Tegoroczne stulecie urodzin Becketta czci się na różne sposoby. W Internecie Lech Bukowski na swojej stronie „Literatura” upublicznił piękny esej Becketta o Prouście:
http://lechbukowski.blog.onet.pl/2,ID153295594,index.html .
Kraków zasłany jest ulotkami propagującymi sztuki Becketta grane przez gościnne i – krakowskie teatry.
Główny tłumacz Becketta, Antoni Libera, dał się nawet publicznie zbić w teatrze, by tym wydarzeniem reaktywować pamiętane z poprzedniego ustroju okupujące teatry tłumy, wtedy wyjątkowo miłujące Becketta.
Bo kto, jak kto, ale właśnie Beckett, nie wiadomo, dlaczego, w Polsce komunistycznej cieszył się przychylnością. Może dlatego, że był poza czasem, a miniona epoka, pogrążona w fikcji, realność czasu chciała też pewnie cichaczem pokonać.
„Końcówka”, pokazana już w 1957 w Teatrze Współczesnym w Warszawie zapoczątkowała premiery Teatru TV, gdzie zdezorientowany tłum telewidzów w poniedziałki śledził czarnobiałe puste płaszczyzny niepokojone bardzo skąpo udzielającymi się aktorami.
Pamiętam też „Końcówkę” z Teatru Polskiego we Wrocławiu z Mają Komorowską, grającą główną rolę męską. Wyglądała identycznie, jak dzisiaj.
O trzy lata temu wydanej po raz pierwszy w Polsce młodzieńczej powieści 26 – letniego Becketta napisano w Internecie dużo. Zachwyt nad spolszczeniem i nad nowymi słowami (dla mnie bardzo przydatne „babciństwo”), podzielam.
Ale chciałabym trochę inaczej.
Powieść przypomina mi wszystkie pierwsze książki autorów, których lubię: i „622 Upadki Bunga” Witkacego, i “Ferdydurke” Gombrowicza.
Młody bohater w powieści autobiograficznej jest drażliwy i obrażony na świat, który w miarę penetracji nie tylko kobiet, ale i środowisk twórczych, miast i zamków staje się coraz bardziej obrzydliwy i odstręczający.
Jednak wszystko zaczyna się od tytułowych kobiet. Tak, jakby młodzieńczy imperatyw rozładowania seksualnego nie miał szans rezygnacji, ponieważ jest jak życie, które skutkiem porodu musi się toczyć.
Wybranka serca przeznaczona do zaspokojenia rozbudzonej potrzeby nie wygląda zachęcająco:
Belacqua siedział na pachołku przy końcu nabrzeża Carlyle’a zamoknięty i od pasa w górę zakochany w tłumoku imieniem Smeraldina-Rima, dziewczynie spotkanej pewnego wieczoru, kiedy przypadek zrządził, że on był zmęczony, jej twarz zaś bardziej piękna niż głupia. Zmęczenie przy owej fatalnej okazji sprawiło, że zwrócił uwagę wyłącznie na twarz i dopatrzywszy się w tej części ciała nieziemskiego blasku, zapomniał się tak dalece, że zarzucił sieci i zakotwiczył wśród spokojnych twarogów jej piersi, o których pochopnie wyczytał z jej rysów, że nie pozostawiają nic do życzenia oprócz śmierci i z braku łona Abrahama mogą okazać się całkiem przydatne w wędrówce po tym łez padole, gdzie jeno pokusy i honory szlacheckie. Atoli zanim rozeznał się w uczuciach do niej, wspomniała, że w niebiosach, na ziemi ni w podziemnych wodach niczego nie ceni sobie tak wysoko jak muzyki Bacha i zabiera się zaraz, na dobre i w ogóle, do Wiednia studiować fortepiano. W rezultacie twarogi wypuściły sargassowe ssawki i omotały go.
Nienasycenie i niesmak po odbytych aktach płciowych powtórzy się niejednokrotnie, niezależnie, czy będzie obcował z prostytutką, czy kobietą wmówionej sobie, że pokochanej.
W biografii Peggy Guggenheim Becketta odnajdujemy wprawdzie dopiero po pięciu latach od biograficznych doświadczeń tytułowego Belacqua, alter ego Becketta, jednak warto skonfrontować, jak świat go wtedy odebrał.
Peggy poznaje Becketta u Nory i Jamesa Joyce’ów.
Młodszy o dwadzieścia cztery lata od pisarza jest jego wielbicielem, tłumaczem na francuski “Finages Wake”, a także niedoszłym zięciem Joyce, odrzucając miłość jego córki.
Poważnego, szczupłego, ascetycznego, nadmiernie pijącego alkohol poetę, którego esej o Prouście przeczytała z zachwytem, Peggi skonsumowała nie wychodząc z łóżka w dwa dni i dwie noce, pijąc szampana.
Żegnając się, Beckett powiedział: dziękuję, to było miłe, póki trwało. Jednak romans reaktywowany został po jej opiece szpitalnej napadniętego na ulicy pisarza. Starsza o osiem lat Peggy walczyła bezskutecznie o związek skazany na niepowodzenie.
Burzliwie jeszcze trwał, mocą miłości fizycznej, przekreślony maksymą Becketta: uprawianie miłości bez miłości jest jak picie kawy bez brandy.
Tak dokumentuje w swoim pamiętniku Peggy zerwanie z Beckettem: Dziesiątego dnia naszego romansu Beckett zdradził mnie. Nie wiem, skąd się o tym dowiedziałam, ale przyznał się do tego, mówiąc, że po prostu nie wyrzucił jej, kiedy przyszła (..). Stąd wnioskowałam, że jestem brandy w jego życiu, niemniej jednak wpadłam w furię i powiedziałam, że kończę z nim.
W doświadczeniu świata bohatera pierwszej powieści, jest jeszcze świat Dantego, tęsknota za kulturą wysoką. Wyrazem tego jest ironiczna prezentacja wiersza:
Wreszcie znajduje dusza skołatana,
Ciemna, jak ciemne są cyprysów świece,
Pewność, że jednia nie będzie mi dana,
Póki w jej blady ogień nie polecę,
Póki się nie dam bez reszty spopielić
Żarem jej smutnej istoty skończonej,
By nikt nie zdołał więcej już rozdzielić,
Naszej jedności, wiecznej, niewzruszonej,
Jedności z niebem, nagim, pustym, niemym,
Jedności z jasną czystością płomienia,
Z których jesteśmy, dla których zginiemy
Śmiercią niezwykłą, w zachwycie spełnienia.
Jak gwiazd wektory, cuda jaskrawości?
Związani w Jedni i Nieskończoności!
Ale jest to chyba ostatnia próba połączenia duchowości z ciałem.
W miarę posuwania się wątłej akcji na kształt zwiedzającego przybysza nierozpoznającego otaczającej rzeczywistości, odnajdujemy wszystkie sprzeczności intencji i roszczeń w stosunku do tego, co bohater otrzymuje.
A więc kochankę – kretynkę, sentymentalną autorkę nieortograficznych miłosnych listów, która zaraz po grafomańskiej liryce epistolarnej przystępuje do lubieżnego użytkowania męskich części jego ciała, wsparta zatroskaną Mamusią i siostrą.
Pułapka Smeraldiny to obligowanie go do dostarczania jej rozrywek zewnętrznych, jak zabawa sylwestrowa. Nieodwracalnie dzieli kochanków, reprezentantów światów sprzecznych i sobie wrogich. Bohater ratując się, próbuje wmówić sobie uczucia wyższe, znane mu z bogatej lektury literackich utworów ponad doświadczany świat i wszystko powtarza się od początku.
Gonitwa za ciałem, rozszczepionym bezpowrotnie z tęskniącą za scaleniem duszą nie powiedzie się już nigdy, a cała twórczość, jedyna droga zakotwiczenia się w duchowości, będzie wzrastać proporcjonalnie do karlejącego, starzejącego się ciała.
Ciała, które jednak dostarcza przyjemności, bez których nie sposób się obejść, nawet alkoholowemu abstynentowi.