HOTEL****

****

Przekraczając powitalną bramę i idąc w górę schodami weszłyśmy do niewielkiego holu, gdzie stał obok windy wysoki boy hotelowy, smukły i urodziwy, ubrany w wełniany, szmaragdowy kubraczek z dyskretną, złotą lamówką, wiśniowymi wyłogami, wiśniowymi spodniami ze szmaragdowym lampasem i w takim kolorze kepi na głowie. Uśmiechnął się na powitanie i wyszeptał: dzień dobry!
Recepcjonista, równie młody i urodziwy, usłużnie zatroszczył się o nasz samochód, ponieważ pięciogwiazdkowe hotele zgodnie ze standardem światowym muszą zabezpieczyć wszystkim swoim klientom miejsce na parkingu hotelowym, co w tak gęstej zabudowie Kurortu było nie lada przywilejem. Brak samochodu jeszcze nie wprawił go w takie zdziwienie, jak brak karty kredytowej, o której numer dyskretnie poprosił. Po przyjęciu do wiadomości, że tego też nie posiadamy, zrezygnowany i już nie tak przymilny serdecznie zaprosił nas do restauracji na obiad, który mamy sobie same opłacić, a wręczając dwie karty magnetyczne do pokoju na drugim piętrze, przypomniał o powitalnym koktajlu w klubie nocnym i śniadaniu nazajutrz.
To, że nie dostaniemy obiadu za darmo, ani też i kolacji, nie przyszło nam nawet do głowy, toteż jadąc windą i oglądając z góry przez jej całkowite oszklenie restaurację i stoły nakryte już po królewsku do obiadu, nie starałyśmy się nawet dowiadywać o cenę najtańszego posiłku.
Po wejściu do pięknego pokoju z balkonem, o wysmakowanym wnętrzu w stylu przedwojennym znalazłyśmy się wśród wykwintnych mebli, luster, etażerek i rozłożystych łóżek, kinkietów i lamp stylizowanych na międzywojenny konstruktywizm, w tonacji brązów, złamanych seledynów, muślinowych firanek, niklowanych klamek i okuć, weszłyśmy do łazienki, wielkości tej samej co pokój. Łazienka wyposażona była, jak na całym świecie wyposażone są hotele, w śnieżnobiałe szlafroki kąpielowe, białe ręczniki i ręczniczki, frotowe klapki i jednorazowe flakoniki napełnione balsamami, szamponami, płynami higieny intymnej i dla wszystkich otworów ciała.
Czując się odpowiedzialna za złą interpretację przysługującej nam Nagrody, zmęczona i głodna, powlokłam się do centrum Kurortu, pozostawiając w pokoju Zosię i Roksanę.
Udało mi się kupić grzałkę, bochenek chleba krojonego, konserwę rybną, kilka drożdżówek, kawę i herbatę, kilo cukru i garnuszek do grzania wody. Straganiarki poleciły mi najtańszy w Kurorcie obiad dwudaniowy, serwowany w jadłodajni pod „Galerią” za jedyne 15 złotych.
Po zaspokojeniu pierwszego głodu i odpoczynku na wykrochmalonej pościeli poszłyśmy w górę miasta i znalazłszy Galerię, zeszłyśmy do piwnicy, gdzie wydawano obiady. Widocznie Kurort, znęcony i zmylony sukcesem słynnego Malarza, który swoją karierę rozpoczął na deptaku Kurortu i doszedł do fortuny, zdołał przez te lata od pamiętnego sukcesu Malarza wyedukować kilka pokoleń artystów malarzy, płodnych i pracowitych jak on. Skutkiem tego ściany całej piwnicy pokryte były szczelnie płótnami w kolorze kupy i błota, przedstawiające na wszelkie możliwe sposoby brzydotę Kurortu. Na fałszywym kominku, gdzie palił się imitowany najprawdopodobniej jeszcze radzieckimi żaróweczkami sztuczny ogień, stało kilka wyciętych z kolorowego pisma wizerunków aktorki Krystyny Feldman przebranej za mężczyznę.
Zamówiłam jedno danie składające się z kurzego udka, marchewki duszonej i ziemniaków puree oraz zupy brokułowej. Ponieważ nie jadłam bojąc się, że nie starczy mi już pieniędzy na powrót, wynegocjowałam też nie pobieranie opłaty za mnie za szatnię, demonstracyjnie grożąc, że poczekam na zewnątrz. Szatniarka zlitowała się i pozwoliła mi w cieple doczekać aż matka, która od wtorku nie miała obiadu w ustach i jej córka spokojnie zjedzą objad.
W lepszych nastrojach wróciłyśmy do Hotelu, gdzie czarodziejska karta magnetyczna otworzyła nam drzwi do turkusowego basenu.
Przy basenie funkcjonowały trzy mikroskopijne sauny, z których jedna była zupełnie celowo zaciemniona, druga miała oświetlenie czerwone, trzecia natomiast zdawała się najbardziej ludzka, była jednak nastawiona na temperaturę wiejskiego pieca chlebowego i każde ciało po kilku zaledwie minutach, by nie ulec usmażeniu, wypryskiwało stamtąd do wody, która okazywała się najbardziej przyjaznym i szczęśliwym dla człowieka środowiskiem. Kolor dna basenu – karaibski turkus, palmy wokół, okrągła wanna jacuzzi i co jakiś czas włączenie wodospadów – silnych strumieni wody przez ratownika wprawił nas w euforyczny nastrój, powodował poczucie lepszości i wbijał w dumę, że w środku miasta i zimy nasze ciała zostały tak uhonorowane.

Niewiele już pozostało czasu do powitalnego drinka w klubie nocnym, toteż szybko ubrałyśmy przywiezione w plecaku stroje wieczorowe, a Roksana nałożyła na siebie suknię księżniczki z przedszkolnej zabawy karnawałowej. Po zjedzeniu kilku kromek chleba ze szprotkami w sosie pomidorowym i popiciu herbatą z metalowego kubka, przeszłyśmy przez ekskluzywną restaurację, kierując się do ciemnego wnętrza klubu nocnego. Przechodząc obok stolików zerkałyśmy dyskretnie na podstarzałe pary, które przy rozgałęzionych lichtarzach zapalonych świec, z namaszczeniem wkładały do ust maleńkie kęsy jedzenia długo je tam przetrzymując, jednocześnie kładąc dłonie na kryształowych kieliszkach. Na białych obrusach bieliły się białe talerze i biel całej zastawy stołowej w połączeniu z błyszczącymi sztućcami stylizowanymi na przedwojenne srebro kontrastowały z ostrą czerwienią świeżych goździków, stojących w kryształowych wazonikach przy każdym nakryciu. Kierownik sali, niski mężczyzna z wąsikiem, ubrany w biały garnitur, białą koszulę z czarną muszką pochylił głowę słuchając, gdzie idziemy i miękkim skinieniem dłoni wskazał nam zapraszająco klub.

Klub nocny Hotelu był czynny do pierwszej w nocy, ale ze względu na Roksanę postanowiłyśmy wypić powitalnego drinka i iść spać, zmęczone po podróży i wczesnym wstawaniu. Zosia przeżywała cały czas wczorajsze rozstanie z kochankiem i mimo łakomych spojrzeń młodych mężczyzn siedzących przy bufecie, nie miała na nic ochoty. Powitalny drink, podany nam do małego stolika w zaciemnionym krańcu sali okazał się bardzo smacznym alkoholowym napojem w kolorze basenu, czyli turkusu karaibskiego, podanym w ogromnych baniastych kieliszkach ze słomką i wykałaczką, na którą nadziano kawałek limonki, pomarańczy i kandyzowanej żółtej czereśni. Sączyłyśmy ten napój w momencie, gdy na płycie dansingowej trzy pary tańczyły do piosenki Skaldów wykonywanej przez klubową piosenkarkę. Gdy wyśpiewała słowa: „Wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał”, pary te, jak na komendę wojskową, zupełnie nieświadomie identycznie przytulały sie do siebie, jakby upewniając się tym, że mają się ku sobie i że to starczy, by spędzić ze sobą wspólną noc. Oprócz piosenkarki, Zosi, chłopaków przy barze na sali średnia wieku mocno przekraczała mój wiek i cały czas miałam wrażenie, że dziarscy mężczyźni, wykonujący tańce mojej młodości padną na parkiet porażeni zawałem serca. Jednak nic podobnego nie miało mieć miejsca. Kolejne piosenki niespożycie obsługiwała chuda urzędniczka w okularach, ufryzowanej przez fryzjera i wyfarbowanej głowie, w spodniach i srebrnych pantoflach, z przysadzistym panem około sześćdziesiątki w garniturze i krawacie. Dwie pozostałe pary miały podobny wyraz, należały do tej samej generacji wiekowej i ojczyzny duchowej. Roksana zatykała sobie uszy, kopała w stolik i znudzonym wzrokiem z niemą pogardą omiatała ciemną salę. Wreszcie śpiewaczka z zespołem zmęczona usiadła i puszczono przerywnik z taśmy. Te kawałki widocznie przypadły Roksanie do gustu, bo jako księżniczka, w aksamitnej, bordowej sukience, białych pończoszkach i czarnych lakierkach, zabierając ze sobą pluszową kaczkę wyszła na środek sali i bez żadnych zachęt, rozpoczęła długi perfekcyjny taniec pełen wdzięku i zgody na wydobywające się z nadajników nostalgiczne dźwięki. Pod koniec dołączyła do niej i Zosia, jakby pozazdrościła córce swobody i wolności, i odtańczyły razem jeszcze dwa kolejne kawałki.

Jadąc windą do pokoju słaniałyśmy się już ze zmęczenia i leżąc w naszych trzech łóżkach uległyśmy nagle kosmicznej teleportacji, bo bez zasypiania i bez budzenia ocknęłyśmy się nazajutrz o siódmej rano.
Pokój zalało jaskrawe, górskie słońce i wypełniło go krystaliczne powietrze.
c.d.n.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2010, donosy. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

2 odpowiedzi na HOTEL****

  1. WS pisze:

    Ewo. Jesteś bezwzgledna i okrutna. Zmuszasz do czekania na nastepny odcinek

  2. Ewa pisze:

    Nie, musiałam tylko zrobić przerwę, bo Wanda Niechciała ma tylko czas w czwartki. A chcę dawać jedną rzecz dziennie, bo jedną kartkę komiksu maluję dwa dni i nie mam co potem dać.
    Mam problem z komentarzami Jacka Dehnela, nie wiem czy to on dał te dwa ostatnie komentarze (identyczne, nie wiem jak, bo blog odmawia wyświetlenia dwóch komentarzy identycznych), czy się ktoś podszył, bo wczoraj pisał z innego IP. Mam nadzieję, że to on, bo już chyba by się zgłosił by usunąć, jeśli to ktoś inny.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *