AMERYKA (4)

Było to nasze ostatnie spotkanie i po nim nie nastąpiły już nawet grzecznościowe wymiany mailowych życzeń świątecznych. Jeszcze w Kalifornii kupiłam w winnicy Napa Valley dużą pocztówkę ilustrującą przepych piwnicy zastawionej po sufit ogromnymi beczkami wina i chciałam jeszcze to wszystko sprowadzić do prozaicznej lekkości bytu, ale było to już niemożliwe, byt wyraźnie blokował moje poczynania i wróciłam do Polski z pustą, niewysłaną pocztówką.

Było to spotkanie słoneczną jesienią, kiedy liście jeszcze spadają i toczą się po miejskich ulicach obracając się na wszystkie strony by w tym bezlitosnym tańcu zahaczyć się wreszcie o krawężnik chodnika i tak już pozostać, i tylko czekać na kolejne warstwy liści, które gnijąc przeleżą tak do wiosny.
Kiedy podjechał na moje osiedle i zaparkował w dużej odległości, szłam do niego pełna niepokoju, a jednak radosna, bo wyszedł machając i dając znaki, że tu stoi, mnie nadchodzącej, grzecznie otworzył drzwi luksusowego samochodu podając nieśmiało chłodną dłoń, miękką i bezosobową, jakby już wtedy dystansował się do tego spotkania i traktował go nie jako coś wyjątkowego, ale jako sprawę, którą ma w ciągu dnia załatwić. Pojechaliśmy na Trzy Stawy, bo mówił, że nie lubi klaustrofobicznych knajp w piwnicach, pojechaliśmy więc do oszklonej ze wszystkich stron kawiarni, gdzie kupił mi kawę i gdzie usiedliśmy naprzeciwko siebie, zupełnie sami w tym dużym lokalu, złożonym z dwóch sal, który w sezonie pewnie tętnił życiem, ale teraz leniwo trwał w godzinach przedpołudniowych, bo takie tylko on miał do dyspozycji, zanim jego żona wróci z pracy.
Nie łysiał, ale siwe włosy krótko obcięte nie dodawały tej twarzy ani powagi wieku, ani dystynkcji, co zapewne ze szczeciniastymi, wypielęgnowanymi wąsami miały dodać szlachetności, ale nie dodawały, bo nigdy nie były ozdobą, tylko zawsze czymś, co się dostaje razem z ciałem i to coś trzeba czesać i podcinać.
Teraz wydawał mi się jeszcze niższy, mimo, że znałam go przecież z okresu, jak miałam trzy lata i wszyscy na podwórku wiedzieli, że on jest moim narzeczonym i on wtedy był bardzo duży. Teraz jakoś zmalał, nigdy nie był szczupły, bardziej przypominał haszkowego Szwejka i starał się takim cale życie być, ironicznym i rubasznym.
– Jesteś po by-passach? A, to nie wiedziałam.
On skrótowo opowiedział, jak do tego doszło, ale bez zbytniej potrzeby podzielenia się tym, o czym ludzie lubią rozmawiać najbardziej, czyli o chorobach. Nosił garnitury już od dawna, wyglądał w nich zawsze jak ktoś z klasy wyższej, może zmuszała go do tego żona, która piastowała teraz najwyższe stanowisko w Sądzie i on musiał jakoś odpowiednio do jej stanowiska wyglądać. Poluźnił więc krawat i rozsunął poły popielatej marynarki na znak, że mu duszno i że jego choroba sercowa nie jest wcale opanowana, powiercił się trochę i podniósł do ust filiżankę z herbatą.
– Ale przecież ty w sześćdziesiątym ósmym z moim bratem… Pamiętasz, biegaliście po ulicy 3 Maja, jak pałowali w marcu, mój brat chodził niżej do twojego ogólniaka, ale byliście tam, na tej ulicy, wtedy razem…
– Tak, ja wtedy dostałem – powiedział, ale cicho i nie kontynuował. Nie chciał też za bardzo rozwodzić się o Kopalni Wujek, gdzie już tym razem to on był w mundurze.
– Musi to przecież ktoś robić – trochę się ożywił i potem mówił długo i gładko, ale bez entuzjazmu. Obmalował słowami państwowość, jej bezwzględne, i nienaruszalne prawa, których nikt nie ma potrzeby zmieniać, bo pewne zachowania w każdym państwie są oczywistością niepodlegającą żadnym ocenom…
Wtrącałam zachęcająco jakieś słowa, by kontynuował, by wiedział, że go uważnie słucham, ale on nie zwracał na nie uwagi. Mówił swoją kwestię zupełnie bez żadnych wątpliwości, jakby słowa słane w powietrze tej kawiarni nie były przeznaczone ani dla mnie, ani dla niego, którymi mógłby się upewnić. Były zupełnie osobne, nawet nie sprawiały wrażenia wykładu czy perswazji. Wylatywały z jakiegoś nikomu z nas wiadomego powodu, a ja nie mogłam na nie ani reagować, ani się nim przeciwstawić, bo one nie były dla mnie, nie należały do mnie, nie przebiegały przeze mnie i nie miały ze mną nic wspólnego.
Jego rodzina repatriantów ze wschodu wprowadziła się klatkę obok, jak myśmy tam już mieszkali i pamiętam wyjątkowo biednie ubranych jego rodziców, otyłą czarnowłosą i wąsatą matkę o wielkiej urodzie i niezwykle chudego, zapracowanego ojca utrzymującego żonę i trójkę dzieci. Kiedy jego ojcu udało się dorobić syrenki, czyli kupić używany samochód i mocą swego talentu go uruchomić, on zaprosił mnie, już dorastającą dziewczynkę na wycieczkę na grzyby poza miasto, na której ten samochód się popsuł. Ale jak poszłam do szkoły średniej i śmiertelnie i beznadziejnie się tam zakochałam w długowłosym szczupłym chłopaku o urodzie romantycznego gruźlika, jego zaloty zaczęły mi ciążyć, a on je zaczął wzmagać. Wszystko między nami było puste i napięte, wspólne chodzenie do kina, niby przypadkowe spotkania na ulicy, w bibliotece, pod moją szkołą, na mszy w kościele. Był wszędzie, gdziekolwiek się pojawiłam, nagle wychodził on, zawsze nieśmiały i zawsze przypadkowy, zawsze w rezultacie nalegający, byśmy poszli do kina, do parku i ja, grzecznie się wykręcająca, unikająca, przepraszająca…
Studiując już, zwabił mnie na swoją uczelnię ciężko zdobytymi biletami na kabaret Silna Grupa Pod Wezwaniem, którego klimat przystawalny do tego wszystkiego, co on mi oferował, a co w swym charakterze było inne niż to, o czym ja wtedy marzyłam, czyli o moim kruchym, eterycznym, niedosięgłym kochanku, oddalił nas jeszcze bardziej.
To po dyplomie wstąpił do milicji, bo stypendiom fundowane przez jakieś przedsiębiorstwo obligujące do zatrudnienia go po dyplomie, jakie brał przez całe studia, milicja w całości zapłaciła za niego, a on tam natychmiast awansował.
Jeszcze po moim ślubie odnalazł moje nazwisko milicyjnymi kanałami i adres w innym mieście, i zjawił się któregoś dnia w tym familoku, gdzie wynajmowaliśmy mieszkanie bez ustępu i łazienki po urodzeniu się naszego pierwszego dziecka, w tej poniemieckiej kamienicy, której administratorem był jej właściciel, wieczne wściekły starzec, ledwo znający kilka polskich słów, i który za to wszystko, co go spotkało, wyżywał się na tych lokatorach, którzy nie mieszkali tam od początku, i którzy nie słuchali Deutsche Welle. I wystarczyło, by on w tym mundurze zszedł piętro niżej, do mieszkania starca i tylko grzecznie z nim porozmawiał i właściciel zmienił do nas na jakiś czas stosunek.
Tak. On był aniołem stróżem mojego życia.
– Byłeś naszym aniołem stróżem – próbowałam w dowód wdzięczności przywrócić pamięć o tamtych czasach, ale on już płacił za kawę i herbatę i zbieraliśmy się do wyjścia, bo on miał jeszcze dokończyć obiad dla żony nim wróci z Sądu, a ja miałam się jeszcze spakować na jutrzejszy wylot do Ameryki.
Wyszliśmy na zewnątrz, gdzie niebo pociemniało, a wiatr wzbijał leżące wokół liście tak obficie, że trzy stawy powstałe po wyrobisku węgla i teraz zagospodarowane alejkami i parkowymi drzewami były niewidoczne za ścianą wirujących liści.
Kiedy odstawił mnie pod mój dom, dłoń, którą mnie pożegnał była tak samo sucha i nic nieznacząca.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii dziennik duszy i oznaczony tagami , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *