BLOGI V

Blog Lecha Bukowskiego, który codziennie odwiedzam, zachęcił mnie do zajrzenia do “Witryny Czasopism”, gdzie inny, obszerny tekst publikowany wcześniej w “Ricie Baum”, uświadomił mnie, że prowadzenie bloga jest zajęciem jałowym, czczą megalomanią mającą jedynie na celu wątpliwej jakości ozdóbkami przyozdobienie własnego nagrobka.
Taka zachęta do działalności sieciowej, zjawiska globalnego i nicowanego na wszystkie strony naukowym aparatem badawczym, zjawiska nowego i tak naprawdę nie wiadomo, do czego prowadzącego, dla autorki artykułu na całe szczęście nie przedstawia żadnego problemu.

Otóż wiadomo, że i tak właściciele blogów piszą nieprawdę, kryją się ukrywając swoje zboczenia, nikczemności i realizowany w Realu bandytyzm.
Taki portret przeciętnego blogowicza podany w zdawało by się, elitarnej prasie (ze względu na częstotliwość ukazywanych się numerów i ustawiające się zapewne kolejki pod empikami, by ją kupić), przysłuży się na pewno rozwojowi polskiej myśli sieciowej.

Gdy na naszych oczach ziszcza się idea globalnej, dostępnej wszystkim informacji obalającej z powodzeniem systemy totalitarne, a właściciele blogów mrówczą pracą przyczyniają się do wznoszenia Wikipedii – naszej szlachetnej utopi wieży Babel – głosy niepotrzebne, zabierające jedynie sieciowy czas, są przeciw.

Gospodynie domowe, jak pisze Agnieszka Kłos, zamiast zapewne chwalebnego odwiedzania sąsiadek poprzedniej epoki, wycierają ręce w fartuszek i zabierają się do klawiatury.
Fe.

witryna czasopism

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2007, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

2 odpowiedzi na BLOGI V

  1. Marek Jastrząb [Owsianko] pisze:

    nie wiem, czy jak podam linka, to będzie przestępstwo, zamieszczam więc tekst o blogach:
    Uchodziłem za książkowego mola. Wertowałem wszystko, co wydrukowano. Nie przepuściłem żadnego teksu. Nawet mandaty i miłosne liściki od urzędników, sylabizowałem bez wytchnienia. Teraz jednak porzuciłem przestarzałe upodobania i zostałem – molem internetowym. Nałogowcem.

    Nie jestem zgorzkniałym zgredem. Garnę się do ludzi i lubię sobie z nimi pogadać, zagrandzić nieraz, rozruszać szare komórki też. Z tych to powodów zdobyłem się na odwagę, wlazłem na tlenowy czat i pod pseudonimem zacząłem eksperymentalną wędrówkę po tamtejszych pokojach.

    A jest gdzie zaglądać, co zwiedzać, z kim gawędzić. Odwiedziłem większość z nich, do niewielu jednak powracałem po raz drugi. Bywają więc pokoje wulgarne, płytkie, przeznaczone dla subtelnych na opak, dla młodych jeszcze, lecz już prykowatych sex fanów.

    Pokoje te są piwnicami dla dziwolągów, dla balangowiczów zajętych wyłącznie sobą i swoimi miałkimi przeżyciami, są dla dziewczyn i chłopców bujających się od imprezki do imprezki, dla luzaków pędzących przez hecny świat do szczęścia po trupach.

    Żyją jak ludzie odseparowani od świata istniejącego naprawdę. Ulegają naiwnemu przekonaniu, że odnaleźli azyl, klasztor, barierę chroniącą ich przed kłamstwem, obłudą, przywdziewaniem min wymaganych w pracy, w domu, na tak zwanym łonie rodziny.

    Sieć jest ich namiastką wolności. Zborem dla jednakowych indywidualistów udających, że są unikatami. Wpadają w niej z deszczu pod rynnę i lądują we własnej zasadzce: upragnione życie w anonimowości okazuje się iluzją.

    Zamiast spokoju i emocjonalnego wyciszenia, dostarcza im frustrację, niecierpliwość i sarkastyczny śmiech.

    Niektórzy gospodarze erotycznych pakamer są programowo niekomunikatywni, opryskliwi bez najmniejszego powodu, z góry nastawieni nieżyczliwie, wrogo, przepojeni zgryźliwym jadem. Trudno do nich dotrzeć, a czasami nie trzeba nawet.

    Lecz na mojej liście znalazły się szczególnie mi odpowiadające.

    Polubiłem w nich być.

    Były to pokoje tematyczne, poświęcone np. literaturze. Np. Czwartek należał do dni przeznaczonych na spotkania z poezją, do dni zajętych rozważaniami pogłębionymi o myśli ludzi wielkich i nietuzinkowych dlatego.

    Przyznać muszę, że ilekroć tam zaglądałem, ogarniało mnie wzruszenie. Serce mi rosło, rosła też wiara w przyszłość, ponieważ na własne oczy mogłem przekonać się, że wbrew powszechnej opinii, nie jest tak źle z dzisiejszą młodzieżą.

    A w innych znajdowałem facetów rozdzielających wirtualne kuksańce i żartobliwe napomnienia, znalazłem tam też zblazowanego mruka obwieszczającego poddanym, co i w jaki sposób należy myśleć, a o co nie warto kruszyć kopii.

    Jednak ten sam kacyk, bufon, szyderca i złośliwiec na ogóle, okazywał się Człowiekiem Uczuciowym na priv.

    ***

    Najprzód badałem miejsce i milczałem zawzięcie udając turystę o gołębim sercu, obserwując, jak przebiega rozmowa, kto z kim i na jaki temat. Ale na czacie jest zwyczaj, że gościa witają i to jest koniec błogiego podglądania, i to jest najwyższy czas, by zabrać głos, ujawnić się, i, by nie wyjść na gbura, włączyć się do gadki.

    Witanie dotyczy gościa zjawiającego się w pokoju po raz pierwszy, albo takiego, który został uznany za równiachę, swojaka, tubylca znanego jak łysy koń.

    Jeżeli do wnętrza zagląda jakiś nudziarz, kwaśna safanduła, lub spierniczały mentor obdarzony brakiem humoru, naraża się na niebezpieczeństwo utraty zainteresowania swoją zrzędliwą osobowością i albo jest traktowany jak zło konieczne, albo z lubością i premedytacją niszczony jest przy każdej próbie kulawej odzywki ni w pięć, ni w dziewięć.

    Jednakże z tym włączaniem się bywa rozmaicie. Człowiekowi takiemu jak ja, czyli zagubionemu w labiryntach współczesności, czyli myślącemu za pomocą przedpotopowej logiki, dane jest przeżyć percepcyjny szok i trudno mi było połapać się, w czym rzecz. Używany tu język był odmienny od mojego. Nie rozumiałem co najmniej połowy wypowiadanych słów, ale czy mogłem powiedzieć, że jest gorszy? Nie.

    Gdy szok przeminął i w miarę przebywania wśród gadkowiczów oswoiłem się z ich mową, zaczęła wciągać mnie tamtejsza atmosfera. Znośnie jest, gdy dialoguje ze sobą mało osób. Dwie, góra trzy.

    Rozmowa wtedy przebiega potoczyście, jest sensowna, wartka, trzyma się tematu.

    Pytania i odpowiedzi padają błyskawicznie. Cios, odskok i riposta. Jak w szermierce. Zdania są krótkie, urywane, czasami złośliwe, ostre, dosadne, a czasami takie sobie: zaspane i niemrawe. Rytm ich jest zmienny, kapryśny, zależny od tematu, a także od nastroju czatujących. Momentami gwałtowny jest i ożywiony, a momentami gnuśny, przerywany długimi, zniechęcającymi pauzami.

    Przeważnie jednak rozmówców jest więcej i wtedy nie ma czasu na zdrowy rozsądek, bo do dyskusji wkrada się bałagan, rejwach. Zdania są nadal lapidarne, lecz ogólny galimatias powoduje, że przypominają one teraz oderwane od wątków, jakieś enigmatyczne chrząknięcia i szczekliwe pomruki upstrzone łamaną angielszczyzną.

    Są to raczej substytuty rozmów, ich zarysy, szkice, wstępy bez epilogu, zapowiedzi bez dalszego ciągu. Ciężko wyczuć, dla kogo są przeznaczone, ciężko więc poznać ich podskórny, tajemniczy sens, rozkoszować się ich lotnością, ironią, czy puentą. Daremnie by czekać na rozwinięcie i wysublimowanie myśli. Kończą się w miejscach niespodziewanych.

