Wiejski bankiet

*
Wystarczy przejść przez ulicę, otworzyć furtkę na trawnik i mały ogródek ze szkarłatną różą. Ale potem jest gorzej, mimo przestronności parterowego domu i nawet jasności kremowych ścian wyłożonych plastikowymi płytami. Jest gorzej, bo wszystko, co się tu dzieje i będzie działo zdominuje martwota wnętrza, a martwota kobiet jeszcze bardziej rzecz pogorszy.
Dom stojący obok otoczony jest materiałami budowlanymi sąsiedniej posesji i prace remontowe czasami pozwalają na zobaczenie właściciela. Po kilkunastoletniej emigracji powrócił, by ratować dom rodzinny po zmarłej matce.

Kobiety właśnie się schodzą, wyjmują małe prezenty ze sztywnych torebek, wymieniają uściski i życzenia w kuchni, by potem przejść do sąsiedniego, wielkiego pomieszczenia z pluszowymi kanapami, usiąść i już przez kilka godzin nie wstawać.
Jest pełnia lata, słońce świeci zza firanki właśnie omawianej – „w zęby”- które się podobno strzępią podczas prania, a środek żółknie po praniu i tylko nowa firanka jest piękna, a ta właśnie jest nowa, kupiona specjalnie na te imieniny.
A więc słońce, którego tu nikt nie widzi i nie dostrzega, miękko rysuje ich twarze, muska niepotrzebną otyłość zdeformowanych ciał, wygładza zawzięte usta i chytre spojrzenia. Połyskuje wśród doniczek paproci i sztucznych kwiatów, łagodnie tuszuje wszelką brzydotę tandety ubiorów i biżuterii, sypiąc iskry świetlnych refleksów czerwcowego wieczora.

Kobiety nie są już kobietami, ale ich ciała jeszcze są naprężone i nie zwiotczałe. Napięte są do granic możliwości skóry, na które nałożone luźne stroje mają zakryć wstyd wchłoniętych zwierząt.
– Zjadłam dzisiaj kotleta o trzeciej, jak wrócił Jasiek z pracy. A kapusta, powiedział – pierwsza klasa. Zawsze trzeba dodać łyżkę masła na koniec gotowania – Hela mówi to z dumą, by uwiarygodnić swoją wartość.
Nie wszystko się udaje. Tegoroczne truskawki, mimo pielęgnacji wytraciły sarny, a z Jaśkiem, synem zmarłego niedawno Maćka, którego „chyciła” się oficjalnie, nic nie ukrywając, gdy mąż wyjechał za granicę zostawiwszy ją z dwójką dzieci, nie zawsze się układa.
Wczoraj spotkała swojego męża na ulicy, jechał autem, ale minął, nie ukłonił się nawet. A teraz remontuje ten dom, nie wiadomo, w jakim celu, czy ma kobietę i czy będzie tu mieszkał. Hela wychyla głowę co jakiś czas, by sprawdzić, czy jej mąż nie wyszedł z sąsiadującego, remontowanego domu. Ciekawie zagląda przez okno, przez które widać cały sąsiedni dom, ale to zainteresowanie jest osobne, zewnętrzne. Ma poparcie moralne wszystkich zgromadzonych tu kobiet. Przystępuje już po śmierci Maćka z całą żarliwością do komunii świętej, wie, że wszystko, co mogła ze swoim życiem zrobić, wypełniła i trwa w jego równowadze.
– No pewnie, Hela, zostawił cię z dwojgiem małych dzieci, odjechał cię, coś miała zrobić? A teraz mówi, że nic ci się nie należy, że dom jest jego i ten, który wspólnie wybudowaliście i ten po matce? To się musisz rozmówić, do sądu dać – mówią koleżanki.

A jednak wszyscy wiedzą, że odejście było jedynie pragmatyczne i mimo niegdysiejszej urody Heli nie ma nic wspólnego z romantyzmem, ani z jakimkolwiek porywem serca czy chuci. Wdowiec z małym synkiem Jaśkiem potrzebował kobiety do prowadzenia domu i unormowania stosunków seksualnych, więc przeszła tylko z jednego domu do drugiego. Ten wybór jest dla mężczyzny niewybaczalny jedynie dla pozoru. Powraca do swojej Penelopy, a przecież tak wygodny dla wszystkich układ skutkuje jedynie wiejskim honorem, a nie rozsądkiem. Honor jest także oderwany i wyalienowany. Jednak jest jedynym powodem i pretensją łączącą teraz tych dwoje ludzi, złączonych przecież głównie małżeńską intymnością, o której nikt nie pamięta.

Przy stole zastawionym imieninowym tortem, plackami orzechowymi, szynką i pomidorami, krąży czarnobiałe zdjęcie solenizantki wielkości znaczka pocztowego, gdzie trzyma na ręce niemowlęta, ma dwadzieścia lat i czterdzieści kilo wagi. Krążące wraz z nim okulary wzajemnie wymieniane nie potrafią zidentyfikować obiektu, ani uruchomić wyobraźni porównawczej tych dwóch kobiet. Dzisiejszej dodano pięćdziesiąt lat i pięćdziesiąt kilogramów. Wszyscy więc z szacunkiem kiwają głowami, niejednokrotnie trzymając zdjęcie do góry nogami, uznają jednak w pełni wiarygodny dokument.

Dalsze rozmowy przy stole toczą się już wyłącznie wokół spraw kościoła. Kościół okazał się najbardziej pojemnym i najwdzięczniejszym tematem imieninowych konwersacji. Hela, której konkubinat szczęśliwie zakończył się śmiercią kochanka mogła z całą mocą wróconego kościołowi grzesznika komunikować się permanentnie, oświadczając chichotem, że co to za grzechy możemy mieć teraz? Koleżanka Krystyna powątpiewa, czy dzisiejszy zwyczaj odpuszczania grzechów, zalecany przez księdza jedynie w sercu, bez sakramentu spowiedzi ma sens. Wspiera ją Solenizantka. Druga Krystyna mówi, że no właśnie, co będą księdzu do ucha pluć. Przecież tam jest folia – oburza się Hania. Teraz następuje szczegółowe wyliczanie, kto jak długo się spowiada.
Jedna – tu pada jej nazwisko – spowiada się zawsze długo i okupuje konfesjonał w czasie niecierpliwiących się w kolejce parafian. Nikt nie wie, jakim sposobem potrafi zająć uwagę księdza na tak długo, gdy jego jedynym zawsze pytaniem jest sprawa uczestniczenia w mszy świętej.
– Zawsze mówię, że przecież powiedziałabym księdzu, gdybym nie uczestniczyła – tłumaczy Hela, dla której każda msza to przecież nadrabianie komunii świętej za lata życia w grzechu z Maćkiem, więc ich nigdy nie opuszcza.
Tu, jak w dzieciństwie, następuje wymiana grzechów i popełnień wobec kościoła ze starczą infantylną kokieterią niewinności. Amputacja całego obszaru codzienności następuje bez żadnych wątpliwości.

– Kurwa mać! – woła Solenizantka, gdy półtoralitrowa, właśnie otwarta woda mineralna popchnięta przez nią półmiskiem z nowo nakrojoną wędliną się przewraca.
– Będzie miała pani materię do spowiedzi – komentuje siedząca obok kobieta chlust wody na sukienkę.
– Ależ to w powietrze, nie liczy się! To jest skierowane do nikogo, więc grzechem nie jest! – oburza się Krysia.
– Tak, to w końcu podstawowe słowa języka polskiego – przyznaje kobieta ugodowo. – Ale pamiętam, że jednak przeklinanie było w katalogu grzechów spowiedzi świętej.
Kobiety prześcigają się w świadczeniach o własnej dobroci i zauważeniach jej wokół. Anna Dymna wraz z różnorodnymi bohaterami seriali wzbudza jednogłośne poparcie.
Na zakończenie wieczoru Solenizantka przynosi zakupiony w kościele„TotusTuus”- miesięcznik postulacji do spraw Beatyfikacji i Kanonizacji Sługi Bożego Jana Pawła II ( prenumerata indywidualna 10 numerów 60 PLN), który zostaje puszczony jak relikwia wokół stołu, by wrócić do Solenizantki dla odczytania z niego wiersza podpisanego przez Agnieszkę Warakomską i uhonorowanego drukiem na lakierowanej okładce:

Nie odszedłeś
Jak bardzo świat Cię potrzebuje!
Jak bardzo kocha i jak żałuje!
Byłeś pasterzem, my stadem Twoim!
Bez Ciebie każdy zła się boi.
Dla młodzieży – wzór wielkiej miłości,
i nie zmąconej niczym radości
Nigdy. Nigdy nikt Cię nie zastąpi,
chyba każdy w to nie wątpi.
Stojąc dziś nad Twoim grobem
uświadomiłam coś sobie –
że nie umarłeś, to tylko złudzenie,
bo ciągle żyjesz – jako wspomnienie.
To piękna nasza pamięć o Tobie,
a tego się nie da pochować w grobie.
Choć zawsze stojąc na placu św. Piotra
będę czekać, aż wyglądniesz z okna,
choć zawsze wydawać mi się będzie,
że to Ty wygłosisz do nas orędzie…
złudna nadzieja, ktoś obcy to robi.
Dalej stoję nad Twym grobem. Odpuszczona
Cichutko płaczę, w skrytości szlocham…
bo ja tak bardzo, tak mocno cię kocham!

Kobiety zadumały się nad tajemniczym podmiotem lirycznym autorki wiersza mogącym sobie cały czas stać w Rzymie na placu i płakać, podczas gdy one jedynie obserwują plac budowy sąsiedniego domu, niewiele domniemając o planach męża Heli. Właśnie przywieziono meble i jeśli mąż Heli rozmnożył się na emigracji, to wiadomo, że przeznaczy ten jej małżeński majątek na nową, zagraniczną rodzinę.

Hania nieśmiało zaoponowała, że papież Niemiec jest bardzo przyjemny i ona go lubi. Jednak nikt nie kontynuował tego wątku, raptem skręcono na dzisiejszą młodzież, o której też wiersz wspomina. Na Wiśniewskiego. Mnoży się jak królik i porzucił Mandarynę, mimo, że jest ładniejsza od tej, z którą się teraz mnoży. Stać go – skwitowała Krystyna, a Solenizantka nawiązując do idealnej młodzieży z wiersza, na którą Ojciec Święty wpłynął, zapewniała, że z pewnością, gdy wróci jej wnuk z nocnej zmiany, to naczynia po bankiecie pomyje.

**

Mężczyzna podpisał przewoźnikowi odbiór wniesionych do domu mebli i usiadł zasapany. Wśród licznych chorób nieleczonych od trzydziestu lat, gdy musiał uciekać z Polski za handel dewizami, była choroba serca. Już od dłuższego czasu obserwował, jak do sąsiedniego domu jego koleżanki z dzieciństwa, która ma dzisiaj imieniny, schodzą się kobiety. Wyjął więc czarnobiałe swoje ślubne zdjęcie robione pół wieku temu na tym placu przed tym domem. Niektóre z nich, w mundurkach szkolnych, z kołnierzami obszytymi tasiemką, klęczą w pierwszym rzędzie, by jego i Heli w białej sukni nie zasłaniać.
Lata minęły szybko. Wszystko minęło. I pieniądze ciężko zarabiane na budowach niemal wszystkich stolic Europy. Samochodem kupionym za jego pieniądze jeździł kochanek Heli, a dzieci mieszkające same zamieniały je na kupowane w Peweksie alkohole, papierosy i ubrania. I nikt mu o tym nie powiedzał.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2007. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

2 odpowiedzi na Wiejski bankiet

  1. Ewa pisze:

    11 września 10:23, przez Ewa
    Boże, Daniel Odija oblany kwasem solnym przez ormowca! A ja tak źle pisałam na blogu o „Tartaku”.

  2. Krystian pisze:

    11 września 10:24, przez Krystian
    O wsi nie należy źle pisać…

Skomentuj Ewa Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *