Jej kłopoty z pamięcią zaczęły doskwierać otoczeniu i rodzinie. Sąsiadki dawniej chętnie zbierały się u niej, pokonując samotność i nudę. Siadywały w kuchni, by nie męczyła się, nosząc herbatę i ciastka do pokoju.
Zresztą, od kiedy weszła na niezamkniętą szafę tłukąc lustro i kalecząc się, wszyscy, którzy, ją odwiedzali, poprzestawali na kuchni. Latem siedziały przy stole, zamkniętym oknie, by nie wpadła mucha. Wielokrotnie pytała o coś, co już dawno uzyskało odpowiedź i było omówione. To ją demaskowało ją to. Kopały się pod stołem znacząco, pobłażliwie. Uśmiechały się i czekały.
Degradacja postępowała, a topnienie mózgu widoczne było z dnia na dzień. Bały się przebywać z nią sam na sam, zbierały się tylko, gdy wiedziały, że przyjdą inne, że uda się zagłuszyć przerażenie plotkami i wesołymi opowieściami, że tak jak dawniej znajdą przychylność dla swojej starości i samotności.
Zima i zakończone święta z rodziną pozostawiły ją samą. Rano pokonywała szybkim krokiem odległość do kościoła, po powrocie siadała przy telefonie. Wykręcała numery sąsiadek, ale te, przed telewizorami, wymawiały się wizytami krewnych. Wtedy włączała Radio Maryja i pozostawała przy nim aż do krótkiej drzemki nad ranem. Wstawała, doczekiwała do porannej mszy i w botkach na grubych podeszwach przemierzała ulice miasta, by wtulić się w kościelną ławkę.
W poniedziałki regularnie stawiała się u lekarza. Za umówione sto złotych rzetelnie odsiadywał z nią godzinę. Był młody i wiedział, że za nudę i utratę energii ma dobrze płacone. Rutynowo pytając o zdrowie i starając się, by szczegółowo opisywała swój stan, mógł myśleć o czymś innym. Potem długo wpisywał w komputer dzień po dniu lekarstwa, skanując etykietki fiolek witamin i preparatów przeciwko otępieniu. Drukował barwnie w siedmiu egzemplarzach, by po tygodniu lekko je zmodyfikować i drukować na następny tydzień. Wiedział, że jej doskonale funkcjonujący organizm jest niezniszczalny, a na postępującą degradację nie ma wpływu. Sugestie i zalecenia czytania czegokolwiek, oglądania seriali, wiadomości, filmów, spotkały się z gwałtownym oporem. Religijna radiostacja zabraniała swoim słuchaczom brania do ręki gazet, pilota telewizyjnego i komentowania zaleceń. Lekarz był bezradny. Nie było materii, by jej mózg miał powód funkcjonować. Robił to na zasadzie przyzwyczajenia.
Śnieg zniknął, osiedle przemieniło się w brudną jednostajność. Ulice, ze strzępami skamieniałego lodu, między którymi wciskały się niedopałki i śmiecie, były czarne. Trawniki przemieniły się w maź, a kolor zeszłorocznej trawy nie różnił się od psich odchodów.
Siedziała w oknie, w nadziei, że zobaczy kogoś lub coś. Nikt nie nadchodził. Ulica była pusta. Czekała na odczytującego liczniki, ale nie mogła sobie przypomnieć, czy już był, czy dopiero nadejdzie. Więc czekała, lecz nic się nie wydarzało.
Wzięła słuchawkę i zadzwoniła do Lusi licząc, że do niej przyjdzie. W słuchawce odezwał się zapłakany głos Kiki: właśnie przywiozło mamcię pogotowie po opatrunku… Kika płakała do słuchawki. Mamcia, taka krucha, a tatko taki zwalisty! Wśród płaczu usłyszała, że w czasie wymiany pampersa tatko zobaczył w żonie wroga. Rzucił mamcią o szafę… Łkała Kika. Rozcięła głowę… Zadzwoniła po nią, natychmiast przyjechali z mężem, wezwali pogotowie…
– Tak, szukamy dla tatka zakładu, nigdzie go nie chcą… Z Alzheimerem nie ma w mieście, a do zwykłego się nie nadaje… My pracujemy, jak mamy się tatkiem opiekować cały dzień?
Wykręciła numer Isi. Mama leży – burknął głos syna. W tle telewizor i mecz.
– Leży? – czemu?… Pytała nie z troską, a żalem, że pewnie do niej nie zejdzie.
– Nie wiem, pewnie chora – odezwał się zniecierpliwiony. Odłożyła słuchawkę.
– Bandyta – mruknęła do siebie. Wiedziała, że w czasie awantur z matką nazywa ją kościelną kurwą i trudno jej było go po chrześcijańsku lubić.
Wyrzucony z pracy za pijaństwo wyleczył się brakiem pieniędzy z choroby alkoholowej i nie odstępował już matki na krok. Wtedy, gdy jeszcze pracował miała Isię wyłącznie dla siebie. Czekały wspólnie, aż pijany wróci w środku nocy. Ona w oknie, Isia przy drzwiach. Gdy sylwetka słaniającego się syna pojawiała się, Isia zbiegała jak dziewczynka po schodach, otwierała drzwi, by domofonem nie budził sąsiadów i szczęśliwa zabierała go do domu. Wtedy budzili się wszyscy sąsiedzi, rozlegały się odgłosy tłuczonego szkła, przetaczanych mebli i mordowania matki. Wracała więc, czekały obie, aż dźwięki z jej mieszkania będą powoli cichły.
Były to lepsze czasy, niż teraz.
Cierpiała na bezsenność i o każdej porze nocy mogła grać w karty, opiekować się sąsiadką, przyjmować gości. Niestety, nikt nie chciał przyjść ani za dnia, ani w nocy, a na ulicy nic się nie działo.
Przysłuchiwała się im krzątając się po kuchni, robiąc herbatę, wykładając ciasteczka. Jej aparat słuchowy działał bezbłędnie, ale nie zawsze go wkładała. Ważny był tylko szum, ruch w kuchni, poruszające się usta, postacie podnoszące do ust filiżanki herbaty. A one mówiły, troskały się, oburzały, czasami wybuchały śmiechem. Czekały, aż coś powie. Zaczęła mówić to, co usłyszała w Radio Maryja, ale szybko zamilkła. Nie wiedziała o co chodzi, myślała, że mówi to, o czym mówią i myślą wszyscy. Było podobnie jak wtedy, gdy odwiedziła ją dawna przyjaciółka z pracy z jamnikiem. Uważała, że psy nic nie czują, nie mają rozumu, tylko węch. Tak mówiło się w domu i dlaczego miałoby być inaczej. Dlatego, że się ma psa? Więc tę znajomość też utraciła. Zadzwoni i wytłumaczy. Sąsiadki przecież wrócą. Gdzie mają iść?
Nie wróciły. Umawiały się wiosną na ławce, na skwerze i nie powiadamiały jej, jak wcześniej, że tam idą. Jeśli sama schodziła z herbatnikami i częstowała. Potrafiła wyrecytować po łacinie gimnazjalne wiersze, ale trudno jej było sobie przypomnieć najbliższe chwile. Siedzące prosiła, by się przeniosły do niej, ale wymawiały się. Widziała je z okna, jak idą na skwer. Szybko ubierała się i podążała za nimi. Ale one zaczęły okrążać dom i przemykać drugą stroną. Wtedy wychodziła na balkon i wołała stamtąd, że zaraz do nich dołączy.
Najlepiej jednak czuła się w domu i przestała wychodzić.