Wizyta starszej pani

To nie był Dürrenmatt. Raczej Proust i to jedynie tom ostatni.

Miałam dwadzieścia trzy lata, jak weszłam w to miasto i po czterech latach je opuściłam. Mój dzisiejszy come back to tylko czas, a nie odwet. On jest stałą, mimo zmieniającej się formy.

Średnia wieku tych, którzy zamienili siebie na anonimowy tłum w ten zimowy wieczór wahała się w granicach stu lat, nie licząc tych, którzy wiek zataili, co mogłoby statystykę jeszcze pogorszyć. Toteż po płomiennym expose, gdzie nawiązywałam do „Pasaży” Waltera Beniamina o początku eksplozji hipermarketów naszej epoki, prezydent podszedł i uścisnął mi entuzjastycznie rękę. Widocznie akurat mój zachwyt nad zdobyczami technologicznymi zbiegał się z interesami partii, która wybory w tym mieście wygrała.
Starsze koleżanki, pamiętane z niechętnych mi komisji prac zleconych poprzez które bezskutecznie próbowałam zarobić na mleko dla mojego dziecka, podchodziły dzieląc się stanem rzygawiczności na widok stojącego w domu komputera, prosząc o poradę w wyeliminowaniu podchodzących pod gardło soków trawiennych.
Hrabina zaklinająca się, że wieku nie tai nigdy, bo nie jest hipokrytką, zwróciła uwagę na moją pracę, zatytułowaną „Chusteczki do nosa: klasa mojej mamy”. Nie zdążyłam wyjaśnić, że ich symboliczny aspekt mieści się w dacie 1939, ponieważ widniejące na nich słabe odbicia dziecięcych twarzyczek Żydówek, jak na chuście Weroniki, zostały spalone w krematoryjnych piecach.
Hrabina inteligentnie przeszła natychmiast do historii otrzymania od hrabiny Lubomirskiej batystowej chusteczki. Jej śnieżnobiała barwa i misterny haft mikroskopijnych różyczek stanowiła trzon nie kończącej się opowieści o przedmiocie, który też zawisł na ścianie w domu jej dzieci gwałtem zabrany i oprawiony w ramki.
– Nie miałam już czym się wachlować, idąc do opery – zakończyła estetyczną puentą przekierowując wyjściowy przedmiot dywagacji.
Wtedy podeszła delegatka wydziału kultury z niesłychanie kuszącą propozycją wypożyczenia jakiejkolwiek mojej pracy plastycznej i zawieszenia jej w korytarzu ich biura, by przełamać nudę urzędniczego gmachu. Taka promocja, jak zapewniała, z podanym adresem artysty, może wiele dać obu stronom, gdyż bardzo cenią sztukę.
Najprawdopodobniej spełnię jej życzenie i podeślę Matta bez majtek, co natychmiast, z powodu zabarwienia religijnego wygranej przez miasto partii, wróci z powrotem.
Kim jest ten młodzieniec? – pytali co odważniejsi wiedząc, że łamią obowiązujące tabu chroniące świętość wypowiedzi artysty i mogą narazić się na kompromitację.
– To mój narzeczony – odpowiadałam niezmiennie.
Nieliczne grupki moich rówieśników przybyłe tu z obowiązku plemiennego, a nie dla mnie, z którymi biesiadowałam onego czasu, musiałam wyłuskiwać z tłumu, gdyż udawali, że nie przyszli.
Rzucałam się zwyczajem starej epoki w uścisku zwanym niedźwiedziem, składałam pocałunek, wzorem słynneo duetu Gierek – Breżniew.
Mój nadmiar deprymował ich i żenował. Kara, jaką mogłam wymierzyć wspólnocie, mieściła się jedynie w gestach.
Nie byłam milionerką, jak Starsza Pani Dürrenmatta, tkwiłam w tym samym nieodmiennie miejscu terminującego.
Hrabina wróciła z wiadomością, że przeczytała mój wiersz. Faktycznie, umieściłam na wystawie propozycję graficzną ewentualnego zastosowania moich ilustracji komplementarnych do poezji. Z witryny internetowej Gil – Gillinga wynika, że właśnie to miasto jest po upadku przemysłu ciężkiego wielkim zagłębiem poezji. Mimo, że minęło pół wieku, ja byłam w dalszym ciągu na początku. W dalszym ciągu poszukiwałam pracy.
– Gratuluję pani pokonania bariery pisma. Jest pani, zapewniam, jedyną osobą tu zgromadzoną, która wiersz przeczytała. Widocznie nie jest pani dostatecznie poinformowana, że wierszy teraz się nie czyta, lecz jedynie pisze! –
– Świetny! – zdiagnozowała hrabina zapewniając, że kto jak kto, ale ona się zna i już gładko przeszła do ogromnej historii podarowania jej z dedykacją wiersza hrabiny Lubomirskiej.
– To była świetna poetka – tu nie oszczędziła mi wnikliwej analizy jej wiersza, ale wyratowała mnie z kolejnej opresji jakaś para i wręczyła mi kremowe frezje, najprawdopodobniej albo pomyliła imprezy, albo zostali oni złośliwie wmanewrowani w informację, że jestem kimś ważnym.
Fotograf lokalnej gazety bowiem sfotografował mnie jedynie z prezydentem i ani myślał fakt wręczenia kosztownego wydatku udokumentować.
Prezes pędziła mnie do nalewania wina, które jednak znikało, co ze względu na tak wysoką średnią wieku, wydawało się niemożliwe.
Uniknęłam dzięki temu pokątnych dyskusji symetrycznie toczących się do oficjalnej opinii na temat prac wystawianego artysty, by ten nie popełnił ani samobójstwa, ani by mu się w głowie nie przewróciło.
Toteż czas, mój największy sprzymierzeniec, moja wielka obietnica, że jednak wszystko ma swój kres, wkroczył nareszcie do akcji.
– Czemu nie ma w waszym związku młodych? – rzuciłam w stronę mojego pokolenia. – Jestem Starszą Panią, potrzebuję młodych chłopaków! –
Wszyscy zamilkli i nagle sala opustoszała.

Zemsta jest słodka? Dürrenmatt nie pisze o zemście. Pisze o ujawnianiu rzeczy, których nie należy ujawniać w życiu. Jedynie w literaturze. Ale czy ma to sens w wypadku zemsty? Przecież nikt nic nie czyta. A jeśli ktoś czyta mój blog, to się nie przyznaje, a ci, którzy zapewniają, że czytają, na tę okoliczność powierzchownie przepytani, wysypują się jak sztubacy.
Wracałam na dworzec niewiele zmieniony od chwili, gdy nakazem losu zatrzymałam się w tym mieście i wstapiłam do Koła Młodych. Zastanawiałam się, czy biblijną Wielką Nierządnicą może być anonimowe miasto, czy Starsza Pani, przechodząc obok światowej prostytucji, jest w stanie wystawiać jakikolwiek moralny rachunek miastu.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2007. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *