***
Obudziłyśmy o wpół do piątej rano śpiącą w łóżeczku czteroletnią dziewczynkę, która rozdarła się niepohamowanym płaczem, a widząc w pokoju obcą osobę, zaczęła się histerycznie bać.
Gdy dzwoniłam po taksówkę i wyjmowałam z lodówki przywiezione na podróż kanapki, Zosia zdołała już ubrać zdezorientowane dziecko i wyprowadzić na dwór. Mroźne powietrze cuciło nas, tonizowało atmosferę, a nadjeżdżająca taksówka wprowadziła nastrój czekającej nas przygody.
– Szła pani na piechotę? Z dworca? Nieprawdopodobne!
Taksówkarz był jedyną osobą, która oddała mi autentyczny hołd podziwu i zachwytu nad moją dzielnością, czego teraz psychicznie pilnie potrzebowałam.
– A dziecko? Cieszy się mała, no nie? Będzie jechać pierwszy raz pociągiem?!
Roksana nieufnie naburmuszona śledziła nas z tylnego siedzenia obrażonym wzrokiem i się nie odzywała.
Taksówkarz był w moim wieku i rozmarzyliśmy się wspólnie, jak to w dzieciństwie pierwszy raz jechaliśmy pociągiem i jak od wielu dni czekaliśmy na tę przyjemność.
– Podobno bardzo trudno zdać egzamin i opanować pamięciowo plan miasta – zmieniłam temat, by zrewanżować się taksówkarzowi za komplement pod moim adresem.
– Mój znajomy, student polonistyki, przymierzał się do tego egzaminu, chciał być taksówkarzem w tym mieście, ale zrezygnował i wolał etat w Tygodniku, niż wkuwać te wszystkie ulice!
– Tak, moja firma wymaga znajomości topografii, ale już nasza konkurencja, tańsza, nie – tu ugryzł się w język, podając niefortunnie nazwę – jeździ tylko na GPS-ach! Nie muszą niczego zdawać.
Zapłaciłam za nocną taryfę i weszłyśmy do zupełnie pustego pociągu, który stał na peronie już od dłuższego czasu.
Dziecko, które dwa dni temu ukończyło cztery lata i obowiązywał je już kolejowy bilet, rozciągnęło się na siedzeniu demonstrując swoją blazę i niezadowolenie.
Gdy pociąg ruszył wyjęłam kanapki i po zjedzeniu wszystkich Zosia opowiedziała mi historię swojego romansu z pracownikiem siłowni, okazałym mięśniakiem, którego powrót jest przecież zawsze możliwy i realny.
Za oknem przesuwały się ubogie stacyjki południowej Polski, a zacinający deszcz i szarość przedwiośnia nie pomagały w rozproszeniu smutku historii Zosi. Komórka Zosi, która działała tylko już w jedną stronę, też odbierała smutne wieści ze świata. Urzędnicza banku przypomniała o spłacie przez Zosię pięciotysięcznego kredytu, który udało jej się zaciągnąć przed wyrzuceniem jej z pracy. Matka, domagająca się ciągłej adoracji. Pasażerów nie przybywało, sporadycznie wsiadający i wysiadający ludzie byli tylko przesuwającymi się cieniami na przestrzeni tych pięciu godzin, podczas których pociąg podążając w kierunku nieobecnego słońca i środka dnia, jakby jechał bez żadnego celu i nawigacji.
Kiedy przekroczyliśmy Poprad i kry rozsuwały się pokazując sine, rzeczne odmęty, wyłoniły się białe góry usiane rozsypanymi domkami, a stacyjki ze sławnymi, wakacyjnymi nazwami powoli zaczęły się kończyć, pociąg zwolnił, zaczął się cofać i po tym niespodziewanym manewrze majestatycznie wtoczył się na stację Kurortu.
Deszcz przestał padać i wolno deptakiem podążyłyśmy w górę miasteczka, które niemrawo zaludniło się wycieczkami i ludźmi kierującymi się z plastykowymi butelkami do pijalni wód mineralnych. Barwne, drewniane sanatoria pomalowane na turkusy, szmaragdy i amaranty jeszcze nie pozyskały pożądanej patyny i świeciły spoza bezlistnych drzew na tle brudnego śniegu ordynarnie i ostentacyjnie. Ogromne reklamy co i rusz kierowały pensjonariuszy Kurortu do zakładów kosmetycznych, fryzjerów, szamanów, wróżek i gabinetów odnowy biologicznej. Sterty oscypków na straganach, słoje z marynowanymi rydzami i miodem spadziowym sprzedawały młode kobiety przebrane za ubiegłowieczne baby w prawdziwe kożuchy, chusty i waciaki. Oferta turystyczna Kurortu adresowana była przede wszystkim do klienta ubiegłowiecznego i starano się pielęgnować całą estetyczną ohydę tej epoki, począwszy od kroju czcionki „bloku” wszelkich szyldów przypominających komunistyczne transparenty, jak i korzenioplastykę, olbrzymich rozmiarów konary drzew lepko ukształtowanych na człekokształtne potwory zabejcowane i pociągnięte lakierem bezbarwnym. Ozdoby te strzegły wejść do restauracji, wyszynków i pizzerii przypominając, że jesteśmy w górach. Ciąg straganów, ustawionych wzdłuż deptaku i pokrywających szczelnie wszelkie jego uliczne odnogi był najprawdopodobniej najważniejszym źródłem dochodu tubylczej ludności. Budki obwieszały wełniane, „zdrowe” poduszki z wyhaftowaną nazwą Kurortu, twarzą Śpiewaka, bądź Malarza. Sterty drewnianych zabawek, góralskiej biżuterii, oręża zbójnickiego i wszelkiego rodzaju lekarstw medycyny alternatywnej, od nalewek w dziwnych butelkach opisanych zwykłym ołówkiem na pakowym papierze, po suszone zioła, niepokoiły przesadną obfitością. Nieliczną klientelę stanowili ludzie w podeszłym wieku, zawadiacko ubrani w sportowe, narciarskie stroje snujący się w sobotnie przedpołudnie bardziej z nudy, niż autentycznej potrzeby kupowania.
Ktoś przebrany za bałwana, smętnie chodził po ulicy i Roksana, nareszcie odnalazłszy swojskie, przedszkolne klimaty, pomachała mu radośnie rączką i uśmiechnęła się.
Stałyśmy już u stóp góry, gdzie arystokratycznie, niczym zbłąkany panicz na wiejskiej zabawie, pyszniła się w stylu art deco modernistyczna bryła seledynowo szarej fasady Hotelu, na którym widniało pięć złotych gwiazdek.
c.d.n.