18 października 2010, poniedziałek. Syn zadzwonił do Lufthansy z pytaniem dotyczącym bagażu. Dowiedział się, że zgodnie z postanowieniem oszczędnościowym z kwietnia tego roku możemy zabrać tylko jedną walizkę na jeden bilet i bagaż podręczny.
Susan jadąc do pracy zawiozła nas do centrum i poszukaliśmy małej, szafirowej walizki na kółkach, która może być bagażem podręcznym, zmieści się w luku samolotu. Po powrocie do domu udało mi się tam zmieścić wszystkie Barbie i Keny, które w ciągu tego miesiąca zgromadziłam, oraz gumki do mazania w kształcie hamburgerów i różnych potraw amerykańskich zmniejszonych do proporcji Barbie. Tygrysa postanowiłam zabrać do samolotu zamiast kurtki, a wszystko w czym przyjechałam, zostawiłam w szafie. Rzeczy te Susan zawiezie do Amii Zbawienia. Włożyłam do kosza na śmieci moje buty zrobione z czerwonych gumek do majtek, te które tak się podobały na ulicy i w butiku Chanel w Seattle, a teraz, po miesiącu chodzenia, miały pękniętą podeszwę i wystrzępione gumki. Susan podarowała mi swoje czarne zamszaki z nosami białymi w czarne kropki, sznurowane białymi, jedwabnymi sznurówkami z logo „puma”. Pumy są bardzo wygodne, ale już nie zdążę tego doświadczyć, będziemy jeździć tylko samochodem.
I zaraz pojechaliśmy jak tylko syn wrócił z filmowania, na pożegnalną kolację do Tutta Bella Neapolitan Pizzeria na Westlake, gdzie podobno Tom Hanks w „Bezsenność w Seattle” miał dom i łódkę. Przyjechaliśmy o zmroku. To nowoczesna dzielnica, ociekająca, jak polukrowana błyszczącymi budynkami, podniebnymi drogami, betonowymi tarasami, zdominowana trzema wieżowcami z marmuru, szkła, cegły i stali. Jednym z nich jest 18-piętrowy Tower Pan Pacific Hotel, którego wybrzuszona fasada samych okien świeci jak ekskluzywny transatlantyk. Po drugiej stronie ulicy znajduje się sklep Whole Foods jasno oświetlony, przed którym stoją białe, porcelanowe rzeźby – ruskie baby, przysadkowate i monumentalne. Kupujemy tam sałatki na śniadanie na jutro, jest kolejka i Susan stoi przy kasie z tekturowymi pudełeczkami z jedzeniem, a my po schodach idziemy do dużej, włoskiej pizzerii Tutta Bella. Jest faktycznie piękna, bo ma taras, z tej wysokości widać całe oświetlone Seattle. Space Needle ma stąd sylwetkę tak rozjarzoną światłem, że jej smukły kształt wycina się z granatowego nieba ostro i wykwintnie. Sala jest rzęsiście oświetlona i ten europejski smak przeniesiony na grunt amerykański staje się jeszcze bardziej europejski i jeszcze bardziej wykwintny. Widok na kuchnię i jadalnię, gdzie przy prostych stołach bez obrusów siedzą pogrążeni w jedzeniu goście, to też kojarzenie z włoską tradycją biesiad wspólnych, plebejskich, nie ma tu żadnych oddzielonych, intymnych miejsc. Na każdym niemal stoliku stoi butelka wina i puchar ze świeczką, co nadaje całemu pomieszczeniu mieszankę kolorystyczną kremowej barwy, nastawionemu bardziej na jedzenie, niż przebywanie i napawanie się nastrojem. Za obszernym kontuarem jest część kuchenna z dużym, egzotycznym piecem, gdzie mały Włoch, taki jak we wszystkich kreskówkach Disneya – łysy, z wąsikiem w białym fartuchu – wkłada do wnętrza kopulastego pieca okrągłe placki pizzy, pieróg wielkości dużego talerza oraz wszystko to co zdąży ulepić z ciasta identyczny, ale wyższy Włoch.
Mamy przy naszym stoliku dokonać wyboru między ognissole, mazzei, poggio, badiola, pomodoro san marzano… Nie lubię pizzy w żadnej postaci, to też pozostawiam męża z synem i z Susan, która właśnie wróciła z przestawiania samochodu do piętrowego garażu – na wczytywaniu się w kartę i wychodzę na taras, gdzie ciepły, jesienny wieczór porywa miasto swoją pomarańczową energią latarń stylizowanych na historyczne lampy naftowe. Mimo pnących się w górę wieżowców, panorama miasta jest bardzo przychylna, człowiecza i bezpieczna. Na placu sylwetki drzew rzucają rozchwiane cienie z kilku punktów świateł. Podobnie stojący tam ludzie i przywiązane rowery zwielokrotniają się odbiciami, są często tylko lekko zarysowane cienie, tak jakby były cieniami cieni.
Kelnerka w białym fartuszku przyniosła już monstrualne talerze wielkości koła rowerowego. Na białych, fajansowych półmiskach cienie płatki pizzy pocięte są promieniście jak tort w trójkąty. Ja dostałam wegetariańską pizzę zasypaną parmezanem i zielonymi, pachnącymi liśćmi. Do tego pijemy coca-colę z lodem i oczywiście nie jesteśmy w stanie wszystkiego zjeść, chociaż podobno to jest najlepsza pizza w mieście. Pakują nam do pudełek kawałki niezjedzone, wychodzimy najedzeni, by po zaparkowaniu w Downtown Seattle, pochodzić nocą po Pioneer Square, dzielnicy zasiedlonej po1852 roku, czyli równo sto lat przed moim urodzeniem. Wszystko tu podobno wybudowali drewniane i niemal wszystko spaliło się w Great Seattle Fire z 1889 roku. Ale jak już zbudowano od początku, to z cegły w stylu neoromańskim i ten specyficzny, dziewiętnastowieczny charakter dzielnicy pozostał w całej swojej surowości, a zarazem jakiegoś i odszczepienia od rustykalnej przeszłości nie tylko mentalnego, ale i praktycznego. Być może bardzo dobrze komponuje się czerwona cegła z kloszardami wszelkiego asortymentu, którzy tutaj noszą ubrania archaiczne, nie mające nic wspólnego z młodzieżą w narkotycznym śnie pod betonową trasą kolejki powietrznej, barwnymi, zrobionymi z najnowszej generacji tkanin, śpiworami. Kiedy dwa lata temu byłam na Placu Pioneer Square, bezdomni stanowili bardzo poważną grupę, przemieszczającą się co kilka godzin w różne części dzielnicy. Pod żelazną pergolą w stylu paryskiego metra, zrobioną z secesyjnie wygiętych okuć, zbudowaną z okazji światowej wystawy Expo 1909 Alaska-Yukon-Pacific Exposition, wyglądali naprawdę malowniczo i historycznie. Obecnie na Pioneer Square znajdują się galerie sztuki, firmy internetowe, kawiarnie, bary sportowe, kluby, księgarnie, ale głownie to centrum życia nocnego w Seattle, gdzie na ulicach grają zespoły muzyczne, odbywają się festyny i gdzie dziewczyny pokazują gołe piersi chłopakom za sznury korali produkowane przez takie same dziewczyny w Chinach,
Idziemy ulicami dzielnicy Pioneer Squarer, które w październikowy poniedziałek są wyjątkowo puste i milczące, mijamy indiański Totem przewieziony od Indian zamieszkujących Syberię, pomnik z brązu upamiętniający strażaków, których figury miasto postanowiło postawić w setną rocznice ich bohaterskiej śmierci, a których głębokie cienie wraz z cieniem indiańskiego totemu jeszcze bardziej miejsce osamotniają swoją martwotą i bezdusznością, jakby wszystko tu już raz na zawsze było ugaszone. W tym syberyjskim nastroju przekraczany próg New Orleans Creole na Pierwszej, gdzie zaraz wchłania nas atmosfera odrębności, która wraz z zamknięciem się za nami drzwi restauracji, ocala nas dla zupełnie nowego świata.
Wchodzimy do wysokiej sali, której ściany historycznej kamienicy z czerwonej cegły pokryte są obrazkami w ramkach i białym passe-partout idolami muzyki jazzowej, blues, zydeco i dixieland. Na drewnianym podeście oświetlony lampami gra New Orleans Quintet, w którym jak głoszą ulotki w koszyczku Dave Holo gra na trąbce i śpiewa, George Goldsberry na klarnecie, Jake Powel gitarze i banjo, Peter Kok na fortepianie, Jeff Norwood na kontrabasie. Na parkiecie niemłody już tłum par, tańczy jak w scenie z jakiegoś czarno-białego filmu amerykańskiego z lat dwudziestych w czasie wielkiego kryzysu. Wszystko tutaj właściwie jest anachroniczne i stare. Idąc do stolika, gdzie prowadzi nas kelnerka w białym fartuszku jakby robiła to w przelocie, bez należnych gościom hołdów, jakby obsługiwała dzieci wracające ze szkoły, jakbyśmy byliśmy jej mężem, który wraca z pracy i ani nie jest nią zainteresowany, ani ona wzbrania się przed jakimkolwiek kontaktem, bo wie, że jest zawsze taki sam, powszedni i nieciekawy. Orkiestra pauzuje, pary wracają do stolików i pogrążają się w jedzeniu, dyskutowaniu i świętowaniu, bo to poniedziałkowe spotkanie to pewnie z przyjaciółmi, pewnie jakieś urodziny, rodzinne uroczystości i jakieś też spędzanie samotności w grupie, która poprzez identyczność losu daje jednak tę porcje bezpieczeństwa, by się nie czuć samotnym. Bierzemy do ręki karty dań z wizerunkami raków, wszystko jest w estetyce barów prohibicji alkoholowej w Ameryce. Czcionka z tych lat i kolorystyka rdzawego brązu. Zamawiamy tylko słodkie ciastka polane syropem klonowym, strucle z bitą śmietaną, ale zerkam do karty dań na potrawy, są placuszki z kukurydzy, sałatka Newego Orleanu z czerwonej fasoli i ryżu, ostrygi z warzywami, kurczak Rochambeau, tosty angielskie muffiny zwieńczone kawałkami szynki, bakłażany faszerowane rakami, krewetkami, krabami, langustami, stek kreolski New York, jambalaya, filet flądry wypełniony krewetkami, naleśniki faszerowane rakami, do tego napitki, rum, sok pomarańczowy, sok ananasowy i z odrobiną wapna, orzeźwiające koktajle na bazie Burbona, gin z papryki Jalapeno, piwo pszeniczne ze świeżych malin o smaku cierpko-słodkim, z aromatem i smakiem owoców tropikalnych i świeżych traw. Smaki świeżych, zielonych jabłek i owoców cytrusowych, aromatów zmieszanych z aksamitnym smakiem owoców tropikalnych, francuskiego dębu. Aromat gruszek i białych brzoskwiń z wanilią i wiśniami z brzoskwią. Wspaniałej barwy czerwono-różowej daje arbuz z malinami i śmietaną. Kiście winorośli zmieszane z zapachem czeremchy, eukaliptusa i słodkiego dębu, dodana do tego mokka i czarna porzeczka.
Idę na pół-balkon po drewnianych schodach, gdzie są poustawiane stoliki na okoliczność jakiś zamówionych w restauracji uroczystości, teraz jest tu mrok, wszystko kieruje się tam na dół, na kwadratowe stoliki, gdzie towarzystwo poniedziałkowych gości rozmawia, je i pije, muzycy na podeście przygotowują się do kolejnej tury gry, już za fortepianem zasiada ten pięćdziesięcioletni mężczyzna, już ten brunet podnosi kontrabas. Całe pomieszczenie znowu przypomina jakiś kadr filmowy, gdzie w wiejskim kościele na chórze ukrył się rewolwerowiec, ja nim jestem z aparatem fotograficznym, a zamiast naw z ławkami, stoliki z wiernymi, zamiast pastora czytającego biblię ten muzyczny kwintet. Jeszcze schodzę w dół i staram się na fotografiach na ścianach rozpoznać ubiegłowiecznych muzyków, legendy amerykańskiego jazzu nowoorleańskiego, szukam Armstronga, są i plakaty z tych lat, jest wielu muzyków czarnoskórych. Kiedy muzycy zaczynają grać wszyscy przy stolikach, jak za sprawą zaczarowanego fletu, przerywają rozmowy, opuszczają widelce na stół i szybko połykając kawałki raków, odstawiają szklanki z piwem, kieliszki z winem na pulpity stolików i wszyscy ruszają na sam środek sali, który w dalszym ciągu przypomina wielką nawę kościelną, zamienioną chwilowo na piknik. Tylko nasz stolik się nie ruszył.
I ten starzejący się, brodaty mężczyzna do nas podchodzi i nikt się w dalszym ciągu nie rusza, idę z nim na parkiet, a orkiestra gra coraz gorętszy rytm, jest orgiastyczny, wybija cały czas jakieś zatracenie i jakąś zupełną ostateczność. Otyłe kobiety podrygują w rytm tych archaicznych, pierwotnych dźwięków, a ich małe wnuczki kręcą się gdzieś koło ich stóp, zadzierając główki do góry. Starzy mężczyźni czule otulają ramionami swoje stare kobiety i wszyscy na parkiecie zdają sobie sprawę z nierealności tej sceny, tego czasu wykreowanego, wygenerowanego na użytek tej chwili, kiedy czas się plącze wraz z nogami tancerzy i kiedy on nie ma już nic wspólnego ani z człowiekiem, ani z kosmosem, bo się wyalienował, się rozpłynął i przestał rygorystycznie odmierzać swój upływ. I to nie był żaden sentyment za minionymi czasami, tylko była to nowa jakość zupełnie inna niż dotychczasowa i osobna, nie podległa reżimowi żadnej chronologii. Kiedy mój tancerz przyprowadził mnie do stolika, był zziajany jak każdy z tych, którzy zdecydowali się oddać swe ciała rytmowi muzyki. Jeszcze z nami porozmawiał i wymienił kilka konwencjonalnych słów, jeszcze syn wrzucił grajkom do koszyczka wiklinowego pięć dolarów, bo każdy, kto wychodził w poniedziałek z sali klubu jazzowego na Pierwszej w dzielnicy Pioneer Square to robił, jeszcze mój tancerz odprowadził mnie wzrokiem ze swojego stolika i pomachał ręką, i jeszcze ja mu odmachałem, ale już nasze drzwi się zamykały i już byliśmy na zewnątrz w kompletnej pustce i czerni tej nocy, a pomarańczowe światła latarń udających barwą te ubiegłowieczne, naftowe, natychmiast dodały nam cieni, bardzo ostrych i precyzyjnych.
O Ewie
Ewa Bienczyckalistopad 2024 P W Ś C P S N 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 -
Ostatnie wpisy
Najnowsze komentarze
- czytelnik - Osip Mandelsztam “Aleksander Giercowicz” tłumaczyła z rosyjskiego Ewa Bieńczycka
- EWA BIEŃCZYCKA - Lluís Llach – ” Pal ” spolszczyła Ewa Bieńczycka
- Filip Łobodziński - Lluís Llach – ” Pal ” spolszczyła Ewa Bieńczycka
- Robert Mrówczyński - Dziennik katowicki (1)
- Ewa - 2022
Kategorie
Archiwa
- lipiec 2024
- luty 2023
- styczeń 2023
- sierpień 2022
- maj 2022
- kwiecień 2022
- marzec 2022
- styczeń 2022
- listopad 2021
- czerwiec 2021
- maj 2021
- kwiecień 2021
- marzec 2021
- luty 2021
- styczeń 2021
- grudzień 2020
- listopad 2020
- marzec 2020
- luty 2020
- styczeń 2020
- grudzień 2019
- listopad 2019
- październik 2019
- czerwiec 2019
- marzec 2019
- styczeń 2019
- grudzień 2018
- listopad 2018
- październik 2018
- wrzesień 2018
- lipiec 2018
- maj 2018
- kwiecień 2018
- marzec 2018
- luty 2018
- styczeń 2018
- grudzień 2017
- listopad 2017
- październik 2017
- wrzesień 2017
- sierpień 2017
- maj 2017
- kwiecień 2017
- marzec 2017
- luty 2017
- styczeń 2017
- grudzień 2016
- listopad 2016
- październik 2016
- wrzesień 2016
- sierpień 2016
- lipiec 2016
- czerwiec 2016
- maj 2016
- kwiecień 2016
- marzec 2016
- luty 2016
- styczeń 2016
- grudzień 2015
- listopad 2015
- październik 2015
- wrzesień 2015
- sierpień 2015
- lipiec 2015
- maj 2015
- kwiecień 2015
- marzec 2015
- luty 2015
- styczeń 2015
- grudzień 2014
- listopad 2014
- październik 2014
- wrzesień 2014
- sierpień 2014
- lipiec 2014
- czerwiec 2014
- maj 2014
- kwiecień 2014
- marzec 2014
- luty 2014
- styczeń 2014
- grudzień 2013
- listopad 2013
- październik 2013
- wrzesień 2013
- sierpień 2013
- lipiec 2013
- czerwiec 2013
- maj 2013
- kwiecień 2013
- marzec 2013
- luty 2013
- styczeń 2013
- grudzień 2012
- listopad 2012
- październik 2012
- wrzesień 2012
- sierpień 2012
- lipiec 2012
- czerwiec 2012
- maj 2012
- kwiecień 2012
- marzec 2012
- luty 2012
- styczeń 2012
- grudzień 2011
- listopad 2011
- październik 2011
- wrzesień 2011
- sierpień 2011
- lipiec 2011
- czerwiec 2011
- maj 2011
- kwiecień 2011
- marzec 2011
- luty 2011
- styczeń 2011
- grudzień 2010
- listopad 2010
- październik 2010
- wrzesień 2010
- sierpień 2010
- lipiec 2010
- czerwiec 2010
- maj 2010
- kwiecień 2010
- marzec 2010
- luty 2010
- styczeń 2010
- grudzień 2009
- listopad 2009
- październik 2009
- wrzesień 2009
- sierpień 2009
- lipiec 2009
- czerwiec 2009
- maj 2009
- kwiecień 2009
- marzec 2009
- luty 2009
- styczeń 2009
- grudzień 2008
- listopad 2008
- październik 2008
- wrzesień 2008
- sierpień 2008
- lipiec 2008
- czerwiec 2008
- maj 2008
- kwiecień 2008
- marzec 2008
- luty 2008
- styczeń 2008
- grudzień 2007
- listopad 2007
- październik 2007
- wrzesień 2007
- maj 2007
- kwiecień 2007
- marzec 2007
- luty 2007
- styczeń 2007
- grudzień 2006
- listopad 2006
- październik 2006
- wrzesień 2006
- sierpień 2006
- lipiec 2006
- czerwiec 2006
- maj 2006
- kwiecień 2006
- marzec 2006
- luty 2006
- styczeń 2006
- grudzień 2005
- listopad 2005
- październik 2005
- wrzesień 2005
linki
Ewo, podoba mi się obraz tego klubu z jazzem – bardzo filmowy i nastrojowy.
Jesteś Haniu chyba jedyną osobą, która to czyta, nawet Robin Son już spuchł, wysypał się nie wiedząc, że pisałam o China Town w Seattle. Trzeba by to wszystko jeszcze popoprawiać, rzadko czytam po napisaniu przed wklejeniem, a wklejam późno w nocy i już nie wiem, co robię ze zmęczenia. Może jakoś wyretuszuję to w zimie, u nas też już śnieg, czyli zima na całego.
Ważne było, by przyszpilić Seattle do bloga jak barwnego motyla.
Chyba jeszcze inni też czytają. Hello??? Inni????
Ten pierwszy wpis o Chinatown był trochę krótki i wiązał się z innymi wrażeniami, może dlatego Robin Son go przeoczył. Próbuję go usprawiedliwić, głównie dlatego, że przypomniał mi o tej książce, którą chciałam przeczytać. Wpisałam się do biblioteki na listę oczekujących. Jest nas 395 czekających, ale 119 egzemplarzy książek, więc nie tak źle.
Ja czytam:):) Cały czas 🙂
A, to nie wiedziałam!
Dzięki Jarku za wsparcie i wstawienie się za mnie na liternet.pl. Widzisz, teraz Pan Tomasz, który tutaj na moim blogu występował też pod nickim Sarnata, zmienia nick na portalu liternet. pl i czyni moje blogowe wpisy nawiązujące do wątku antysemickiego zupełnie niezrozumiałymi. Jako sędzia sprawiedliwy chyba zdajesz sobie sprawę, jakie to jest wszystko nie fair wobec mnie, która samotnie prowadzi bloga i która tak dba o jego wiarygodność i precyzję sieciowego przekazu. Na dodatek ta młodzież, która wypisuje takie głupie, afirmujące teraz wiersze o Żydach, bierze pod uwagę tylko folklor żydowski, jakby nie mogła sobie pisać o krakowiakach i góralach, tylko o tym, czego nigdy nie doświadczyła i zupełnie nie stara się zrozumieć problemu, co się na świecie naprawdę wydarzyło, gdy nas jeszcze nie było.
Będę tu pisała po wątkiem Profesora o Celanie, ale tu tylko słówko: na procesie w Jerozolimie Eichmann powiedział, że nie był antysemitą i to była prawda. Naziści nie byli antysemitami w tym sensie, jakimi byli antysemici przed holocaustem. To jest antysemityzm w służbie ideologii i niekoniecznie ten wcześniejszy antysemityzm, któremu ani w głowie były fabryki śmierci, był przyczyną zagłady Zdów podczas drugiej wojny światowej. Dlatego to na forach literackich jest tak niebezpieczne. Świadkowałeś wpisom Łukasza Jasińskiego i wiesz, co wypisywał. I teraz folklor głupiej erotomanki Szel to wszystko zamydla i zaciera. Ładnie, Jarku, że wprowadzasz tam Wersal, ale mi nie chodzi o wersal. Napisałabym ostrzej, ale ja jestem z tzw. dobrego domu i u mnie wszelkie ordynarne wyrazy brzmią sztucznie.
Ewo , wiem ,oj wiem , a wprowadzenie Wersalu to czasami jałowe zajęcie. Celana twórczość znam i bardzo wysoko cenię, próbowałem tłumaczyć kilka jego wierszy. Zaraz przeczytam pod wierszem profesora Twój wpis o Celanie, czytałaś na pewno Hannah Arendt : “Eichmann w Jerozolimie, rzecz o banalności zła”?To jedna z najważniejszych książek XX wieku.
Bardzo cenię Hannah Arendt, wielokrotnie tutaj o niej pisałam, ale stwierdzenie o banalności zła, jakie wymyśliła przy okazji świadkowania procesowi Eichmanna w Jerozolimie nie wytrzymuje próby czasu. Dzisiaj odkłamywane są kolejne dokumenty, ujawniane archiwa i powstają nowe prace badawcze i artystyczne na temat tego przełomowego faktu historycznego w dziejach naszej cywilizacji, jakim był holocaust II wolny światowej, wynalazek fabryk śmierci i umożliwienie technologiczne likwidacji paranoicznie wybranej pewnej nacji ludzkiej do likwidacji.
W lecie przeczytałam „Gorliwych katów Hitlera” Daniela Goldhagena i jego „Niedokończony rozrachunek. Rola Kościoła katolickiego w Holocauście i niedopełniony obowiązek zadośćuczynienia”.
Wracając do antysemityzmu portali literackich w dzisiejszej polskiej rzeczywistości, zwróć uwagę Jarku, jakie to jest teraz ważne. Nic nie wskazuje na to, by historia się mogła nie powtórzyć. Zasmuca poziom głupoty tej młodzieży piszącej, mieniącej się pisarzami, uraźliwej na punkcie swoich wypisywanych głupot. U Goldhagena wstrząsający udokumentowany opis grup wiejskich formujących się oddolnie, bez nakazu, gorliwie, jedynie tylko po to, by łowić po lasach ukrywających się Żydów. Nie miały te szwadrony śmierci nic wspólnego z polityką, jedynie z przyzwoleniem. Sadyzm, zło, Jarku to nie banał, tylko brak czujności elit hodujących na własnym łonie głupotę.
Będę wkrótce pisać o tomiku Magdy Gałkowskiej „Fabryka tanich butów” (źle). Bardzo chciałabym, byś ją tu, na moim blogu obronił, tak jak to robsz na literackim forum liternet.pl