Michał Olszewski „Low-tech”(2009)

Ostatnia książka Michała Olszewskiego nie kontynuuje, pamiętanych z jego debiutu – oprócz kilku bardzo ładnych fragmentów zauważonych przez Jacka Dukaja w recenzji dla „Tygodnika Powszechnego”- ambicji artystycznych. Jest jakby cała już wchłonięta w jakiś autorowi właściwy ton mentorsko- diagnostyczny. Jest już cała pożarta przez socjologię, łopatologię i stawianie pryncypialnych pytań. Szkoda wielka, bo opowiadania „Do Amsterdamu”, dzięki trafnie kreślonym postaciom i celnym zauważeniom właściwych szczegółów otaczającej rzeczywistości, zawierały zalążki artyzmu. „Low-Tech, mimo tytułowej minimalizacji techniki, jest ich już pozbawiona.

Czytałam tę powieść równocześnie z blogiem Michała Olszewskiego o tym samym tytule założonym na portalu sieciowego wydania „Tygodnika Powszechnego” i być może celebra oficjalna tego bloga go niszczy i ogranicza. Czytałam go, zastanawiając się, na ile ta tematyka i przejęcie się losami świata jest bliska autentycznym zainteresowaniom Michała Olszewskiego. Na ile bardziej niż zwyczajny zjadacz chleba w Polsce cierpi na wieści z Afryki, tym, że tam dzieci giną bez wody, a koszt murawy na nadchodzący Mundial i zużyte do jej wyhodowania woda Olszewskiego boli. Nie przekonał mnie żar blogowy i po jego lekturze zastanawiałam się, czy ta uprawiana działka dziennikarska, ten wybór z wszystkich nieszczęść dzisiejszej cywilizacji, nie był dla „Tygodnika” jakimś wakatem i czy redaktorowi Olszewskiemu go po prostu buchalteryjnie jej nie przydzielono na jakiejś naradzie redakcyjnej. O niewiarygodności cierpienia za miliony – a niestety tym by musiał być stosunek Olszewskiego do problemu – świadczy właśnie najnowsza powieść Olszewskiego.

Ja już nie chcę kwestionować przekłamań ornitologicznych autora, o których swego czasu na swoim blogu pisał Maciej Kaczka. Michał Olszewski najprawdopodobniej pisał swoją książkę nie wychodząc z domu i żadnych ptaków nie oglądał, nie był też na żadnych blokadach, na przykuwaniu się łańcuchami do drzew eko-dziwaków i eko-rewolucjonistów. Ponieważ opis zdarzeń w literaturze to jeszcze nie wszystko. Panorama roztoczona na stronach książki pokazująca różnorodne aktywności obrońców Planety Ziemia pod kątem ekologii jest szeroka i różnorodna – od biednych społeczników mrówczo gromadzących fundusze na akcje propagandowe w szkołach i bibliotekach, po bardziej zorganizowane rewolucyjne walki byłego decydenta politycznego M-skiego – nie satysfakcjonuje.
Nie satysfakcjonuje, bo nawet jak główny bohater, trzydziestoletni Cfiszen wykona kilka, jak sam określił, ruchów frykcyjnych z panią ornitolog Kanią, nie wpompuje tym w te postacie literackiej krwi. Powieść jest niewielkich rozmiarów, a jednak narracja prowadzona jest dużymi haustami, bardzo pojemnymi, przeładowana szczegółami i opisami różnorakiej maści eko-bohaterów i czytelnik ma w dalszym ciągu  niedosyt i pyta, o co chodzi?

