11 października 2010, poniedziałek. W czasie naszej wczorajszej kąpieli w hotelowym basenie syn kończył zlecenie w laptopie i pracował jeszcze długo w noc. Kiedy się obudziłam, mąż i syn spali, wymknęłam się z pokoju. Na korytarzu trzeciego piętra, na którym dostaliśmy pokój, wisiał, obok windy, plakat objaśniający, że światowa sieć hoteli objęta jest programem doktora Chrisa Idzikowskiego, który skutecznie walczy z brakiem snu tylko w hotelach Crowne Plaza. Wielkie łóżko, które właśnie opuściłam pozostawiając w nim śpiącego męża, ma – jak głosił napis – nigdzie nie spotykany, najnowszej generacji materac i pościel ze specjalnie spreparowanych piór ptasich. Faktycznie, zasnęłam jak kamień, ale nie wiedziałam, że to z tego powodu. Obok czerwonego jaśka z wyhaftowanym logo hotelu leżał na białej pościeli czerwony woreczek z prezentami od firmy, czyli zatyczkami do uszu, czarnym zasłaniaczem oczu i flakonikiem do wdychania jakiś substancji, po której się natychmiast, jak przeczytałam, zasypia. Tego też nie zauważyłam.
Hotel jest w stylu art deco tak jak hotel „Prezydent” w Krynicy Zdrój. Przechyliwszy się przez barierkę, widać na purpurowym dywaniku w kształcie koła solidne, staroświeckie fotele i białe abażury przedwojennych lamp. Barierki na każdym piętrzę mają – jak na balkonach – rośliny, toteż w tej perspektywie widzi się kaskadowe ogrody.
Minęłam wózek sprzątaczki naładowany białymi ręcznikami i szlafrokami, jakieś drzwi się uchyliły i wyszły z nich dzieci. Hotel budził się do życia. Wsiadłam do przeźroczystej windy, jadąc i patrząc w dół widać cały hol hotelu i kawałek turkusowego basenu, nacisnęłam guzik na najwyższe piętro mając tę dziecięcą przyjemność naciskania guzików wind i jechania nie tam, gdzie muszę. Potem wyszłam pożarowymi, metalowymi schodkami ignorując zakaz, na dach hotelu. Uwielbiam dachy domów i możliwość przekroczenia ich skończoności, uwielbiam nieskończoność, która na dachu zawsze jest przestrzenią dostępną. Dachy, jak i szczyty gór, są trudne do zdobycia, skorzystałam tutaj z jakiejś nieuwagi hotelowego personelu. Odbija mnie błyszcząca płyta niklu chroniąca komin i marszczy moją sylwetkę. Poranne powietrze też jest jakieś pokawałkowane, rześkie i nowe. Bezchmurna pogoda odsłania Góry Kaskadowe, nie wiem, który to wulkan Mount Hood, który Mount Saint Helens, który Mount Adams, któremu do dzisiaj Indianie składają ofiary. Białe sylwetki wulkanów przezierają z horyzontu, majaczą i ograniczają miasto. Okolice hotelu wypełnione są już samochodami, stoją równo wśród czerwonych drzew, dalej ciągną się krzewy kwitnących róż, rabaty i barwne kwietne dywaniki przed licznymi restauracjami i bistrami, a po czteropasmowej szosie jadą resoraki.
W basenie o tak wczesnej porze jest tylko otyły mężczyzna w przepisowych amerykańskich majtkach do kolan, co u podstarzałych mężczyzn jeszcze bardziej uwydatnia brzuch. Z pulchną, młodą Latynoską idą do okrągłego jacuzzi, którego spienienie dziewczyna uruchamia dźwignią przy wejściu.
Weszłam do ciepłej wody basenu, połowa wystaje na zewnątrz, gdzie kilka czerwonych liści japońskich klonów odbijało na betonowym podłożu wilgotne obwódki. Przyszedł właśnie mąż, para siedząca w jacuzzi już poszła i cały basen mamy dla siebie jak stare, zamożne amerykańskie małżeństwo, rozkoszujące się plonami swojego życia. Wyszliśmy wycierając się świeżymi ręcznikami zabranymi ze stosu na stoliku, wytarliśmy się nimi wrzucając je do kosza tak, jak instruował napis. Potem posiedzieliśmy trochę w ciężkich, republikańskich fotelach w kole czerwonego dywanika, gdzie na niski, dębowy stolik przynieśliśmy sobie tekturowe kubki z wieczkiem, z wlaną kawą z ogromnych dzbanków wystawionych porannie na ladzie recepcji. Tak pijąc kawę, trzymaliśmy głowy oparte o oparcie tych rozłożystych, burżujskich foteli, nogi mieliśmy wyprostowane, a wzrok skierowany najpierw na okrągły świetlik w suficie, dający to przyjemne, mleczne białe światło holowi, a potem na przeźroczyste dwie kabiny windy, do której wsiadali nowi goście, zjeżdżały wózki wypełnione białymi skudłaczonymi ręcznikami i szlafrokami, a myśmy wymieniali wszystkie zobaczone filmy w naszym życiu, gdzie bohaterowie mieli lęk przestrzeni, cierpieli na zaburzenia pamięci, na wszelkiego typu zboczenia seksualne, a język filmu potrafił przeźroczyste kabiny wind wykorzystać maksymalnie.
Pozostawiłam męża w tym zapatrzeniu i obeszłam koło holu, które rozgałęziało się na liczne sale ze staroświeckimi meblami, kryształowymi żyrandolami, mieszczące się na parterze kuchnie, pokoje z komputerami, sale konferencyjne, pokoje do zabaw dzieci, siłowni, aerobiku, gabinetów Spa. Blisko holu umieszczono teraz nieczynny i ciemny klub nocny ze stojącym po środku bufetem z drinkami, w którego fasadzie stoją flakony perfum. Dalej restauracja, przy białych obrusach siedzą pierwsi poranni goście, położono na wszystkich stolikach sztućce owinięte serwetkami w kolorze khaki, które może wbrew zamierzeniu arystokratycznego wystroju zmieniały jego wymowę na bardziej militarną i kolonialną. Roślinność hotelowa – jedynie cieplarniane gatunki liści – hotel uszlachetnia, dodaje elegancji i egzotyki.
Pojechaliśmy w górę windą spakować się, zastaliśmy w pokoju syna leżącego na łóżku bezustannie rozmawiającego przez telefon. Po wrzuceniu niewielkiej ilości przedmiotów do walizeczki na kółkach, wsunięciu w nią mało używanego laptopa, którym sprawdziłam jedynie pocztę nie wysyłając już nic do nikogo – bo moja największa przyjaciółka z Rudy Śląskiej zamilkła na amen jak tylko przekroczyłam granicę Polski, jakbym zrobiła coś niestosownego nie solidaryzując się z rodakami, i z nimi nie pozostając – zaczęłam sprawdzać wszystkie szuflady, by czegoś nie zapomnieć. W szufladzie szafki nocnej leżała brązowa Holy Bible, na skórzanej okładce srebrnymi litrami wytłoczono słowa organizacji placed by the gideons.
Mąż szybko zrobił jeszcze w stojącym ekspresie z saszetek tam dodanych nam wszystkim kawę ze stojącej obok w plastykowej butelce wody. W recepcji okazała się wodą sprowadzaną z Włoch, za którą syn zapłacił dodatkowe cztery dolary, co wskazywało na to, że nie trzeba jeść w hotelu śniadania. Pojechaliśmy do niedalekiego lokalu amerykańskiej sieci Applebee’s zachęceni barwnością wejścia w kolorach amerykańskiej flagi z wmontowaną tu i ówdzie szczyptą zieleni, jak w listku jabłka, które było w logo było wtkanym w wycieraczce. W restauracjach amerykańskich wita wchodzących zawsze ktoś wyjątkowo sympatyczny i miły i tak było i teraz. Młoda dziewczyna w blond warkoczykach na nasz widok zrobiła minę, jakby całe jej życie polegało wyłącznie na spotkaniu z takimi jak my, długo oczekiwanymi ludźmi i dając nam do zrozumienia całym wspaniałym ciałem, że chwila ta nadeszła, z nieukrywaną radością powiodła nas do stolika, na którym leżały przygotowane karty dań. Syn od razu bez patrzenia w nie zamówił mi szejka waniliowego z bitą śmietaną i wisienką, a ja, by nie interesować się cenami i nie hamować toku zamawiania potraw sączyłam przez grubą słomkę swój ulubiony napój i patrzyłam na sąsiedni stolik. Tam dziewczyna, która nas tak ładnie przywitała, pomagała stuletniej kobiecie przybyłej z niewiele młodszą córką przejść z wózka na restauracyjne krzesło. Ten zdawało się, ponad siły młodej dziewczyny gest, nie pozostawił po niej śladu, stała już cierpliwie, aż kobiety zamówią z kart dania. Błyskawicznie już niosła ogromne półmiski z wystającą sałatą, miseczkami sosów, chipsów, z frytkami i makaronem. Sala była wypełniona po brzegi, w środku sali, przy okrągłym bufecie siedzieli już ludzie z rana pijący alkohol z kolorowych kieliszków, a dojrzały mężczyzna w czarnym garniturze i białej koszuli przechadzał się między stoikami pytając gości, czy są zadowoleni i czy im czegoś nie potrzeba. Nasz stolik nie mógł się na nic zdecydować, ja straciłam wszelką już szansę na zaoszczędzenie chociażby dolara, więc z rezygnacją słuchałam, jak syn czyta mężowi potrawy:
…duże tortilli nadziewane z grillowanym chipotle kurczaka z serem topionym, siekaną cebulką, świeżym pomidorem, kawałkami boczku; ser Quesadilla, piersi z kurczaka, ser mozzarella i cheddar, pieczarki, brokuły, marchew, kukurydza, papryka, czerwona cebula z grilla w pszenicy zwieńczona szpinakiem i karczochami; krem ze szpinaku i karczochów podawany na ciepło z salsą, kwaśną śmietaną i chipsami tortilla; pizza Patch Veggie ultra-cienka z grzybami, szpinakowym kremem, karczochami, świeżymi pomidorami i włoskimi serami i ziołami; soczyste chowder, tradycyjna mieszanka z małż, śmietany, masła, ziemniaków, cebuli w bulionie wykonane świeżo, ze smażonymi na złoto paskami cebulki, podawany z kremowym sosem chrzanowym, mozzarella; panierowane, smażone i podawane z sosem marinara Buffalo Wings bez kości; białe mięso z piersi kurczaka lekko panierowane, podawane z selerem; skrzydełka kurze, chrupiące kukurydziane chipsy pokryte mieloną wołowiną, czarną fasolą, serem queso, śmietaną, sałatą, pomidorem świeżym; przekąska Sampler, mozzarella, sałatka Steakhouse, stek z polędwicy wołowej z winegret, serem bleu d’auvergne posypane świeżym pomidorem, czerwoną cebulą, płatkami migdałów i chrupiący makaron.
Napoje: Pepsi Diet, Mountain Dew, Sierra Mist, Brewed Iced Tea, Lipton Brisk Iced, Tea Raspberry. Gorąca herbata lub kawa Brewed, Applebee’s Lemonade, soki z malin, truskawek, kiwi, musujące wody mineralne i wody butelkowane…
Nasza kelnerka wniosła dla mnie półmisek z krakersami, słodkim kurczakiem, sałatkami i kilkoma małymi półmiskami w kształcie elipsy. Jeden był z guacamolą, jadłam ją z żalem, uwielbiam awokado, ale nie tak podrobione. I jak czekali, aż skończę, syn szukał na komórce dojazdu do dzielnicy Pill Hill, gdzie mieszka Lee.
Dotarliśmy do osiedla szklanych bloków, które są autentyczną realizacją marzenia Żeromskiego o szklanych domach z wykluczeniem wielkiej płyty. Osiedle błyszczy w słońcu szybami wśród parkowej zieleni, rabat róż i ławek, sąsiaduje z dolną stacją kolejki powietrznej, której widok na niebie zaskakuje nas, bo kojarzy nam się jedynie z górami lub wesołym miasteczkiem. Dwa wagoniki o imionach Jean i Walt jeżdżą w kilkuminutowych odstępach po niebie w środku miasta.
Nim zaparkowaliśmy samochód pojawił się Lee, młody student medycyny i wszyscy poszliśmy do automatu kupić dla mnie i męża dwa bilety po cztery dolary w obie strony, a oni poszli do pobliskiego wietnamskiego bistra „Bambuza”.
Kolejka wozi też tym sposobem rannych z wypadku natychmiast dostarczając ich do szpitala na górze. Tym razem w wagoniku było niewielu pasażerów. Pierwszy przelot nad Portland w to słoneczne południe dwudziestopierwszowiecznym pojazdem przeznaczonym do użytku publicznego, funkcjonalnym i ze wszech miar celowym, zachwycił nas, wypatrywaliśmy na dole legendarnego napisu na dachu FUCK TRAM przeciwnika kolejki. Trasa nad domami spowodowała podobno spadek cen domów i protesty. Gdy wagonik zbliżał się do filaru na szczycie wzgórza, stacja wyglądała jak scena z filmu SF, jak docieranie do obcej planety, na której ląduje statek kosmiczny. Wychodząc oszołomieni robiliśmy miejsce pacjentom szpitala i studentom, którzy zjeżdżali nią w dół. Napowietrznym mostem, rozpoczynającym się widokiem z sal szpitala, zza ogromnych okien, przy których stoją fotele i siedzą pacjenci, idziemy zapraszani przez uśmiechy przechodzących lekarzy pacjentów, całego uwięzionego tu na Czarodziejskiej górze szpitalnego miasta, które nie przypomina odcinków serialu „Dr House”. Wózki z pacjentami bez pospiechu wiezione są do windy, większość trzyma w ręce obowiązkowo kawę w tekturowych kubkach z pokrywką, jakieś papiery, wszyscy ubrani w luźnie, nie rzucające się w oczy jasne stroje.
Na ścianach marmurowe napisy fundatorów, czasami dokumentacja fotograficzna dziejów szpitala, ale my się nie zatrzymujemy, podążamy dalej, mijamy zewnętrzne tarasy z stojącym szeregiem wózków, idziemy do końca, wychodzimy na kampus uniwersytetu, do fontanny, która upamiętnia założenie School of Medicine. W 2012 roku będzie obchodzić 125 rocznicę swojego powstania, jak wynika z marmurowej tabliczki. 660-metrowy most, którym tu przybyliśmy, pozwala na bezpośredni transport pacjentów, lekarzy i studentów. Siedzimy trochę przy fontannie wpatrzeni w inną tabliczkę mówiącą, że nie wolno palić i potem podziwiamy wolno stojący opodal na ulicy zsyp na książki biblioteczne, które się tylko wsuwa do otworu bez zbędnych formalności. Cała dzielnica jest cicha i pusta. W wielopoziomowych garażach milczą samochody, w bibliotece siedzą niemo studenci, pomostami, windami przemykają gdzieś ludzie, w otaczającym parku dymią z kotłów pawilony szpitalnej pralni. Wracamy na ten sam lśniący posadzkami korytarz i wracamy kolejką w dół smakując jeszcze raz widok na miasto z błyszczącą rzeką i piętrzącymi się mostami.
Syn i Lee siedzą w Bambuzie i piją piwo. Bambuza, jak i większość kawiarni, jadłodajni, bistr, pubów, restauracji, ma przy drzwiach wystawioną miskę dla zwierząt z wodą. W środku wietnamskie kule i babmusy w doniczkach, panuje półmrok, ale wielkie, oszklone witryny wpuszczają więcej światła niż czerwień papierowych lampionów. Żegnamy się z Lee, który nam mówi, co mamy zobaczyć, porzucamy Southwest i postanawiamy się powłóczyć po ulicach, bo nie chce nam się już zwiedzać ani zabytków, ani muzeów.
Ulica Hawthorne wzięła swoją nazwę od psychiatry o tym nazwisku. Skupia podobno gejów, lesbijki, generację X, hipisów i hipstersów, ale nie widać tego w poniedziałkowe popołudnie, gdzie raczej wszyscy zajęci swoimi sprawami bardziej podążają gdzieś, niż się przechadzają, albo jedzą w licznych lokalach południowe posiłki wykorzystując je na spotkanie ze znajomymi. Tylko my oglądamy niezliczoną ilość sklepów, punktów wróżbiarskich, hinduskich guru, gabinetów tatuażu, i wszystkich niezbędnych subkulturom ośrodków, by mogły realizować się i odnawiać.
Wchodzimy do Fat Straw, do Bubble Tea Cafe, gdzie po raz pierwszy w życiu piję tajwańską herbatę z lodem z kandyzowanymi owocami na dnie, w miarę rozpuszczania się mają coraz bardziej egzotyczny smak. Syn zamawia trzy różne napoje, więc wzajemnie je kosztujemy, tekturowe kubki są niemal półlitrowe, z dwiema grubymi słomkami by żelatynowe kulki się w nich mieściły. Herbaciarnia, mająca całą ścianę wypisaną swoją gastronomiczną ofertą, ma charakter kolonialny, prosty podest z desek ze stanowiskami komputerowymi pod oknem, z klasycbil gates, znymi, drewnianymi krzesłami i stolikami, wszędzie schodki z poręczami nawiązują do domowych balkonów, werand, gdzie się sączy popołudniową herbatę.
Mijamy Teatr, mijamy grających pod murami gitarzystów i wstępujemy do Red Light, legendarnego tutaj ciucholandu, który ma stroje ze wszystkich lat, kostiumy teatralne, stroje współczesne, kapelusze, skrzydła, biżuterię. Wiszą na wieszakach posegregowane latami, wiszą stylami, których jest podobno ponad 50, wiszą kolorami. Działy są opisane, suknie są szałowe, krynoliny, lejące się lamy, haftowane koralikami, secesyjne, koktajlowe. Sztuczne rzęsy, wąsy, peruki, zabawki imitujące broń, farby do twarzy, do farbowania włosów, pończochy, skarpetki, paski okulary. Stojaki odzieży od lat dwudziestych do dziewięćdziesiątych, wysadzane cekinami, błyszczące garnitury, kombinezony, odzież cyrku, militarna, lotników, wędrowców. Tutaj syn dostaje, krążąc między regałami telefon, że wybrano jego portfolio, że dostaje zlecenie na sfilmowanie wywiadu z Billem Gatesem i tak się tym cieszy, że kupuje sobie marynarkę w stylu Mikaela Jacksona, która na nim idealnie leży. Ja wybieram długą, amerykańską suknię płócienną, drukowaną w rysunki dzieci wszystkich ras na świecie, z guzikami z ceramiki, gdzie każdy guzik ma inną buzię kolorowego dziecka, a cała jest jeszcze na podszewce czerwonej, ma dużą kieszeń i też leży na mnie jak ulał.
Opuszczamy radośnie sklep i dzielnicę, i jedziemy do jeszcze bardziej anarchistycznej, zabytkowej dzielnicy Mississippi, na drugi brzeg Willamette. Mijamy Park Róż i wielką halę sportową z różami w nazwie, przekraczamy most, wjeżdżamy pod betonowe przęsła i wjeżdżamy w ulicę niskich domów. Wchodzimy do niemieckiego pubu piwnego Prost!, który atmosferą przypomina Oktoberfest, mieści się w zabytkowej kamienicy połączonej z ogródkiem piwnym, przypominającym Deutschland. Syn z mężem piją piwo, podobno sprowadzane jest naprawdę z Niemiec, można zamówić kilka gatunków sławnych niemieckich firm, a ja do ust piwa nie biorę, więc idę sfotografować niemiecką toaletę, która zastawiona jest metalowymi beczkami z piwem i tu od razu po toaletach poznać, że to Europa.
Idąc w dół Missisipi podobno można natrafić na prawdziwy europejski warzywnik, czyli kiosk z jarzynami, gdzie samochód przywozi naprawdę ekologiczne warzywa raz w tygodniu i ustawia się prawdziwa kolejka. Ale był zamknięty, może już nieczynny, splajtowany, natomiast wiele domków pozamienianych na sklepy wystawiało ubrania i rowery o bardzo dziwnych i przemyślnych, a zachwycających konstrukcjach. Wchodzimy do domku po schodach, gdzie odręcznie napisano The Black Rose i jak się wewnątrz dowiadujemy, jest gniazdem wolnomyślicieli i zwolenników radykalnych zmian.
Wnętrze pokoju, do którego się wchodzi prosto z ulicy, pełnej płynącej z płyt muzyki, zapchane jest po sufit przeźroczystymi kontenerami wszelkich ciuchów w których można do woli grzebać i nie wyglądają na prane kiedykolwiek. Po prawej stoją stosami książki (Chomsky), a na stole duża ilość artzinów odbijanych na powielaczu, oglądam je, są to wiersze, komiksy i anarchistyczne teksty, ceny są dość wysokie. Na środku stoi duża sofa, gdzie pokaźna grupa hipstersów zdaje się nie zwracać uwagi na klientów, a tych kręci się po sklepie wielu. Jak wchodzimy, dziewczyna z przylepionymi halloweenowymi wąsami podnosi się z kanapy i patrzy pytająca, zrezygnowana, znowu opada, już się nikim nie zajmując. Idziemy w dół dalej, sklepy są coraz bardziej wyrafinowane i drogie. W ekskluzywnym Manifesto z męskimi butami i akcesoriami z prawdziwej skóry, syn kupuje sobie kapelusz, ale wcześniej wysyła mmsa do Susan z pytaniem, czy ma kupić.
Zapada zmierzch, pojedziemy jeszcze na kolację, będziemy wracać do Seattle rozświetloną Tacomą, a potem zorientujemy się, że nie zabraliśmy z domu klucza. Syn będzie dzwonił do Bryana, ale on powie, że go nie będzie, bo idzie z dziewczyną do kina, i my pojedziemy do tego kina w Seattle, by w kasie odebrać zostawiony klucz, ale Bryan zagada się z dziewczyną w kawiarni, i zapomni, i zadzwoni z przeprosinami, i my znowu pojedziemy po ten klucz, by go dostać i wejść, i pogłaskać czekające w domu koty.
a co leży tam w trawie na samym końcu filmu? Najazd kamery – widocznie ważne.
Skoro tu jesteś i mieszkasz w Zabrzu, to czy Ty Rysiu byłeś ostatnio na dworcu w Zabrzu? Po zobaczeniu tych artzinów w Portland chyba zacznę drukować samizdaty i sprzedawać na blogu. Pojechaliśmy więc kupić moją pierwszą w życiu drukarkę i mąż wypatrzył na allegro najtańszą na Śląsku właśnie w Zabrzu. Pojechaliśmy po nią i popsuł nam się samochód, i musieliśmy wracać pociągiem. Wiesz, po tych Stanach, zobaczyć dworzec PKP w Zabrzu to jest wielkie traumatyczne przeżycie. Mieszkasz Rysiu w Zabrzu, powiedz, czy to jest jakieś przewrażliwienie? Jakaś przesada damulki, która wróciła z USA i kręci nosem, nic jej się nie podoba?
Przede wszystkim uderza przy wejściu od razu odór moczu. Idąc tym zapachem zeszliśmy do dworcowych szaletów, gdzie – oczom nie wierzyliśmy – lada i kartka, że należy się dwa złote. Ponieważ zamieniliśmy dolary na złotówki, to wypada niemal 1 dolar od jednego sikania. Nie spotkałam w Stanach nigdzie płatnej toalety. Było zupełnie pusto, nikt z niej nie korzysta, podróżni, sądząc po zapachu, leją wszędzie, tylko nie tam. Wysunęła się młoda kobieta z jakiegoś tajemniczego pomieszczenia przy kabinie (są tylko dwie obok siebie, damska i męska) i potwierdziła, że należy się dwa złote.
Potem poszliśmy na peron, gdzie stają pociągi pospieszne i międzynarodowe. Nie ma żadnych informacji i jak wjeżdża pociąg na peron, to wszyscy oczekujący biegną pytać, co to za pociąg do kierownika pociągu, bo boją się mylnie wsiądź. W dwudziestym pierwszym wieku wygląda to jak cofnięcie się dwa wieki wstecz.
Byłem na dworcu niedawno. Tam mieszka teraz tylko dwóch bezdomnych i ponieważ polikwidowali wszędzie ławki, to jeden śpi na ladzie kasy w rogu dworca, a drugi pod nią. Ale oni to chyba najbardziej malownicza strona dworca w Zabrzu. Myślę, że wszyscy tu są przyzwyczajeni i nikt tego co Ty, nie dostrzega, tak jak się nie wie, jaki kolor oczu mają domownicy. Cała trasa do Katowic to też niezły przegląd dworców śląskich. W większości stacji nie ma nazw, a jak są, to mało czytelne, bo farba z nich zlazła. Często są też szkielety jedynie wiat, aż strach koło nich przechodzić. I graficiarze mało utalentowani… I woreczki foliowe na drzewach… Chyba już prześcignęliśmy Afrykę.
I podobno likwidują Elkę. Czytam na Wikipedii: „Kolejka linowa Elka – była to najdłuższa nizinna kolejka linowa w Europie. Uruchomiona została 7 września 1967 roku na terenie Wojewódzkiego Parku Kultury i Wypoczynku położonego pomiędzy Chorzowem a Katowicami. Władze Wojewódzkiego Parku Kultury i Wypoczynku w 2007 roku podjęły decyzję o jej likwidacji.”
No tak. Widocznie Śląsk tak zubożał. Niestety, po miesiącu w USA trafiłam po powrocie na region Śląska, bo tu mieszkam i takie zobaczyłam obrazki. Widocznie gdzieś indziej w Polsce jest inaczej. Czytam w dzisiejszej, GW, że np. takie zielonogórskie, to region światowy całą gębą. Powstają tam obiekty nawet przewyższające dokonania ludzkości w innych częściach świata. Nagłówek zielonogórskiej Gazety Wyborczej „Największy na świecie Chrystus już gotowy!”(2010-11-06)
(…)Po pięciu latach udało się postawić pomnik Chrystusa w Świebodzinie. Przez całą sobotę budowniczowie trudzili się by zamontować ramiona i głowę. Ks. Sylwester Zawadzki, pomysłodawca kolosa, rozpłakał się ze szczęścia, gdy operacja dobiegła końca. Gigantyczny Król mierzy więcej niż ten w Rio de Janeiro (…)
Nigdy w życiu nie byłam w Zielonej Górze i nie wiem, jaki tam jest stan dworcowych toalet. Ale widocznie inny, niż na Śląsku. Chyba pojadę tylko po to, by sprawdzić szalety miejskie w Świebodzinie. „Szlakiem polskich szaletów publicznych”. Bardzo poetycki tytuł.
Tak, byłby to bardzo poetycki tytuł adekwatny do stanu poezji polskiej na sieciowych portalach, która nie jest w stanie wyjść z fazy analnej, ponieważ wszelkie poetyckie ekskrementy mają tam zapach róż i kolor różowy. Największy poziom samozadowolenia i samo zachwytu jest bezsprzecznie na portalu TRUML. Przeczytałem, że tam jakiś niesłychanie płodny poeta domaga się, by Ciecie Ewo zbanować za trolling i za toksyczne komentarze. Chyba jednak miał rację Belfi wpisując tu swoją i całej grupy Feliksa Lokatora opinię o tym portalu. Ma racje TRUML, że takimi głosami swoich stachanowców pragnie pozbyć się odmieńców. Polska może się potem pochwalić nie tylko największą figurą Chrystusa na świecie, ale i najlepiej pachnącymi wierszami na świecie. Nieważne przecież, co to wszystko oznacza. Ważny jest fakt zaistnienia. Posąg Króla Polskiego, jak i ilość wierszy na portalach to przecież historyczne fakty, nie da się im zaprzeczyć.
Nie wiem czy TRUML dzierży palmę pierwszeństwa. Dzisiaj przy niedzieli sobie to wszystko zobaczyłam i poczytałam. Na Liternet.Pl są aż trzy wątki samobiczowania, kajania się, bo jakieś dwie szmiruski zapłakane opuściły portal. Widocznie stanowiły trzon tej artystycznej erupcji różu i pudru i portal zachwiał się w posadach, trzeba było zorganizować akademię dla aktywu, by tam można było się spowiadać i żałować za grzechy. Wspaniale są te dzisiejsze pokazy mieszanki stalinowskich akcji propagandowych z katolickim obrzędem pokuty. A na TRUMLU nie byłam od tej nieszczęsnej doby, którą głupia temu portalowi oddałam i dzięki Rysiu, że wyłapałeś, że chcieli mnie zbanować. Może nawet to zrobili, nie mam pojęcia:
Z panią Ewą Bielczyńską radzę nie wchodzić w żądnego rozdaju polemikę, gdyż jest to osoba toksyczna (tak zwany TROL), której celem jest dożanie do kłótni, abypodbudowac swoje nikłe pcozucie własnej wartości, oraz rozłądować swoje frsutracje w internecie, będąc nieuprzejmą, niekulturalną i infantylną, zapomoca prostakch uwag i wrednych docinków. Osoba ta nie potrafi nigdzie dstrzec żadnych dobrych stron. Jej celem jest wywoływanie sporów i kłótni. Moim zdaniem, powinna zostać jak najszybciej usunięta.
Grimdog, 3 listopada 2010 o godzinie 18:49
[Damian “Grimdog” Zalewa]
Że też tam tolerują podobną polszczyznę… no, ale tak to jest w polskiej szkole, że wystarczy przedstawić zaświadczenie o dysleksji i podstawówkę można nie nękanym skończyć, a Truml szeroko rozewrze ramiona.
Powinni jednak robić tam jakieś egzaminy wstępne.
No i to przekręcone jeszcze nazwisko, przecież można było skopiować, to jakieś matołectwo.
Pani Ewo
Spędziłem na dworcu w Zabrzu połowę swojej młodości! :))) Na dworcu, pod dworcem, obok dworca, w okolicach dworca, na peronie, przy torach. Tam się nigdy nie miało wrażenia, że się jest w mieście, w jakimś centrum. Och, prawie cała piękną młodość tam spędziłem!
Dworzec w Zabrzu to był fenomen, ale nie architekturalny, ale z powodu jedynej w swoim rodzaju małej etno-cioto-społeczności, która sie tam zbierała. Niemal codziennie na dworcu w Zabrzu, przez może więcej niż 10 lat wieczorem na peronie pojawiała się np. taka Trudzia (Andrzej S.). Poznać “ją” było po tym, ze stawała nagle obok pociągu, który miał właśnie lada moment odjazd i krzyczała na cały głos – “Wsiadać proszę!”, udając konduktora. Ludzie wychylali głowę, co się dzieje, co to za wariat :))) Och, piękne czasy to były! Mógłbym o tym pisać i pisać…
To pisać, pisać Panie Romanie, pisać!
Wskrzeszanie literaturą, czy to nie jest ta cudowna właściwość ludzka, przewracania utraconego? Na dodatek nie wszystko stracone! Mąż jest gliwiczaninem i też spędził na dworcu młodość, bo miał przyjaciela w Zabrzu i do niego jeździł, więc też tę niezmienność zauważył. Jednak w tym wypadku dworzec w Zabrzu ma bardziej właściwości starego człowieka, którego urok młodości minął. I mu się nie chce. Nie było Trudzi, nikt nie zachęcał do wsiadania, wręcz przeciwnie. Za każdym razem, z każdego pociągu, który wjeżdżał na peron, oblegany i zaskoczony kierownik pociągu, który wysiadał ze swoją chorągiewką, odganiał się jak od much od naprawdę zdezorientowanych podróżnych. Ach, jakże by się przydał Andrzej S. (Trudzia), by mu ulżyć! Bo przecież rasowemu podróżnemu nie zależy gdzie jedzie, byleby jechać i taki człowiek opisany przez Pana Panie Romanie to mógłby tym skrupulantom to uzmysławiać. Ale nie było. Natomiast było bardzo,bardzo dużo pięknych zabrzanek, co mój mąż natychmiast zauważał i wspomniał słowa de Gaulle’a z zaznaczeniem, że wiedział, co mówi (w naszych szkołach średnich obowiązkowo szliśmy witać Prezydenta Francji z chorągiewkami).
W Zabrzu, de Gaulle powiedział: „Niech żyje Zabrze! Najbardziej śląskie ze wszystkich miast Śląska, a więc najbardziej polskie z całej Polski!”. Być może nie miał, jak mój mąż pomyślał, zabrzanek, tylko dworce i szalety? Albo idąc tropem „Lubiewa” – Trudzię? Ach ci wielcy, pozostawiają nam, potomnym takie poetyckie strofy i nie wiadomo jak to interpretować.
Coś ściska za gardło, a łzy żalu napływają do oczu (ale bynajmniej nie z tęsknoty) kiedy czyta się Pana wspomnienia z dworca zabrzańskiego, na którym najwyraźniej Pan mieszkał. Jakiegoż cudu przemiany mogą dokonywać oczy wspomnień młodości!
Również tam bywałem w owych latach, ale nigdy – jak Pan – dla przyjemności, nie zetknąłem się także z fenomenem Trudzi, choć wydaje się mało prawdopodobne aby przez 10 lat mógł on przedrzeźniać PKP i ujść żywo brutalnym i bezwzględnym SOKistom. W tych czasach za niewinne zdjęcie na dworcu, będącym przecież obiektem wojskowym można było mieć grube nieprzyjemności. “Architekturalnie” również był, charakterystycznie dla PRL potworkowaty zawsze, co widać wyraźnie teraz, gdy zniknęła maskująca plewka farby i polor nowości, a pokrył się brudem, rdzą i smrodem. Ale dalej nie lepiej, te wszystkie Rudy, Świętochłowice itp. to istny trzeci świat, za Zabrzem na przykład oczom ukazuje się wielkie wysypisko śmieci z jakimiś strasznymi nieletnimi morusami grzebiącymi w nich zawzięcie…
Jak się powiększy perspektywę, jak się zobaczy te wszystkie amerykańskie wspaniałości jakie tam stworzono w czasie, gdy my mieszkaliśmy na tych potwornych dworcach, to z tej pespektywy ta młodość już nie jest taka piękna. Dlatego ciekaw byłbym na czym piękno tych czasów polegało.