    Nikt nie panuje nad zbiorowym chaosem, nikt nie stara się go ujarzmić, uporządkować, sprowadzić do normalnego poziomu, czyli do rozmowy, w której wiadomo, do czego się zmierza.

    Obowiązuje tu zasada tolerancji, swobody wypowiedzi, wolności pojmowanej jako dowolność. Obowiązuje tu beztroska, nie ma dyrygenta, reżysera, każdy chce być dla siebie indywidualnością, oryginałem, swoim osobistym guru. Każdy mówi co chce i jak chce. Wypowiada się, jak umie.

    Nikomu niczego błędnego nie można wytknąć, bo, każdy ma prawo do błądzenia, a tym samym do prezentowania własnych poglądów.

    Niekiedy, podczas dyskusji odnosiłem wrażenie, że internetowa wolność jest wolnością od sensu.

    Moje nieprzyzwyczajone i niewprawne oko nie nadążało za zmianami sytuacyjnymi. A co dopiero za ich właściwym zrozumieniem.

    Podejrzewam jednak, że nikomu z nałogowców czatowania na ogóle, nie zależy zrozumieniu. Raczej na potwierdzeniu swojego istnienia. Patrzcie i akceptujcie, oto ja i moje poglądy, wszelako patrzcie na mnie bez zastrzeżeń, bierzcie mnie takim, jakim się wam przedstawiam, a nie takim, jakim jestem na co dzień, prywatnie, w realu, poza estradą.

    Reszta jest poufna, zastrzeżona do zwierzeń w pokoju prywatnym, gdyż takie są reguły tlenowej gry. Bo to gra, gra w konstruowanie osobowości innej od tej, którą dysponujemy w życiu na jawie. To gra w nakładanie masek, maskarada jeleni na rykowisku, gra toczona w umownej garderobie, w salonie do charakterologicznego makijażu, to ucieczka od rzeczywistości, obrona przed nią i gorączkowa zabawa w luz.

    W pokojach prywatnych (priv) natomiast, panuje zupełnie inna atmosfera, panują tu dogodne warunki do kameralnych i nieoficjalnych zwierzeń. Nie ma tu mowy o robieniu min, nakładaniu gombrowiczowskiej gęby lub o szpanowaniu. Szuka się w nich ratunku, pomocy, potwierdzenia swoich problemów, a czasem ich zaprzeczenia.

    Można w nich pogadać szczere, do rzeczy i od serca, można w nich odetchnąć zwyczajnością. Ludzie są mili, serdeczni, otwarci nie tylko na słuchanie swojego tokowania, ale i na człowieka mówiącego do nich.
    Okazuje się, że są wrażliwi, delikatni, że nie są pyszałkami i egoistami, że wiedzą, co dobre, a co złe. Ulepieni z normalności, utkani z nadziei, bólu i rozczarowań, mają pragnienia i oczekiwania.

    ***

    Dzisiaj, czyli po wielu miesiącach sieciowego ząbkowania, napisałbym ten tekst inaczej; dodałbym co nieco o moich wędrówkach przez blogi. A także o specyficznej etykiecie.

    W Internecie panuje wolność słowa. Niestety, wolność jest tu utożsamiona z dowolnością. Każdy może być kimś, kim nie jest, kimś, kim pragnąłby być. Wątły astmatyk przedstawia się jako bywalec niejednej siłowni, paralityk występuje tu w roli szybkobiegacza, w roli muskularnego dresiarza zkolczykiem w pępku: odstawia uduchowionego pieszczoszka, mimozę i rozkoszną blondynkę unurzaną w wypomadowanych przeżyciach.

    Jest anonimowy, a to znaczy, że myśli, iż jest bezkarny. Kto więc ma gwałtowną ochotę być literatem, nawiedzonym prorokiem, szanowanym katechetą dla satanistów i komu doskwiera powszechne niezrozumienie w realu, ten zakłada w internecie własną stronę i obwieszcza pt. publice, co mu się tłucze po szarych komórkach.

    Przyjmuje zmyłkową postawę człowieka niezależnego wobec świata uznanych twórców, człowieka, któremu zwisa i powiewa, co inni ludzie sądzą o jego postach.

