Dziennik amerykański (29)

19 października 2010, wtorek. Rano byliśmy już spakowani, udało mi się jeszcze wcisnąć półkilową torbę lukrecji, walizki wyniesione już są na schodach do holu, ja ubieram na podróż bezrękawnik z wełny bouclé, podarowany przez Susan, szary i z powycinanymi na dole zębami, takimi, jak miał Blaszany Dzwoneczek w „Piotrusiu Panu” u Disneya, kiedy zadzwonił dzwonek. W drzwiach stanął Profesor Kazimierz Poznański, przyszedł się pożegnać i przyniósł mi właśnie przysłany z polskiego wydawnictwa tomik „Długi wiersz”. Napisał mi w nim dedykację i dał w kopercie ksero swojego drugiego tomiku, który jeszcze się nie ukazał.
Nie żegnaliśmy się na zawsze, bo jego wystawa kartonów kazimierskich odbędzie się w Galerii Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym w maju przyszłego roku, i pewnie się spotkamy.
Profesor jechał na uczelnię, a my jeszcze do centrum, bo samolot odlatywał o 14 i mieliśmy jeszcze trochę czasu popatrzeć na wybrzeże Elliott Bay, gdzie miasto wystawione jest w całej okazałości na panoramiczny, pożegnalny widok.
Zawsze, jak opuszczam ukochane miasta to wiem, że jest to opuszczenie na zawsze i nawet, jak los dopuści do ponownych odwiedzin, to przeżywam tę ostateczność zawsze tak samo. Tak miałam, gdy jechałam mając dwanaście lat tunelem pod Havana Bay i jak samochód wiozący nas na lotnisko wyłonił się na powierzchnię wiedziałam, że skończyło się coś, co jest nieodwracalne i kiedy po dwóch latach ponownie tam poleciałam, ponownie jechałam tunelem i ponownie wiedziałam, że to już się nie wróci. I się nie wróciło nigdy i nawet, jak po powrocie do Polski były jakieś sporadyczne korespondencje z poznanymi tam Polakami, to wszystko było tak letnie i tak mdłe, że odetchnęłam z ulgą, kiedy pocztówka na Boże Narodzenie już nie nadeszła.
Jechaliśmy teraz tunelem do Tacomy, pewnie wykonanym w tym samym czasie, co Tunel w Hawanie, bo archaiczne kremowe kafelki, jakich użyto do wyłożenia ścian i sufitu, były dziwnie znajome, obrazy nakładały się z tych wspomnień tak długo, aż wyjechaliśmy na zalane słońcem Seattle i te ostatnie spojrzenia przez szybę samochodu seattleńskich ulic upewniło mnie jeszcze bardziej, że nigdy tu już nie powrócę.
Każdy lot samolotem jest błyskawiczny, nigdy nie odczuwa się go z celebrą romantycznych kolei, dworców, na których się czekało w szczególnej przestrzeni czasowej. Podróż samolotem człowieka nie różni się wiele od podróży jego bagaży, które lecą tak samo wygodnie jak ludzie, mają też swoje miejsca i są podawane z rąk do rąk. Syn porozmawiał z młodą, ładną Murzynką, pracownicą Lufthansy i ona specjalnie na osobnym kartoniku wydrukowała nam godzinę przesiadki we Frankfurcie do Katowic, mimo, że mieliśmy wyjątkowo łatwy powrót, jedynie z jedną przesiadką, było to absolutnie niepotrzebne. Panienka poleciła nam też negocjacje z sąsiadem, który będzie siedział między nami, by się zamienił na miejsca.
Potem już wchodząc na taśmę security, gdy znaleźliśmy się po drugiej stronie i pomachaliśmy jeszcze synowi ręką na znak, że może już jechać do domu, widziałam, że odetchnął z ulgą. Ostatnio, kiedy leciałam, w tym samym miejscu zatrzymano mnie, był alarm na lotnisku i grupa uzbrojonych pracowników lotniska wyjęła z mojego bagażu podręcznego medium do końcowego malowania obrazów, taki współczesny werniks do farb akrylowych, oparty na alkoholu i polichlorku winylu. Włożyłam resztę przelaną do słoika w ostatniej chwili, bo to jest w Polsce bardzo drogie i widocznie taki sam skład chemiczny mają bomby na lotniskach przewożone przez takich jak ja anarchistów. Słoik oddano synowi i on teraz też czekał na coś, co zabrałam pospiesznie, ukryłam tajnie. Ale nic takiego się nie wydarzyło. Pojechaliśmy ze swoimi małymi walizeczkami na kółkach do windy, syn zniknął już w drzwiach i skierował się do parkingu. Kolejka rozwożąca pasażerów po lotnisku w Seattle-Tacoma wprowadza w nastrój podróży ciepłym głosem zapowiadającej kolejne bramki kobiety. Nasza była ostatnia i kiedy szliśmy już marmurowymi posadzkami lotniska, by dołączyć do długiej kolejki ustawiającej się do właśnie podstawionego samolotu transatlantyckiego, słońce zza wysokich, ciągnących się od posadzki do sufitu szyb, zalewało cały terminal, sylwetki siedzących na ławeczkach kolorowego tłumu były obwiedzione białą, fosforyzującą linią światła padającego zza ich pleców. Ta sama, czarnoskóra panienka, która na dole drukowała nam bilety, przyjechała tu trzymając pod pachą spis pasażerów w grubym portfelu, ogłosiła przez słuchawkę, że ładowana będzie w pierwszej kolejności klasa pierwsza, a potem kaleki i rodzice z dziećmi. I wchodzili, jak do Arki Noego, najpierw ludzie bogaci – oni zajmowali pierwszą część samolotu – potem wolno przetaczały się wózki z pasażerami i dzieci na rękach, w kołyskach samochodowych, nosidełkach. Wyglądało na to, że najczęściej samolotami podróżują teraz maleńkie dzieci, żywioł nie do poskromienia w czasie tej wyłącznie nocnej podróży, bo tym razem będziemy lecieć w czasie spania.
Ten, który miał siedzieć między nami, okazał się młodym, przystojnym Niemcem, z kitką związaną gumką z tyłu. Natychmiast zgodził się na zamianę miejsca pełen grzeczności i jakby przepraszając, że taka sytuacja, za którą nagle poczuł się odpowiedzialny, była możliwa do zaistnienia, że nie sprzedano nam biletu obok siebie. Natomiast za nami siadła para starych Pakistańczyków, którzy od razu usadowili się do snu waląc w nasze oparcia siedzeń pięścią, byśmy je podnieśli. Ponieważ nasi poprzednicy mieli schylone do spania przestraszeni i jeszcze zobligowani nadmierną grzecznością Niemca, siedzieliśmy potulni. Na dodatek stewardessa przyniosła w międzyczasie bilecik z Business Class i wręczyła mężowi pomyłkowo, mając polecenie dostarczyć go kierując się numerem miejsca, które mąż zamienił z Niemcem. Kiedy sytuacja się wyjaśniła i Niemiec dowiedział się, że czeka tam na niego kobieta, zniknął z pola widzenia, a nam z mężem nie pozostało nic innego, jak spędzić tę noc w czymś na kształt namiotu indiańskiego, w ograniczonej przestrzeni przez maksymalnie wychylone fotele przed nami i nasze przechylone do przodu..
Mąż wyjął mały laptop i postanowiliśmy zobaczyć zaległe filmy z portalu Alterkino, które wcześniej nagrane, czekały na zobaczenie. Za oknem widać było góry, lecieliśmy już ponad jakimiś przerażającymi granitowymi szczytami, lekko tylko pomazanymi śniegiem, tak nisko nad nimi, że widać było ścieżki i to mnie całkiem rozbiło, bo boję się gór, a zobaczenie ich jeszcze z tak nieprzyzwoitej perspektywy, wydawało mi się przerażające. Ale na całe szczęście samolot wzbił się wyżej i chmury zalały wszystko pod spodem odsłaniając czyste słońce i krwisty zachód, który powoli zamierał, by pogrążyć samolot w absolutnej ciemności. Pasażerowie pogasili już swoje ekrany, starali się spać mimo nieprzerwanie płaczących dzieci, bo jeśli któreś zasnęło z zabawką-kaczką roznoszoną na tacy przez stewardessy, to w drugim końcu samolotu ryk zapoczątkowywał lawinę płaczu, tak, jakby dzieci porozumiewały się ze sobą własnym językiem i podróż przeznaczały na to, by odegrać się na dorosłych za wszystkie świństwa, jakie im oni w ich życiu wyrządzą. Myśmy otworzyli laptop z izraelskim filmem “Stalagi” o komiksach i literaturze pornograficznej. Nawet się ucieszyłam z takiego filmu, bo po powrocie do Polski będę kończyć mój komiks o Kubie i mam tyle pracy takiej niepewnej… Przecież komiksu „Kasztany” nikt nie chce wydać, więc może ten film naprowadzi mnie na pomysł sukcesu finansowego. Wiadomo, że tylko sukces finansowy może mnie uratować przed kompletną zagładą. I tak już od kilku lat funkcjonuję w internetowej komie, w społecznej śmierci czepiając się mojego sieciowego bloga jak kot klozetu, który jeszcze walczy z kolejną falą spuszczanej wody. Film niewiele pokazał obrazków ze scenami sadomasochistycznymi w Oświęcimiu, nie mogłam też z nich wyciągnąć dla siebie żadnych pouczeń dotyczących zamiany ich na gotówkę. Natomiast starał się wyjaśnić, dlaczego były tak popularne. Nie znoszę pornografii w żadnej postaci, nawet ten wariant soft jest dla mnie niestrawialny. Kiedy na Famie w latach siedemdziesiątych w Świnoujściu pokazano studentom stłoczonym do niemożliwości soft porno pt.: „Emmanuelle” i zapamiętałam scenę kopulacji romantycznej w samolotowym ustępie, już wiedziałam, że to wszystko szyte grubymi nićmi, bo nie dość, że do toalet samolotowych są cały czas kolejki, to jeszcze nie jest możliwe, by pomieściła w na tak niewielkiej przestrzeni dwie osoby, które muszą w pewnych momentach się od siebie oddalać. Trudno mi było pojąc fenomen komiksów „Stalagów” i książki „House of Dolls” żydowskiego pisarza uratowanego z Oświęcimia, działającego po wojnie w Tel Awiwie pod pseudonimem, Ka-Tzetnik 135633, którego książka opisuje burdel w Oświęcimiu w jednym z bloków, gdzie według jakiejś żydowskiej kobiety filmowanej na tle tego właśnie obozowego budynku zwożono z Rzeszy Niemców, by akurat tam zaznawali rozkoszy. Nigdy nie byłam w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu, zawsze, jak przejeżdżamy przez Oświęcim szosą wzdłuż Muzeum Auschwitz-Birkenau, odczuwam z tamtej strony to nie do pokonania promieniowanie śmierci i nie wierzę, by kiedykolwiek ono ustało. Jest to coś zupełnie przeciwnego seksualności ludzkiej, która jest życiem. Już nie ma tam dotkliwego zapachu spalenizny, którego przez całą niemiecką okupację doświadczali mieszkańcy miasta, ale pomijając obowiązujący w czasie wojny zakaz pod karą śmierci kontaktów seksualnych Niemców z Żydami, trudno dowierzać dokumentalnemu charakterowi książki „Dom lalek”, z której dzieci się w Izraelu uczą w szkołach, jak było.
Pakistańczycy za nami pogrążyli się we śnie chrapiąc, obok para z bliźniakami, które nie ukończyły jeszcze drugiego roku życia walczy cały czas z ich wyciem. Jedno pod wpływem ekranowej kreskówki wreszcie zasnęło, drugie młody chłopak zaczął w nosiłkach obnosić między fotelami już bez zwracania uwagi na przepis ograniczający wychodzenie z foteli tylko do wizyt w ustępie.
Gdy zaczęło dnieć, stewardesy poroznosiły wodę i soki wysuszonym podróżnym i zaczęły przygotowywać gorący posiłek, który zawsze jest rozdawany na krótko przed lądowaniem, by pasażerowie wychodzili z dobrym wrażeniem sytości. Bardzo lubię posiłki samolotowe, są w niewielkich ilościach, poporcjowane, różnorakie, smaczne. Strasznie mi się podoba taki minimalizm i chyba tak powinien wyglądać każdy posiłek na całej kuli ziemskiej, starczyłoby dla wszystkich i nie byłoby grubasów.
Wychodzimy na frankfurcki, szary poranek trochę połamani, żegnamy się ze stewardessami gorącym AUF WIEDERSEHEN, faktycznie, były bardzo miłe i zawsze uśmiechnięte, teraz też, stojąc u wyjścia na żelazne schodki niezmiennie żegnają wszystkich indywidualnie i życzliwie mimo zmęczenia nieprzespaną nocą.
We Frankfurcie mamy trzy godziny do odlotu samolotu do Pyrzowic i postanawiamy już nigdzie nie łazić, tylko zostać w tej bramce, z której będziemy lecieć. Idę jeszcze do sklepu lotniska zobaczyć, jaki teraz panuje w Europie styl noszenia się Kena. Ken jest tutaj bardzo drogi, ubrany w garnitur z czystej wełny, trochę mnie to smuci, bo będę musiała coś takiego mu szyć, co nie jest łatwe. Znajduję też na naszym terminalu darmowe automaty z trzydziestoma gatunkami napojów i przynoszę mężowi kawę w czerwonym, kartonowym kubku. On oddaje się w tym czasie ukradkowemu obserwowaniu azjatyckiej dziewczyny z wózkiem dziecięcym, nieruchomo siedzi pod ścianą i też czeka na ten sam, co my, samolot. Ma na głowie błękitną chustkę, nie ma chyba dwudziestu lat i jest niezwykle urodziwa. Przy niej siedzi chłopak, który właśnie zarzuca białą chustę w czarne pasy na głowę i tak siedzi nieruchomo. Dziewczyna nie zwraca na niego uwagi, je z torebki chipsy. Kiedy coś zaczyna ruszać się w wózku, podaje niemowlęciu z torebki kawałeczek. Chłopak tymczasem zdejmuje tkaninę, odsłania twarz, obwiązuje się jakimiś rzemieniami, wkłada coś na głowę, odwraca do ściany, kłania się jej, zamiera, potem znowu wykonuje gesty modlitewne. Młoda kobieta jest wyraźnie nieobecna, pogrążona niemo w swoim oczekiwaniu, nawet dziecko zamilkło i już nie potrzebuje niczyjej uwagi.
Powoli pasażerów przybywa, przez słuchawkę stewardessa ogłasza moment wpuszczania nas na pokład małego samolotu Lufthansy lecącego do Katowic- Pyrzowic. Autobus wiezie nas jeszcze długo po płycie lotniska. Ostatni odcinek podróży przebiega błyskawicznie, bo co to za odcinek wobec pokonanej właśnie przez nas podróży i już jesteśmy w Polsce. Powrót jest zawsze ponury, bo nawet już nie siedzą na posterunkach, jak dawniej, służby graniczne w polskich mundurach polskiego wojska i nie oglądają nam paszportów. Nie ma to jak w Ameryce, oglądanie dna oka, odciski palca. Budki, w których niedawno jeszcze siedzieli urzędnicy, teraz są puste i martwe, mijamy je i ze wszystkimi z samolotu idziemy od razu na karuzelę, gdzie już wystawiane są pierwsze bagaże.
Gdy wyszliśmy na zewnątrz autobus do centrum już odjechał, a nowy, który już stał, miał odjazd za godzinę. Oprócz nas i jeszcze jednej pani, która zajęła miejsce w tyle autobusu, nie było nikogo chętnego. Kierowca, o rasowym profilu faustowskiego Mefistofelesa zaofiarował się, że skoczy nam po coś do picia, bo idzie do sklepu poza lotniskiem. Na lotnisku nie kupuje, bo za drogo. Miałam tylko odliczone złotówki na dwa bilety kwotę czterdziestu złotych na bilet autobusowy, więc grzecznie podziękowaliśmy i obiecaliśmy pilnować autobusu w czasie jego nieobecności. Ale nikt nie dosiadł i gdy on zdenerwowany przyszedł i pił z butelki jakiś płyn, w napięciu patrzyliśmy, jak obserwuje pasażerów wysypujących się z oszklonych drzwi lotniska, którzy kierowali się albo do taksówek, albo do aut, które po nich przyjechały. Było już dobrze po terminie odjazdu i zrozpaczony kierowca spytał nas nieśmiało, czy możemy z nim poczekać kolejną godzinę, bo na pewno z tego różowego samolotu, właśnie kołującego nad lotniskiem, ktoś się zdecyduje na jazdę jego autobusem. Nic innego nam nie pozostawało, jak tylko czekać i go pocieszać, i wysłuchiwać dziejów jego firmy, która jest i nie jest przynależna lotnisku. Trudno nam było się połapać w skargach organizacyjnych komunikacji lotniska z miastem, bardziej byliśmy skupieni, na wewnętrznym obstawianiu, czy ten oto idący w naszym kierunku toczący walizkę na kółkach wejdzie, czy nagle, niemal się ocierając o autobus, skręci i pójdzie dalej. Autobus tymczasem podjechał tak, by stanowił wręcz przeszkodę dla wysypu lotniskowego, i każdy, kto poszukiwał taksówki, czy samochodu, potykał się o nas. Niewiele to dało. Gdy zrezygnowany kierowca zapuścił już silnik, okazało się, że międzyczasie wylądował kolejny samolot i tym razem ludzie zaczęli biec i machać, byśmy nie odjeżdżali. W sumie udało się wygenerować razem z nami i panią z naszego samolotu dziesięciu pasażerów, kierowca był wniebowzięty. I kiedy wsiadła Amerykanka, nie znająca słowa po polsku i pokazała nam wszystkim karteczkę z adresem Szybu Wilson, powiedziałam głośno, że to galeria sztuki na Nikiszu.
– A, to Kopalnia Wieczorek?! – przypominał sobie kierowca rozmyślając, jak dziewczynę podrzucić, by miała najbliżej. Ustalaliśmy, że najbliżej będzie miała autobusem miejskim z Dworca PKP. Wtedy ten mężczyzna obok przejął inicjatywę i fatalną amerykańsko polską mieszanką zaczął zupełnie skołowanej dziewczynie tłumaczyć, jak i gdzie ma wysiąść i do czego wsiąść.
– Nie uczyli nas w szkole angielskiego – rzucił tak na cały autobus, jakby na usprawiedliwienie, ale widać było, że się nie wstydzi tego swojego języka przed dziewczyną, tylko przed nami. A dziewczyna była bardzo ładna.
Poszli więc w kąt autobusu, gdzie nikt już z nas im nie przeszkadzał w tym tłumaczeniu.
Nas kierowca wysadził niedaleko domu. Kiedy doszliśmy do klatki schodowej z ulgą zobaczyliśmy, że nasz samochód po miesiącu na osiedlu stoi tam nadal. Ale akumulator był wyjęty, pojechałam do centrum coś kupić do jedzenia na rowerze. Listopadowa pogoda była ponura i miasto witało nas jeszcze bardziej szare. Przed empikiem na ławkach siedzieli jak zwykle ludzie. Przywiązałam rower do ławki, niczego innego tam nie ma i jak wychodziłam z hipermarketu, odwiązałam i od razu wsiadłam na rower z zakupami. I ten mężczyzna siedzący na ławce wtedy ryknął: złaź stara krowo z trotuaru!

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2010, dziennik ciała i oznaczony tagami , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

10 odpowiedzi na Dziennik amerykański (29)

  1. Hanna pisze:

    Ewo, szkoda, że już musiałaś wrócić do Polski… Byłoby fajnie Ciebie bliżej poznać, no, cóż poznajmy się wirtualnie.
    Ciekawy są te dwa obrazy: z jednej strony kierowca czekający na kolejnych, nieistniejących jeszcze pasażerów, a przez nadużywający cierpliwości ( i właściwie godności) tych, którzy spodziewają się prostej usługi przewiezienia ich autobusem. Z drugiej strony – bezczelny człowiek ze swoją uwagą o trotuarze i krowie – właściwie znowu przejaw upokarzania drugiego człowieka i to w imię “porządku”. Ale uderzenie w tę Polskę miałaś! Trzymaj się dzielnie.
    Dobrze, że udało się zabrać tygrysa, choć szkoda, że buty w koszu. Muszę Ci powiedzieć, że rzeczywiście oryginalne – kiedy stanęłaś w Domu Polskim, też zaraz pomyślałam “fajne buty”.

  2. Ewa pisze:

    Na pewno różni narodowcy w Polsce są oburzeni, że ja ten subtelny, poetycki naród polski tak przedstawiam i pluję do własnego gniazda. W Katowicach ścieżki rowerowe jak są, to są pozastawiane samochodami. Po ulicach też boję się jeździć, bo Katowice niemające obwodnicy, są praktycznie nieprzejezdne i poziom agresji jest tak wysoki, że boję się, że mnie przejadą ze zwykłej zazdrości. Moja podróż do domu trwa pięć minut, ich pięć godzin.

    Nie chcę za bardzo nadawać na transport z naszego lotniska, bo i tak jesteśmy szczęśliwi, że nie musimy jechać do Warszawy, to utrudnienie jest niczym w porównaniu z dawnymi czasami, kiedy lotnisko miała tylko stolica.
    Zobaczyłam sobie na YouTube odcinki „Emmanuelle” silnie ocenzurowane – jest cały film, ale nie ma tych odcinków ze scenami, które mając dwadzieścia dwa lata, widziałam w Świnoujściu. Natomiast zobaczyłam dzisiaj, że Emanuela używa w swoim paryskim mieszkaniu garnka, jakie do nas dotarły w latach dziewięćdziesiątych (Garnki Zepter). I tak jest ze wszystkim. Nie możemy niczego dogonić, bo wszystko jest ewolucyjne.
    Oczywiście, że jest ważny i tygrysek i buty, bo ważny jest każdy szczegół i każdy włos na tej Ziemi. Ale ważna jest też ta świadomość, że człowiek dąży cały czas do stworzenia getta i chwała tym, którzy te getta rozbijają.

  3. Hanna pisze:

    Ewo, mam nadzieję, że nie za bardzo tu się panoszę z komentarzami – może inni się odezwą.
    Może dzisiejszy dzień mnie nastraja pesymistycznie, ale choć, chwała tym, którzy getta rozbijają, widzę, że ciągle nowe są budowane. Jest propagowanych bardzo dużo stereotypów, zwłaszcza ostatnio mnie to bardzo razi w filmach – i polskich i amerykańskich. Może kino działa na zasadzie stereotypu, żeby ludzie mogli szybko dokonać oceny i nie myśleć zbyt długo, nie wiem….
    Kto by pomyślał, że oglądając Emmanuelle można zainteresować się garnkiem… więc może ciagle jest jakaś nadzieja dla filmów, że coś tam, w niektórych, innego budzą niż to co zamierzali budzić ich twórcy i producenci.

  4. Ewa pisze:

    Nie no, Haniu, bardzo się cieszę, że mi towarzyszysz, bo tak to wiernie towarzyszy mi tylko Rysiek listonosz, którego jak widać, zasypało w Zabrzu. Na dodatek wracam z bloga Marcina, gdzie pisze w notce, że łapę chce oficjalny rynek położyć nawet na blogi, a jak oni uruchomią publiczne pieniądze do prowadzenia blogów, jak mają to już gazety, to bardzo trudno będzie konkurować, zawsze mi się powytyka błędy ortograficzne i coś, co robią im płatni korektorzy perfekcyjnie. Więc ta oddolna inicjatywa wolnościowa powoli zaniknie, widać to już na literackich blogach, „kumple” zamierają, widać na portalach, gdzie obserwuję oburzające zjawisko stwarzania avatarów tylko w celu chwalenia własnej twórczości, to już wyraźny samobój. To długo nie pociągnie, ta sieciowa wolność w Polsce, na dodatek blogerzy są bardzo pragmatyczni, chcą, by pisać na ich blogach jedynie, jest jakaś straszna pazerność i konkurencja nawet w sferze kontaktu sieciowego, który ma być radością spotkania, a nie rewanżem czy smutnym obowiązkiem.
    A „Emmanuelle” to jedyne porno, jakie władze ZSMP zafundowały nam w ciągu całych studiów, a przecież cały czas jeździli w tym czasie na Pigalle. I jak możemy być normalni, jeśli nasza późna inicjacja seksualna odbywała się na tych okropnych leluchach, na tej kalesonowej erotyce? I te garnki… Emaliowane się ciągle przypalały, a aluminiowe były trujące.

  5. Hanna pisze:

    Czytałam trochę blog pana Marcina. Ja jednak mam nadzieję, że blogi będą się utrzymywały – ale jest to przede wszystkim kreacja samego siebie na blogu, więc większość ludzi będzie pisała O SOBIE. Zabawne to – i tak oburzające z avatarami, na potrzeby chwalenia swojej własnej twórczości.
    Niepokoi mnie za to to podszywanie się gazet, wydawnictw pod autentyczny blog. Ktoś, zachęcony np. przez redakcję czy wydawnictwo, zakłada blog i tam się produkuje, z pozorami obiektywzmu, podczas gdy tak naprawdę wiadomo, że jest to nadal reprezentowanie instytucji i o czysty obiektywizm tam trudno.
    Trochę z innej beczki, Ewo, jeszcze śląskiej. Co myślisz o filmach Lecha Majewskiego, a zwłaszcza ślaskim Angelusie? Majewski też malarz i bardzo obrazowy.

  6. Ewa pisze:

    to bardzo niepopularne, co napiszę, ale Lecha Majewskiego twórczości nie trawię, nie podziwiam i nie cenię. Amerykański film Juliana Schnabela „Basquiat – „Taniec ze śmiercią” o genialnym artyście street artu, gdzie Majewski jest współscenarzystą, jest bardzo dobry, ale polskich filmów tego artysty nie uznaję. „Wojaczek” według mnie nie ma nic wspólnego ani z poetą, ani z Wrocławiem w którym mieszkałam kiedy Wojaczek umierał. Mistycyzm „Angelusa” jest po prostu śmieszny i nie da się tego oglądać. To według mnie są bardzo złe, fałszywe filmy. Niejednokrotnie na moim blogu pisałam o twórczości Lecha Majewskiego, zawsze źle. Oczywiście, Lech Majewski ma tak silną pozycję w Polsce i na Śląsku, że to, co o nim piszę, nikogo nie obejdzie, ale pytasz Haniu, to odpowiadam.

  7. Hanna pisze:

    Ciekawe, Ewo, Majewski był w Seattle ze dwa razy i dość długo i przyjaźnie z nim rozmawiałam, obejrzałam też jego filmy. Trudno teraz, jak już go poznałam jako człowieka, pisać o nim jako o twórcy i – choć nikogo moje zdanie o nim też nie obchodzi – nie bardzo chcę to robić. Wizualnie najbardziej podobał mi się “Gospel according to Harry”, stary film z Viggo Mortensen, choć koniec nieco rozczarował.
    “Basquiata-Taniec ze śmiercią” nie widziałam, ale wiem, że Majewski się stamtąd wycofał i są jakieś potężne animozje między nim a nowym tego filmu reżyserem. Natomiast widziałam dokument o Basquiacie i od tej chwili już chyba trudno mi będzie powrócić do fabuły o nim.
    Ewo, szkoda, że nie można zrobić “szukaj” na Twoim blogu, chętnie poczytałabym Twoje negatywne uwagi o Majewskim. To niewątpliwie odświeżające.
    Hmm, silna pozycja, powiadasz? Ach, znowu te układy, pozycje, a gdzie artysta, gdzie sztuka…

  8. Ewa pisze:

    Nie, tu akurat nie chodzi o układy, tylko o szmirę. Naród Polski jest najmniej uduchowionym narodem na świecie i jeśli na to nałoży się niskie wykształcenie, to taki Lech Majewski staje się natychmiast guru dla wszelkich nieuków. To nie jest wina Pana Majewskiego, że prosty lud tak go kocha. Daje swoim fanom poczucie wtajemniczenia, a każdy głupek niczego innego nie pragnie, jak tylko poczucia tego, że jest mądry. Wejdź Haniu na filmweb i poczytaj komentarze pod profilem reżysera. Za to, co tutaj piszę, zostałbym tam zlinczowana.
    Mam na blogu opcję „szukaj”. O Lechu Majewskim pisałam przy okazji filmu „Wojaczek”. Chyba wystarczy wpisać „Wojaczek”. Może jutro przygotuję linki, dzisiaj jestem skonana, sprzątałam u mamy i właśnie oddaję się rozpuście przy sobocie po robocie.

  9. Hanna pisze:

    Ewo, ja nie widze u Ciebie opcji “szukaj”. Te linki u góry nad obrazkiem, nie działają, tylko jeden.
    No trudno, nie szukaj teraz, faktycznie przy sobocie po robocie, tyle, ze roznica czasu i u mnie rzeski poranek, 10 rano i jeszcze roboty nie zaczelam tylko grasuje po Internecie.
    Jak zwykle, juz takie moje szczescie, ze nie zauwazylam peanów na czesć Majewskiego na filmwebie, a jedynie dowcipna krytyke wszystkich jego filmow przez pana Mateusza Glowackiego (co prawda lata temu, w 2005)

  10. Ewa > Hanna pisze:

    Haniu, sprawdziłam, mam na blogu wyszukiwarkę i to działa, ale nie mam pojęcia, dlaczego zniknął napisz „szukaj”. Syn uaktualniał blog, ja jestem ciemna masa, widocznie w tej najnowszej wersji nie ma tego napisu. Ale też można szukać przez Google i najczęściej ukazuje się od razu, chyba, że wątek był niepopularny.
    Wracając do „Angelusa”, to wyjaśniam, że w kopalni na Janowie, w kopalni „Wieczorek” działała przez cały PRL grupa malarzy nieprofesjonalnych i kadry tego filmu to często przeniesione na ekran obrazy Ewina Sówki. Byłam chyba w ubiegłym roku na dużej wystawie Erwina Sówki w „Rondzie Sztuki”. Tam mi opowiadał pilnujący wystawę, że prawie wszystkie obrazy Erwin Sówka sprzedał i to bardzo drogo. Właśnie ten plebejki mistycyzm śląski gloryfikuje też w swojej ostatniej książce Kazimierz Kutz, całe szczęście, nie tak ordynarny. Jak będę pisała tutaj o książce „Piąta strona świata”, to to bardziej rozwinę. Tu tylko chcę napisać, że ten folklor na siłę różnymi nagrodami i sztucznym nagłośnieniem starają się w Polsce jakieś tajemnicze siły podnieść do rangi sztuki wysokiej, czym absolutnie nie jest. Z tego fałszu wyrosły obrazy Jerzego Dudy- Gracza, prace Magdaleny Piekorz, poezja Krzysztofa Siwczyka i Marty Podgórnik, także powieści Wojciecha Kuczoka. Wszystko to, co wymieniłam, to artyści nic nie wnoszący w kulturę ani Śląska, ani Polski, to są czysto komercyjne rzeczy nie mające nic wspólnego z prawdziwą sztuką. I do nich zalicza się też cały dorobek Lecha Majewskiego. Przecież mają fanów, kibiców. Czemu zajmują miejsce książąt?

Skomentuj Hanna Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *