Austin.
Elizabeth Strout pisze nieśpiesznie, dokładnie, a zarazem mimochodem. Stara się niezmiennie, by to czytelnik ocenił, a autor tylko naprowadzał. Gdy pięcioletnia córeczka pastora powiedzeniem w szkółce niedzielnej, że nie wierzy w Boga, to to spowoduje, jak w dominie, szereg postępujących po sobie nieuchronnych kataklizmów. Nie jest to podane dla akcji – jak w scenariuszu do serialu – ale dla pretekstu. W tle ledwo wspomniany Chruszczow zakotwicza już tę opowieść w pewnym dla Ameryki klimacie oczekiwania, niewiedzy, jak potoczy się historia świata i jak niewiele brakuje do totalnej katastrofy. Śmierć żony pastora zaraz na wstępie fabuły determinuje nie tylko życie duchowe protestanckiego kapłana, który ku przerażeniu wiernych i własnej matki czerpie siłę duchową z przeciwnego obozu, czyli od katoliczki św. Teresy z Ávili, ale również materialne. Zaciągnięte przez nieboszczkę małżonkę długi równocześnie czynią go przyziemnym i pragmatycznym.
Pisane prostym językiem nic nie jest proste w powieści Strout, bo kręgi jakie zataczają wieści o egzystencji pastora, który pragnie jedynie sprostać swoim losowym kłopotom, obejmują wiele zazębiających się ogniw – religijną wspólnotę, publiczne przedszkole i jego pracodawców. W tych niesłychanie klarownych, po mistrzowsku kreślonych obrazach, gdzie autorka precyzyjnie tłumaczy problemy swoich bohaterów, wraca wiara nie tyle w Boga, co w człowieka, w jego wartość właśnie ze względu na elastyczność, a nie na wierność idei czy samemu sobie. W tych przecież odwiecznych przesłaniach, pozbawionych dydaktyzmu, zawierających jednak totalną krytykę wszechpanujących systemów zabezpieczających społeczny ład, jak ingerencja w przedszkolu w świat dziecka, czy analiza postępowania pastora technikami freudowskimi przez radę parafialną, kryje się wzbudzone artyzmem, niezwykłe ciepło, zdawałoby się, raz na zawsze wygnane z kart literatury. Rzecz dziejąca się pół wieku temu staje się nagle aktualna dzisiaj, kiedy ustaje czujność w pielęgnowaniu, jakby powiedział Gombrowicz, „kościoła międzyludzkiego”, który sam się nigdy nie sakralizuje i który trzeba zawsze od nowa budować i o niego dbać.
Twórczość Elizabeth Strout wraca do starych prawd, dowodzi, że harmonia dnia codziennego jest osiągalna i tak samo trudno jak zawsze, że ułatwienia technologiczne nie zwalniają z odwiecznego wysiłku i trudu pielęgnacji, jak niemowlęcia, jak wszystkich istot żywych wokół nas. Nic się samo nie dzieje i tak naprawdę nie wiemy o tym, jak mamy postępować. Dowodzi, że posługa duchowa we wspólnocie religijnej jest zawodem, a nie posłannictwem, bo posłani są wszyscy, nawet ta mała dziewczynka, która wyobcowana, przebywając w nieprzyjaznym jej świecie próbuje go po dziecięcemu scalić:
„(…)Ponieważ w przedszkolu zdarzyło się coś niewiarygodnego. Jedna z dziewczynek miała na sobie różową sukienkę i niebieskie buciki, a druga niebieską sukienkę i różowe buciki. Katherine przez cały dzień chodziła za nimi, porażona ową niezamierzoną dysharmonią barw.
— Pani Ingersoll — powiedziała jedna z nich — Katie przyprawia mnie o gęsią skórkę. Niech pani ją zabierze.
— Bądź grzeczna — powiedziała pani Ingersoll. Położyła dłoń na pleckach Katherine i odprowadziła ją na bok, a dziewczynka wykręciła szyję, by nie tracić z oczu fascynującego ją widoku.
A potem podbiegła do dziewczynek, chcąc im powiedzieć, że jeśli się zamienią butami, wszystko będzie w porządku. Ale one, odrzucając do tyłu swe długie włosy, kazały jej odejść. Nazwały ją beksą, chociaż nie płakała. (…)”
[Elizabeth Strout Nie odstępuj ode mnie” fragment w tłumaczeniu Ewy Westwalewicz—Mogilskiej]