Wszystkie powieści nazwane kryminałami, które Marcin Świetlicki napisał do tej pory są bardzo dobre dlatego, że kryminałami nie są. I nawet ten ostatni zabieg pisania zespołowego udał się tylko dlatego, że zespołowo nie sposób pisać, bo pisanie to rzecz osobności literackiego ja. Przeciwieństwa i paradoksy służą dobrze sprawie tylko dlatego, że napisanie dobrego kryminału klasycznego w dzisiejszym świecie w dobie innych rozrywek i innego sposobu myślenia jest niemożliwe. Dlatego w efekcie otrzymujemy pasmo nabijania się z tego gatunku, a przede wszystkim kpienia z czytelnika, który trzymając się kurczowo swoich czytelniczych przyzwyczajeń dostaje to, na co zasłużył – całkowitą niekonsekwencję narracji, która w tym gatunku jest podstawą i dyscypliną.
Największym urokiem „Orchidei” jest odnajdywanie się czytelnika w ciasnej przestrzeni Krakowa, w jej topografii, wśród istniejących knajp i zabytkowych miejsc, gdzie równocześnie narrator w najsilniej zaznaczonej odrazie u swojego głównego bohatera – mistrza – jeszcze pogłębia swoją niechęć do takiego właśnie Krakowa:
„(…)Dzięki mądrym władzom miasta powstało europejskie cacuszko dla pijanych mieszkańców Wysp Brytyjskich(…)”
Podkreśla też swoje oburzenie zniszczeniem Rynku pomnikiem Mitoraja rozpoczęte w poprzednich książkach.
Kontynuują się cały czas wątki z poprzednich kryminałów dalszym ciągiem wypadków, jak w serialu, dziejami powołanych tam postaci, ale też autorzy wprowadzają zupełnie nowe osoby rozpisane przez Gaję Grzegorzewską i Irka Grina. Końcowy produkt, jakim jest „Orchidea” jest jednak bardzo spójną literacko zwariowaną opowieścią o dzisiejszym świecie, który się w książce rozpadł na różnorakie ludzkie i zwierzęce potrzeby i doznania, w których jedne postacie zdeterminowane są swoją pracą, inne wyglądem zewnętrznym, jeszcze inne traumami dzieciństwa i dojrzewania, albo żyjące już życiem Sieci, która je w pewnych aspektach deformuje, w innych wzbogaca. Te podobne do sposobu kręcenia filmów czeskich, a źródłowo podobne robocie Roberta Altmana („Na skróty”), luźne wątki zbiegające się co jakiś czas i rozchodzące, zataczające różne kręgi, by znowu się spotkać, służą nie, jak w konwencjonalnym kryminale zagadce, ale wręcz czemuś przeciwnemu. Próba rozwikłania tajemnicy mordercy, który przypina swoim ofiarom karteczki, staje się mozolnym pretekstem dla uwypuklenia wszelkich stereotypów, jakimi opętani są bohaterowie, wyciągnięcia na światło dzienne ich skrywanych wad, z którymi się męczą i męczą otoczenie. Pokazany absurd nieszczęście czyni normą, Świetlicki nie wyobraża sobie świata innego niż tego, który jest i nie potrafił go inaczej przeżywać bez wyciągania na wierzch wszelkich skrywanych wstydliwie ułomności. I tak ta małostkowość buduje sytuacje komiczne, jakby zaskakiwane swoją wymową nawet samego autora. Stąd może siła tych powieści, bo właściwie zabieg wprowadzania realnych, znanych osobistości świata literackiego do ról w swoich utworach stosuje większość współczesnych pisarzy. Zrobił to np. Jarosław Klejnocki w „Południku 21”, a jednak nie osiągnął wyżyn takiego absurdalnego humoru, jak Świetlicki. I nieważne jest to, że Świetlicki stosuje wszystkie chwytny niedozwolone, że pełno tu kalamburów, ogranych zwrotów, przysłów i zwykłego bredzenia, bo to ma zawsze jakieś jeszcze drugie dno i tylko pozornie jest prostackie i powierzchowne. Gra słów „Franaszek” i „Miłoszek” złośliwie użyta wobec zdaje się swojego byłego kolegi z Tygodnika Powszechnego, to nie tylko wyrażony tym stosunek do barwności luminarzy Krakowa, gdzie intelektualiści namaszczają się godną pracą nad noblistami w kawiarniach wystawiając się tym na widok publiczny. To też jakby zdawanie sobie sprawy z mechanizmów rządzących pewną mentalną prowincją, gdzie nikt nie żyje życiem własnym. I jeśli zobaczymy tabun taksówkarzy opętanych fantazjami seksualnymi, rywalizujące ze sobą siostry w kisielu, nastolatkę uprawiającą seks w Sieci, policjanta żyjącego naprawdę tylko w second lifie, prywatnego detektywa (przeciwieństwo filmowych macho), który życie płciowe rozpocznie tylko po ślubie, to i tak zawsze w tle czujemy obecność mistrza, który żyje tylko po to, by tym stwarzanym na kartach książki lustrzanemu życiu odmówić uczestnictwa. Postać mistrza ulega alienacji pozornej, bo jest poprzez indyferencję i nieobecność w rozgrywających się scenach zawsze obok, a losowe wplątanie go w intrygę powoduje w nim popłoch i dziecięcą bezradność. Postawa mistrza, alter ego pisarza, to też puszczanie oka czytelnikowi podkreślane dystansującymi wszystko podziękowaniami na końcu rozdziałów. Dowodzi, że ma ma do czynienia zupełnie z czymś innym niż modne dzisiaj kryminały retro, pisane przez Marka Krajewskiego:
„(…)Dżuma kryminalna, kultywowana przez programy telewizyjne, seriale i serwisy informacyjne, rozprzestrzeniała się bardziej niż w przedwojennym Wrocławiu, na który teraz mówi się Breslau.(…)”
Świetlicki stwarza więc coś zupełnie innego, pozornie lekkiego i frywolnego, co jednak pod pozorem zwariowanego krakowskiego kryminału kryje impotencję życiową mistrza, ale i niemoc odnalezienia ładu w otaczającym świecie, który bezpowrotnie się rozpadł na kawałki, które żyją i poruszają się już swoim życiem samowolnie, bez żadnej koordynacji. I jest to też równocześnie smutna diagnoza dzisiejszej literatury.