Bo przecież nie o idealizm, ani też o cynizm, autor pisząc tę powieść głośno zastanawia się ustami głównego bohatera, czy iść na całość w proteście przeciw dewastacji Planety, czy niech zrobią to inni. Asekuracja, przeniesiona najprawdopodobniej z chwiejności postawy blogowej samego autora, jest odczuwalna właśnie na planie artystycznym, a nie ideologicznym. To wahanie szkodzi powieści, szkodzi jej energii, która w połowie zaczyna już nudzić i kręcić się wokół własnego ogona.
Tak po prawdzie, to nie wiadomo, jak ma postąpić młody człowiek, któremu młodość nakazuje młodzieńczy bunt i poszukiwanie materii do tego buntu. Z drugiej strony są to zagadnienia etyki, a więc i wymóg bardzo radykalnych zmian w sposobie własnego życia. Dlatego być może dla większego zdefiniowania problemu, Olszewski powołuje do powieściowego życia M-skiego, zrzucając na jego barki ekologiczną ascezę.
M- ski to postać, która mogłaby obsłużyć każdą działalność buntowniczą i rewolucyjną, taki właściwie dziadek Dobra rada z filmu Stanisława Bareji, ale bez jego dowcipu i ironii. Prototypem mógłby być też np. Kazimierz Świtoń sadzący krzyże w obozie w Oświęcimiu, mógłby być nim działacz partii katolickiej pilnujący, by statek antyaborcyjny nie wpłynął do Polski, mógłby być każdy, kto protestuje wtedy, gdy protestować wolno.

W czasie tegorocznej powodzi przeczytałam wszystkie komentarze Internautów obwiniających organizacje ekologiczne za to, że wody zalały obóz koncentracyjny w Oświęcimiu niszcząc go bezpowrotnie, ponieważ burmistrz Oświęcimia uległ protestom ekologów i nie zabezpieczył odpowiednio koryta rzeki. Było tam o dużych nadużyciach organizacji ekologicznych, które wykorzystują sprzeciw dla tak samo pragmatycznych i niecnych celów, jak ci, którzy z nimi walczą. Jednak z wielkim żalem przeczytałam, że książka nie jest o tym.
Książka Olszewskiego w sumie ani nie gloryfikuje, ani nie ośmiesza ortodoksyjnych działaczy traktujących swoje wichrzycielskie zacięcie raczej jako zapełnienie egzystencjalnej pustki, a nie, jako wewnętrzny imperatyw.

Wracając do bloga Michała Olszewskiego i szukając w nim bardziej radykalnych poglądów niż u Cfiszena i bardziej stonowanych, niż u M-skiego, zastanawiałam się nad materią blogowych rozważań samego blogera np. nad tym, czy zwierzęta mają duszę. W grudniu w wigilię Bożego Narodzenia Olszewski widzi z okien pociągu myśliwego idącego zabijać i zżyma się, że nawet w takim dniu myśliwy poluje. Dodaje jednak, że nie ma nic przeciwko myśliwym, bo może lepiej zabijać w czasie, gdy zwierzęta są na wolności i mają jeszcze tę losową swobodę, podczas gdy hodowlane już takiej przyjemności nie mają. Bardzo to dobrotliwe w odczuciu Michała Olszewskiego. To tak, jakby rozgrzeszać Niemców, którzy rozstrzeliwali pod murami ludzi z łapanek, bo w końcu nie zabijali ich w komorach gazowych i mogli sobie ci pierwsi trochę pobiegać.
I może lepiej nie pisać takich książek, nie prowadzić takich blogów, może dopuścić do głosu tej miary myślicieli, co Peter Singer i po prostu naukowców, a nie ekologów, którzy żadnego wykształcenia mieć nie muszą, by działać. Pamiętam film, w którym Matka Teresa nie przyjęła pralek i odkurzaczy do swojego zgromadzenia darowanych jej przez sponsorów. Uważała, że niewolnicza praca sióstr zakonnych, młodych dziewcząt na całym świecie w jej wszystkich ośrodkach pomocy biednym i umierającym jest wystarczającym i zgodnym z sumieniem rozwiązaniem.
Nie wiem, na ile książka Michała Olszewskiego szerzy ideę rezygnacji ze zdobyczy technicznych cywilizacji, która nareszcie osiągnęła taki poziom, że maszyny wyręczają ludzi i zwierzęta w ich pozarajskim znoju. Nie szerzy wprawdzie ewidentnie, bo na blogu Michał Olszewski jawi się, jako kibic piłki nożnej, a przecież takiej sportowej fanaberii wyrzec się o wiele łatwiej, niż automatycznej pralki do prania. Zastanawia jednak ten obrazek, pisany przecież z dużym zaangażowaniem i, powiedziałabym, zachwytem:

„(…)Mieszkanie M-skiego było jak cela. Kiedy po raz pierwszy zachrobotał kluczem w drewnianych drzwiach w obecności Cfiszena i powiedział: „no, to jesteśmy”, jakby wrócił z dalekiej podróży, Cfiszen miał ochotę się cofnąć. Mimo że grudniowa słoneczna sobota trzymała się jeszcze całkiem dobrze, w mieszkaniu panował półmrok. Wchodzili jak do zimnej jaskini, wykonując błyskawiczny odwrót w daleką przeszłość.
Kredens kuchenny pamiętał co najmniej dzieciństwo M-skiego, obłożone grubą warstwą kuchennych wyziewów ściany błagały o choćby symboliczną warstwę farby, z pootwieranych szeroko szafek wiało dobrze zadomowioną pustką, jeżeli nie liczyć kilku słoików miodu i wiechci ziół. Na gwoździu wisiała czosnkowa liana.
Był jeszcze jeden pokój, z antresolą, materacem rzuconym na podłogę, starym magnetofonem; na podłodze spoczywał wyleniały chodnik. Zamiast krzeseł stały skrzynki po napojach odwrócone do góry nogami; stolik ze zwiniętego gdzieś w pijackim widzie betonowego gazonu M-ski przykrył znakiem drogowym; na nim popielniczka przysposobiona z przerżniętej na pół puszki po piwie. Na ścianie wypłowiały plakat gwiazdy futbolowej, prezent od Polepszacza. Zżółkła firanka, piec na węgiel; na ścianie nad materacem kolejny napis grubym flamastrem: „Cito, bene cito ac valde breviter”.
Gdyby łazienkę zalać po sufit żywicą, nadałaby się do muzeum osobliwości. W żeliwnej wannie zazwyczaj stała bura od mydlin woda, na której pływała emaliowana micha. Przy ubikacji, zamiast papieru toaletowego, plik pociętych gazet. Pod lustrem, poznaczonym plamami starości, porcelanowy kubek, pożyczony pewnie ze stołówki studenckiej. W kubku szczoteczka, tania pasta do zębów i brzytwa.

Różowa lamperia, niczym z hotelu robotniczego. Obok wanny prymitywna pralka.
Zamiast jednorazowej maszynki używam brzytwy, piorę też rzadziej, niż należy. Często śmierdzi ode mnie potem, bo półka na dezodoranty i perfumy świeci pustką. Jestem mało elegancki i mam plan iść dalej* w tym kierunku. Już dawno zatraciliśmy umiar w biciu pokłonów przed Jego Wysokością Ciałem. A to bardzo kosztowne zajęcie.
Nie ma we mnie lenistwa ani wstrętu do higieny. To po prostu świadomy, konsekwentnie prowadzony projekt wyzbywania się materii. Zaszedłem już daleko. A zamierzam iść jeszcze dalej. Nawet do bólu. Zamiast budować kolejne elektrownie, chcę wyłączać stopniowo te, które już istnieją.
Wody z wanny używam do spłukiwania kibla. Trzeba wziąć miskę, nabrać nią mydlin i wlać z impetem w muszlę. Kąpię się co trzy dni. W zupełności wystarczy, latem jeszcze rzadziej, bo jeżdżę nad zalew. Jak pół wieku temu na najbiedniejszych stancjach. A przecież lada chwila wystartujemy na Marsa.
Zimą wyłączam lodówkę i robię sobie spiżarkę w koszyku za oknem. Mam dwa garnki, trzy talerze, cygańską patelnię po matce, cynowy kubek i dwa komplety sztućców. Nawet spalonych zapałek nie wyrzucam — przydają się, jak zapalam drugi palnik. Do tego trochę ubrań, wypłowiałych i starych. Po czterdziestu latach życia mam tyle ciuchów, że zmieszczą się w plecaku. Nie gromadzę. Do tego pralka jeszcze z rodzinnego domu.
Ja nie posiadam. Nie mam torby kosmetyków, peelingów, dezodorantów, żelu, pianki, serum, sorbetu i wzmacniacza efektu, pasty do zębów w kolorowym pudełku, nie mam pilota, telewizora, kontaktuję się ze światem dzięki radiu, ale wyrzuciłem z niego diody. Moje ubrania są wypłowiałe. Te same buty od pięciu sezonów. Nauczyłem się cerować, więc wyrzucam ciuch, kiedy naprawdę zmienia się w strzęp. Wtedy wędruje do łazienki i tam spokojnie rozpada się na mniejsze kawałki, jako szmata do podłogi.
Brak odkurzacza jest działaniem celowym, zamiast niego mam zmiotkę i trzepak. Celowo tracę siły na to, co innym przychodzi bez trudu. Swojego losu nie uzależniam od gniazdka elektrycznego. To jest gospodarka biedaszybów. Biorę do siebie rzecz i nie pozwalam jej odejść, dopóki nie zacznie prześwitywać albo nie rozpadnie się w moich rękach. Wtedy pomyślę, co dalej, czy jeszcze przyda się w nowej roli, czy to już naprawdę koniec.
Nie boję się starości sprzętów, tego, że garnki obrastają brązową spalenizną, a czarna niegdyś bluza szarzeje. Nie mam nic przeciwko cerom, nitom, starości, remontom i renowacjom. Wierzę w takie działanie. Świat, w którym remont starej części jest znacznie droższy niż kupno nowej całości, jest światem chorym, postawionym na głowie.
Czasem wierci tu w nosie ocet. Czasem śmierdzi ode mnie czosnkiem, co w tym inteligentnym mieście jest grzechem niewybaczalnym. To moje leki na temperaturę i przeziębienie. Do tego miód, malina, spirytus albo kwiat lipowy. Innych nie uznaję. Niewielki ze mnie pożytek dla świata. Prawie nie wydaję i prawie nie zarabiam, jestem coraz bliżej wyjścia z zaklętego kręgu ludzkich obowiązków.
Ważę coraz mniej, chociaż ciągle zbyt dużo.
A im mniej ważę, tym więcej jestem wart.
Pod ścianami piętrzyły się nierówne wieże z książek. Zapełniały antresolę, półki, wyglądały z szafy i z szuflad kuchennego kredensu, te skazane na banicję wyskakiwały nawet w łazience. Mieszkanie było dopełnieniem antykwariatu, lądowały w nim egzemplarze szczególnie cenne, których M-ski nie potrafił się pozbyć. Wspomnienia z podróży po dziewiętnastowiecznym Kaukazie, jakieś przedwojenne białe kruki, a także książki nie chciane, z innej epoki, nieudane egzemplarze, atrakcje dla kolekcjonerów. Wystarczyło sięgnąć z zamkniętymi oczami i już wpadało w ręce jakieś Zycie i dzieło albo melancholijna proza autobiograficzna.
Również przy materacu M-skiego warowała zawsze kupka książek. Właściciel celi zasypiał w staroświeckim i wytłuszczonym rękami wielu czytelników towarzystwie Bakunina, Hercena, dekabrystów i Enzensbergera. Cfiszen czasem zastanawiał się, jakie sny przychodzą w tym przenikniętym antykwaryczną wonią starego papieru i kurzu pomieszczeniu, zimą tak niedogrzanym i wilgotnym, że para leciała z ust.
Mieszał się ten zapach z wonią łazienki; rządziła w niej higiena złożona z szarego mydła i odrobiny wody, identyczna jak w domu dziadków Cfiszena — robotniczej pary, która mimo że wyniosła się ze wsi, nigdy do końca wiejskich zwyczajów nie porzuciła; z wonią ubogiej, chudej kuchni. Tak pachniała dawna oszczędność.
Jeżeli któregoś dnia zobaczycie mnie grzebiącego w śmietniku albo pojemnikach na recykling, tych samych, do których wrzucacie pieczołowicie posegregowane śmieci — nie bądźcie zdziwieni.(…)”

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii czytam więc jestem i oznaczony tagami . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

7 odpowiedzi na Michał Olszewski „Low-tech”(2009)

  1. Rysiek listonosz pisze:

    Jak na książkę, która nie ma za dużo przychylnych recenzji i nie dostała żadnych nagród, książka jest jednak dokładnie omawiana. W Sieci dostępnych kilka recenzji „Low-tech” z ważnych tygodników (Dziennik, Polityka, Tygodnik Powszechny, art-PAPIER) i blogi np. blog Macieja Kaczki.
    Przychylana recenzja jest na GW Dariusza Nowackiego. I to właśnie nie ze względu na temat ekologiczny, ale na walory artystyczne.

  2. Ewa pisze:

    Tak, ze względu na powiązania ze światową literaturą, dokładnie z Dostojewskim i mottem powieści. Nie pomagają te wpływy, w moim pojęciu, raczej szkodzą. Kształtowanie nazwisk na modę Dostojewskiego jest u Olszewskiego jedynie wydziwieniem i zgrzytem, bo można sobie połamać język na tych nienaturalnych nazwiskach, podczas gdy Dostojewski robił to dowcipnie i z wdziękiem. Wcześniej, nim przeczytałam Dariusza Nowackiego, próbowałam się dowiedzieć, dlaczego główny bohater tak się nazywa i czy ta jego kochanka – lekarka, tak też do niego szepcze w łóżku.

    zwischenruf
    [cwiszenruf]
    “pot.” okrzyk, którym przerywa się czyjeś przemówienie, dający się słyszeć w czasie przemówienia między słowami tego przemówienia
    “przen.” przerwanie, wejście komuś w słowo, wtrącenie się do rozmowy; przerywnik

    Dariusz Nowacki pisze, że postać Cfiszena symbolizuje „pomiędzy”, kogoś, kto jest między młotem a kowadłem, czyli wyścigiem szczurów (Rat= szczur, szef Cfiszena nazwywa się Ratnicyn), a M-skim, skrajnym tego przeciwieństwem. Mogłaby być z tego wszystkiego niezła parodia, niestety, Olszewski jest pozbawiony poczucia humoru.

  3. Rysiek listonosz pisze:

    Na blogu Macieja Kaczki ktoś jednak potwierdził, że autor świadkował wydarzeniom, które opisuje, czemu w swojej notce Ewo zaprzeczasz:
    „z tego co się orientuję, owa opisana akcja w obronie zabudowy i blokady miala miejsce pare lat temu w Krakowie dokladnie w takiej formie jak autor ja opisal,”

  4. Ewa pisze:

    Praca reporterska i dziennikarska bardzo zaszkodziła Michałowi Olszewskiemu w pracy artystycznej. W sumie, to słusznie Maciej Kaczka na swoim blogu wypunktowuje błędy ornitologiczne z diabelską precyzją, bo taka niestety jest konwencja powieści „Low-tech”: realizm buchalteryjny, a nie artystyczna wizja. Wszyscy wielcy pisarze, jeśli nie byli dziennikarzami, to nadawali się tylko do łopaty, bo niczego nie umieli robić, byli właściwie bez zawodu i jakoś potrafili w redakcjach lawirować. Redakcję, w której pracował Jaroslav Hašek przecież czytelnik chciał pozwać do sądu, że wymyśla nieistniejące gatunki ptaków i na dodatek ośmiela się w zapartego konfabulować ich ptasie zwyczaje. To są wszystko bardzo potrzebne akcje artystyczne, by świat całkiem nie skretyniał. Natomiast Olszewski stawia pytania tak pryncypialne, jakby się dopiero narodził i dziwił, że ludzie kradną i się łajdaczą. To taka miała być polska „Czarodziejska góra”, takie „Przedwiośnie” po politycznych przemianach.

    Niemoralne w tej powieści jest przede wszystkim to, że żyjemy na północy świata, a północ wiadomo, jest syta. I jeśli osiedlowe śmietniki przeładowane są wszelkim dobrem, a po każdych świętach kościelnych mój pies znajduje firmowo opakowane makowce i szynki, to znaczy, że asceza M-skiego w wielkim mieście K. jest absurdalna. Heroizmem jest życie w tej części świata, gdzie ograniczenie pochodzi z autentycznego braku, a nie kuriozalnego widzimisię. Olszewski powinien wyśmiać guru ekologów, wyśmiać ekoidiotów i jak chce coś dobrego zrobić (chociaż dobra literatura to jednak najczęściej literatura diabelska), to niech faktycznie się czegoś o tym ruchu dowie. Widzę, że na blogu pisze o wartościowych filmach z portalu „Alterkino”. Ale to za mało, to trzeba śledzić dokonania naukowców, bo jesteśmy przecież globalnym ekosystemem i można coś popsuć. Nawet bojkot zakupu korali na Halloween może pozbawić zarobku 12 letnie dzieci w Chinach, które żywią swoją pracą rodzeństwo.
    A przecież Michał Olszewski ma opory estetyczne w sprawach wymagających o wiele mniejszej fatygi i ograniczenia. Np. ekologiczne sikanie w czasie kąpieli pod prysznicem mu jakoś nie pasuje. A szkoda.

  5. Rysiek listonosz pisze:

    No właśnie, skoro świadkował, to mógł dać świadectwo bezstronnego obserwatora, który nic nie wie, o co chodzi i co się dzieje. Wtedy absurd sytuacji byłby bardziej wiarygodny. Właściwie taki Cwiszen ma być, ale z kolei z wykształcenia architekt, nie może być tak całkiem zielony, a ni pod względem niewiedzy, co chcą „Zieloni”, ani pod względem własnej zieloności mentalnej.
    Na dodatek jest ewidentnym bohaterem negatywnym, w odróżnieniu od tego z Tomasza Manna, czy Stefana Żeromskiego. Cwiszen zachowuje się jak zwierzę. Natychmiast zdradza Jowankę, jak tylko nadarza się okazja. A na dodatek, jak dowodzi Maciej Kczka na swoim blogu, o życiu zwierząt też pojęcia nie ma.

  6. Rysiek listonosz pisze:

    A czytałaś w dzisiejszej sieciowej GW w dziale kultura apoteozę piłki nożnej w służbie literatury pięknej? Wynika z tego artykułu niemal to, że pisarz, który nie kocha piłki nożnej i nie ogląda mundialu, nie może być dobrym artystą. Wymienia się tam Gucieńka Holoubka, Konwickiego, Huelle, Pilcha, Dygata i Hrabala, Eco i mnóstwo innych sław. Tak, jakby będąc literatem nie wypadałoby być przeciw i Twoja pretensja, że Michał Olszewski będąc sojusznikiem ekologów jest sympatykiem futbolu, tym artykułem jest usprawiedliwiony.

  7. Ewa pisze:

    Jacek Szczerba pisze, bo trzeba coś napisać, to są wszystko jakieś tematy zastępcze. Jak widać nikogo nie obchodzące w takiej postaci, bo jest tam jeden głupi artykuł i jeden głupi komentarz. Zawsze będę przeciwna sportom profesjonalnym (uznaję tylko sport uprawiany dla higieny ciała dla każdego) wszelkim igrzyskom i masówce, zawsze dla mnie to będą faszystowskie zgromadzenia, a zachwyt nad mundialem, populizmem, nie mającym nic wspólnego ze sztuką. Sztuka nie może nie zauważać mundialu i o nim nie mówić, bo jest tak samo dobrą materią dla sztuki, jak każda. Ale żaden prawdziwy artysta nie będzie traktował piłki nożnej lubieżnie, tylko jako zjawisko, a nie przyjemność obżarstwa. Truman Capote nie znosił żadnego sportu w Stanach, gdzie jest to patriotyczne sprzeniewierzenie, było to możliwe, mógł publicznie się tym dzielić. Po artykule na GW widzę, ze wstyd wielki w Polsce kibicem nie być. Nie ma tam ani jednego autorytetu, który piłki nożnej nie trawi.

    Pooglądałam na YouTube filmy, jak kibice wychodzą ze stadionu i z ciekawością zauważyłam ich fantazyjne czapeczki. Ale poza tym, to nic mnie to nie obchodzi. Mimo, że nie należę do żadnej organizacji ekologicznej i się tym nie afiszuję, żyję zgodnie z przyrodą, nie mam telewizora, bo ani bym na niego nie wydała pieniędzy, ani wydatkowała czasu. Przed wczoraj w czasie gradobicia przenocowałam w dużym pokoju kilkukilogramową ropuchę, która rano majestatycznie wyszła z domu, pomogłam jej przekroczyć próg. Wczoraj rano, jak jadłam śniadanie w łóżku, przyszła do mnie mała myszka. Pochodziła po prześcieradle, zjadła kilka okruszków, popatrzyła na mnie i zniknęła za poduszką. Jestem najprawdopodobniej jedyną mieszkanką wsi, która wyprowadza swojego psa na spacer.
    Więc zamykamy Rysiu temat ekologii u Michała Olszewskiego i przechodzimy do ekologii w poezji Przemysława Owczarka. Niestety, Wanda Niechciała wróci dopiero z Australii jesienią i mi w tej analizie nie pomoże, więc Ty mnie ratuj.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *