Wężowe są wołania świata. Mienią się wstęgą mobiusową.
Usłyszę je, na zawsze zginę. Ominę, zlekceważę – błoną
międzypalczastą zarośnięta. Oczy pokryje katarakta.
Będę dziewicza. Droga wąska, Karmelem zastrzeżony traktat,
wznosi tajemnie tylko swoich. Jestem nieswoja. Jestem z błota.
Plucie jedynie uaktywnia. Ślepcowi zaczyn oczu wrota
otworzył wśród faryzeuszy. Moja to działka. I niemota.
A słyszeć, to też mieć i uszy. Słowa są po to, by idiota
przyglądał się, jak śmierć swą zużyć. I w konsekwencji zmysły:
wdzięczni, służbowi pracownicy jednej drużyny. Tak, jak z „Wisły”
murem nie lubą innych drużyn. Bratać się będziem? Transgresja? Oj,
ze śmiechu umrę. Po śmierci nic już. W Piekle będzie na zawsze mój
gwałtowny śmiech, tak przeraźliwy, który z korony drzew jabłoni
jabłka postrąca. Na nowy Wszechświat, by w nim pozostali oni.
Pierwsi, co byli przed kusicielem, wężem, językiem szepczącym,
daremnie długim. Był ich powodem i stwarzaniem. Był ich ojcem.