    A sądzą rozmaicie. Wyrażane przez nich poglądy często są skrajnie prymitywne, sprzeczne z dobrym smakiem, jak w tekstach o pompatycznym zadęciu: anarchistycznym lub rasistowskim.

    Uwolnione z norm etycznych, pisane polskpodobną polszczyzną, oderwane od rozsądku, zastępują autorowi takiego bloga – czarodziejskie zwierciadełko, które nie mówi mu prawdy o tym, jaki jest, lecz wpędza go w samo – zachwyt.

    Recenzje, przeważnie paru zdaniowe komentarze, są tu jednak niezbędne, gdyż „mechanizm” pisania jest obustronny. Potencjalny artysta pisze i gdy wrzuci swój tekst w cyberkosmos, musi liczyć się z reakcją czytelnika. Z reakcją nieraz kąśliwą, zanadto krzywdzącą, nie zawsze na temat, nagryzmoloną przez naburmuszonego grafomana. Od tekstów tych można dostać mózgopląsu.

    Ps.

    Jedną z tych dobrych stron, jest notatnik prowadzony przez Marzenkę Chełminiak (http://www.mchelminiak.pl/). To osoba nadzwyczaj pogodna, uśmiechnięta i, w od różnieniu ode mnie, stara się dopatrywać w naszej skrzeczącej rzeczywistości – różowych stron. Ja mam palpitacje z wściekłości na urzędniczą głupotę, Ona jest wyrozumiała dla ludzkich wad.

    Marzenka walczy z rakiem. Trzeba mieć w sobie wiele miłości do ludzi, by zachować w sobie tyle optymizmu. Zachować i dzielić się z innymi. Cieszyć się drobiazgami, choćby skromnym jogurtem w Paryżu. I oto pewnego dnia na jej stronie pojawia się wpis anonimowego debila. Streszczam go: cieszę się, że masz raka i życzę ci, żebyś zdechła.

    Mnie to przeraziło. Ten głos jaskiniowca był mi jakoś dziwnie znajomy.

    Ps. 2

    W tlenie zdarza mi się czatować. W jednym z „pokoi” przebywają chorzy. Z racji zainteresowań zaglądam tam dosyć często. Była więc osoba ze Stwardnieniem Rozsianym, facet z przepukliną mózgową i kilku paraplegików.

    Rozmawialiśmy o życiu, o marzeniach korygowanych przez rzeczywistość, pocieszaliśmy się wzajemnie, wymienialiśmy doświadczeniami, a gdy kto miał depresję, mówiliśmy o pozytywnym myśleniu. I któregoś dnia, gdy osoba ze Stwardnieniem Rozsianym zwierzała się nam, że już nie daje rady, bo zaczyna robić pod siebie i coraz częściej myśli o przytułku, do rozmowy włączył się anonim ze strony Pani Marzeny ze swoim hahaha.

    pozdrawiam

  2. Ewa pisze:

    Tak, temat rzeka. Wkrótce odwiedzę Panią Marzenkę, ale spieszę na razie z odpisywaniem, ponieważ nie miałam długo dostępu do sieci i nazbierało się trochę. Najprawdopodobniej też Plezantropię, ale trudno mi się w niej na razie połapać.
    Panie Marku, dzięki za podtrzymanie aktywności mojego bloga, mój blog to ja, a więc to tak, jakby Pan i moje istnienie podtrzymywał.
    Ja też po roku od napisania powyższego tekstu o blogach trochę zmieniłam o nich zdanie, jednak nie zgadzam się z rolą terapeutyczną bloga, ja w każdym razie jestem w o wiele gorszym stanie psychicznym, jak bloguję, niż jak tego nie robię. Niemniej cenna jest ta wielofunkcyjność blogów i ich wolnościowa możliwość wyboru blogowania. Wie Pan, nie chodzi przecież tylko o dobre samopoczucie, ani o to, by nim promieniować. Z różnorodności postaw, jakie Pan tu przykładowo opisał, najbardziej odpowiada mi spotkanie międzyludzkie oparte na dialogu i na autentycznej, inspirującej wzajemnie przestrzeni. Więc szukajmy i blogujmy, sieć jest taka jak rzeka.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *