nie wzięłam dzisiaj udziału… w zajęciach praktyczno-technicznych IX konkursu na miniaturę literacką

Pogrzeb

*
Jestem samotna i dużo czytam. Niedawno przygarnęłam szczeniaka po przeczytaniu powieści Olgi Tokarczuk i nazwałam go Ohydek Sudecki. Ludzie z niesmakiem oglądają się, gdy przywołuję go na ulicy i dają do zrozumienia różnymi grymasami na twarzy, że ja nie kocham swojego psa, skoro go tak nazwałam. A ja go bardzo kocham i próbuję wszelkim skromnymi sposobami pozyskać dla niego jak najsmakowitsze jedzenie.
W tym celu co jakiś czas udaję się do restauracji osiedlowej „Ananas”, by zjeść pełny, wysokokaloryczny obiad i przynieść Ohydkowi mięso, którego nie jadam.
Nie jest łatwo przedrzeć się do gości wracających z pogrzebu i wejść do przytulnej restauracji „Ananas” i jak gdyby nigdy nic, zasiąść za stołem, powierzyć się bezszelestnym ruchom kelnerki, która zachodząc od tyłu siedzącego przy nakrytym obrusem stole miękkim ruchem ustawia przed siedzącym parujący talerz. Miałam niestety kilka nieprzyjemnych wpadek, o których wolałabym tutaj, ze zwykłej powściągliwości uczuć, nie pisać. Ale one właśnie one nauczyły mnie wszelkiej ostrożności. Używam teraz wielu forteli i strojów zgromadzonych w mieszkaniu, peruk i kolekcji okularów, szminek, torebek i wiązanek kwiatów pogrzebowych, które ze spaceru z psem przynoszę do domu i odrestaurowuję. Często prasuję wstążki żelazkiem, wymazuję acetonem imię zmarłego i wpisuję nowe.
Dzięki Ohydkowi, który penetruje wszystkie dziury osiedlowe i przyległego cmentarza, przeprowadzam wywiadowczą rozmowę z kopiącymi groby, a ci z nudów dowiadują się, kto będzie chowany. Dotyczy to grobów tzw. dwukomorowych, które od pewnego czasu, czyli pamiętnej wpadki, biorę tylko pod uwagę, gdyż wcześniej mogę się zorientować, czy rodzina nieboszczyka przybyła z bezpiecznej odległości od mojego osiedla, na którym jestem rozpoznawalna.

**
Barwna klepsydra wisząca od wczoraj na bramie wejściowej do cmentarza była zafoliowana, obiecywała więc swoją lepszością wykwintny obiad w „Ananasie”. Zmarła, jak przeczytałam na klepsydrze miała osiemdziesiąt lat, miała imię arystokratyczne Tekla i gminne nazwisko, ale z domu.. no, z domu też gminnie.
Tekla, Tekla, powtarzałam sobie półgłosem, by oswoić, a nawet pokochać tę postać w sobie. Opłacało się ze wszech miar, gdyż rozkopany, czekający otwór grobu był blisko kaplicy, w którym leżała już jej matka, a więc zmarła, była osobą opiekującą się nie mężem, ale krewnymi ze strony matki, co obiecywało bogatych krewnych.
Brnęłam w śniegu schodami do kaplicy cmentarnej ubrana bogato w ciężkie futro z karakułów, noszone jeszcze przez moją matkę, w moherowym berecie i taszczyłam ogromny bukiet szkarłatnych serc z długimi, żółtymi nosami i przyozdobiony paprotkowymi pędami z mojej doniczki oraz szarfą, gdzie wykaligrafowałam: ukochanej przyjaciółce Tekli.
Nim dotarłam do kaplicy, kątem oka zaobserwowałam, jak od pobliskiego gospodarstwa ogrodniczego, które na miejscu wykonuje wszystkie cmentarne usługi roślinne wychodzą elegancko ubrani ludzie i taszczą bukiety z białych kalii, róż i lilii. Zacierałam już w mózgu rączki wiedząc, że chowają babcię i że babcia miała wyjątkowo obfity i bogaty przychówek złożony z ludzi bogatych.

Ścianę ołtarzową kaplicy powierzył nieopatrznie kilka lat temu proboszcz naszej parafii malarzowi zbierającemu wszystkie nagrody klubu przykopalnianego malarzy amatorów, myśląc, że ten dar pobożnego parafianina składany szczerze ze swojego talentu i kilkumiesięcznego ślęczenia na rusztowaniu przyniesie parafii chwałę i zaoszczędzi kościołowi wypłaty honorarium. Efektem tego zdawało, się korzystnego interesu, był nieudolnie namalowany pastisz Sądu Ostatecznego Kaplicy Sykstyńskiej z przewagą motywu piekła.
Od tego momentu wygodna do oddawania ostatniej posługi wiernym kaplica była użytkowana niechętnie i celebracja odchodzenia bliskich odbywała się w pobliskim kościele. Ze względu na ten przerażający malunek, w którym malarz zawarł wszystko, co wie o tym, co czeka każdego po śmierci kto grzeszył za życia, kaplica była miejscem jedynie dla najwytrwalszych i najbardziej zahartowanych psychicznie wiernych.
Pogrzeb, na który trafiłam i który odbywał się w kaplicy, wskazywał na kompletne niezorientowanie krewnych, co ich tu czeka i którzy w dobrej wierze zamówili mszę właśnie tutaj nie sprawdzając miejsca i nigdy tutaj nie będąc. Toteż już od wejścia malowidło promieniowało silnie i naznaczało wszystko, co się wydarzy w ciągu tych kilkudziesięciu minut dla przybyłej masy żałobników.
Najprawdopodobniej byłam jedyną osobą, która przyszła z własnej woli i z chęci zysku. Wszyscy pozostali, jak usłyszałam z szeptów, przyjezdni z odległych miejsc Polski wytracali swoje życie w osłupieniu wodząc niezrozumiałym wzrokiem po ścianie malowanej wyszukanymi odcieniami odchodów ludzkich i zwierzęcych, z przewagą sadzy i smoły.
Na środku stała odkryta trumna, gdzie leżała szczupła, silnie umalowana Tekla. Otaczał ją wianek rozpaczających kobiet. Wnuczka, która, jak się dowiedziałam od stojącej obok kobiety, mieszkająca z nią do końca, klęcząc u wezgłowia zanosiła się rozdzierającym szlochem. Wszyscy miarowo odmawiali Zdrowaś Mario, a wchodzących do kaplicy wciąż przybywało.
Gdy zamilkł dźwięk skrzypiec wysyłanych z umieszczonej w rogu kaplicy torby na kółkach, wszedł kościelny, pytając, ilu zgromadzonych przystąpi do Sakramentu. Las rąk uczynił liczenie trudnym, ale nie niemożliwym. Przedłużyło to wprawdzie ceremonię, ale wejście kapłana ogłoszone dźwiękami organów uporządkowało chwilowy zamęt. Wszyscy chętni, którzy jak dzieci prześcigają się w chęci dania odpowiedzi nauczycielce na łatwe pytanie wychodzą z ławek, tak teraz do nich posłusznie powrócili.
Zgromadzeni, ubrani w kożuchy, kapelusze i toczki wydawali mi się na pierwszy rzut oka bogatymi i sytymi ludźmi sukcesu i udanego życia. Siwa głowa seniora rodu błyszczała wśród tłumu. Jak się dowiedziałam od sąsiadki, należała do brata Tekli. Był starszy od siostry, siedział ze swoją starą żoną, matką ich trójki dzieci, szczelnie skupionych wokół ich ławki wraz ze swoimi rodzinami. Należeli do klanu silnie religijnego i sławnego w mieście, gdzie ich potomkowie zajmowali wszystkie możliwe funkcje w radach parafialnych, a i równocześnie w Urzędzie Miejskim. Kremowy kożuszek brata Tekli z baranicą na głowie nawiązywał stylem do lat jego dojrzałości, ale zrobiony był już z tworzywa sztucznego i kamuflował martwotę tej twarzy ze wszech miar nie zainteresowanej odbywającą się właśnie religijną ceremonią. Obok siedziała jego żona w czarnym toczku ubranym na prosto od fryzjera wyfarbowane blond włosy, na nosie miała modne, prostokątne okulary w firmowych oprawkach i wpatrywała się w ołtarz w niezmiennym grymasie głębokiej troski i niesłychanego zainteresowania mszą.
Prawa strona ławek nawy kaplicy zasiedlona przez rodzinę brata zmarłej przeciwstawiona była uboższej prawej, skąd zmarła się wywodziła i ta właśnie organizowała pochówek. W pierwszej ławce siedziała roztrzęsiona i rozmazana wnuczka z jeszcze ponętną, równie zapłakaną matką w brązowym prawdziwym futrze. Siedziały ze swoimi otyłymi mężami, zmęczonymi i powściągliwymi w wyrazie, nieobecnymi, krążącymi wokół jakiś przyjemniejszych spraw przywołanych po to, by przyspieszyć upływ czasu. Ale czas jakby stał w miejscu. Kapłan w swojej fioletowej szacie na tle upiornego malowidła poruszał się jak w smole robiąc wysiłki, by imitować brak ministrantów i udać, że wszystko, co podaje mu kościelny to taki sam gest jak z rąk małych pomagierów, którzy dani są mu jedynie w kościele.
Wreszcie dobrnął do momentu, kiedy umilkły organy i wolno powiedzieć kilka słów o zmarłej i równocześnie napomnieć wiernych, że bez tej ostatniej przysługi, którą właśnie jej oddają, nie ma sensu życie ludzkie. Że jak ich krewna idzie do nieba, maszerują z nią jej wszyscy krewni.
Jednak zimowe, sobotnie przedpołudnie pierwszego tygodnia karnawału nie przysposobiło księdza do gładkiego słowotoku i łagodnej perswazji. Już samego imienia Tekla nie mógł zapamiętać i z początku nie wiedział, czy ma mówić siostro, czy bracie, nie kojarzyło mu się ono z niczym znajomym, a nikt nie podsunął mu w porę kartki, która rozjaśniłaby mu wiedzę, kim była zmarła i co w ciągu tych osiemdziesięciu lat zrobiła. Omiótł więc spłoszonym wzrokiem ławki, zatrzymał wzrok na rozmazanej wnuczce i jakby znalazł w niej ratunek, skierował swoją homilię na uczucia. Odnalazł w Tekli kobietę spełnioną w kuchni i stojącą na posterunku ochrony rodzinnego gniazda.
Wreszcie przystąpiono do sakramentu komunii świętej i długi korowód dochodzących do stojącego na środku kapłana trzymającego kielich zamknął pojawienie się niecierpliwie zaglądających do kaplicy czterech mężczyzn w białych rękawiczkach.
Organy wybuchły ostatnim zrywem i jakimś triumfem, że udało się wszystko wreszcie zakończyć i kategorycznie zamilkły. Młody organista, który przysypiał w czasie przerw, teraz szybko wyłączył elektryczny piecyk i pospiesznie i bezszelestnie zamykał i zabezpieczał swój instrument szykując się do wyjścia.
Torba ze skrzypcami odezwała się cienkim jak nóż dźwiękiem, przecięła kaplicę dając do zrozumienia, że nadchodzi następny etap ceremonii: że można upiorną i klaustrofobiczną kaplicę opuścić.
Ksiądz już wkładał podany mu przez kościelnego czarny, długi płaszcz i kwadratową czapkę. Pospiesznie skierował kroki ku wyjściu, a za jego plecami czterech mężczyzn w białych rękawiczkach zarzuciło trumnę na ramiona. Wnuczka wydała z siebie kolejną porcję spazmów, a towarzysząca jej matka cicho zawtórowała. Wszyscy rzucili się do wieńców i wiązanek. Zespołowe i ciężkie ozdoby wieńców z nawtykanym świerkiem, białymi, sztucznymi goździkami i szarfami, od kogo i za co, niosły wątłe kobiety walcząc z ciężarem długich zimowych płaszczy i wplątującymi się wstążkami w zimowe botki. Podawano sobie lżejsze bukiety ponad głowami i spadające liście egzotycznych roślin smyrgały nosy, burzyły fryzury i strącały czapki. Wreszcie uzbrojony tak pochód wypływający z kaplicy uformował się w cienki korowód i podążył za samochodem, który, ujechawszy kilka metrów stanął przed ścieżką wiodącą do jamy rozkopanego grobu.
I gdy łopatą każdy z zapłakanych krewnych wrzucił kawały zamrożonej gliny, a chłopaki w białych rękawiczkach prowizorycznie zakrywali jamę wieńcami i kwiatami, by oszczędzić spazmującym żałobnikom przykrego widoku, zgromadzeni uformowali dwie kolejki: do syna i do córki zmarłej. Zgromadzeni rozpadli się więc na dwa sznurki, przeskakując groby i brnąc w zaspach i przystępując z kondolencjami to do jednego, to do drugiego sznurka i to oznaczało niechybny koniec ceremonii pogrzebowej. Zbliżała się pora obiadowa.

***
Szłam już swobodnie, bez kwiatów, prosto do restauracji „Ananas” podchodząc po drodze to do jednej, to do drugiej grupy tych, którzy nie weszli do swoich nadmiarowych luksusowych samochodów zaparkowanych przed cmentarzem, by te dwadzieścia metrów przejechać, objeżdżając całe osiedle z powodu drogi jednokierunkowej. Szłam więc z młodzieżą, która opowiadała o uczestnikach ceremonii, dowiadując się tym sposobem kto kim jest.
Brnąc w śniegu dotarliśmy do znanej z obsługi wszystkich rodzinnych imprez restauracji „Ananas”, która latem prowadziła skutecznie ogródek piwny zwany mordownią, ponieważ osiedle zasiedlone jest wyburzeniowcami z domków fińskich, którym bliskie są stare nazwy i stare potrzeby.
Restauracja „Ananas” mieści się w baraku najtaniej jak tylko się da zbudowanym, długim w kształcie długiego bunkra mieszczącego obszerną salę z szatnią i dwoma toaletami. W rogu postawiono sztuczną choinkę i baloniki sylwestrowe, co dało klimat wielofunkcyjny i wieloznaczny, mającemu się tu wydarzyć bankietowi.
Ponieważ żałobnicy dojeżdżający samochodami jeszcze nie dotarli, mogłam wybrać już zorientowana, osobę, obok której usiądę, by nie zostać zdemaskowaną i w spokoju spożyć posiłek. Padło na drugą synową przyjaciółki Tekli, która została wydelegowana na pogrzeb w miejsce tej pierwszej, cierpiącej już na niedowład kończyn dolnych. Niestety ta pięćdziesięcioletnia blondynka o pancernych piersiach i brzydkich okularach, dyskretnie wypytana, wiedziała o Tekli jeszcze mniej niż wiedziałam ja.
Już jednak nie było czasu na zmianę, wkraczał orszak seniora rodu, brata Tekli, otoczony trójką swoich siwiejących i łysiejących dzieci, z których najstarsza córka wychowała sześcioro własnych, a jej siostra pięcioro. Najmłodszy brat miał tylko czworo i przybyli tutaj bez dzieci, ponieważ mnożyły się nieustannie gdzieś w świecie, najstarsza właśnie przy wejściu odejmując komórkę od ucha radośnie obświeciła: właśnie urodziła mi się wnuczka!
Siadano według pokrewieństwa i ważności, dominując klanowo rodziną brata Tekli rodzinę Tekli z którą mieszkała, czyli jej syna i córki, anektując niezauważalnie wszystko, co należało do tych, którzy zasiedli za stołem naprzeciwko.
Gdy pomodlono się i zaczęto z dużych waz nalewać rosół, wstał syn seniora rodu i poprosił o ciszę. Wszyscy posłusznie odłożyli z żalem łyżki, a ja zdążyłam podsłuchać szepty, że mowę wygłosi nie kto inny, tylko poeta, który drukował nawet w „Tygodniu Powszechnym” swoje wiersze.
Uspokoiwszy wzrokiem niezdyscyplinowaną młodzież mówił:
– Ciocia Tekla, to był wspaniały człowiek, który o nas nigdy nie mówiła inaczej, jak Jureczku, Leszeczku, Anutko. Nigdzie nie podróżowała, myśmy wyjeżdżali, ona pozostawała w domu jak prawdziwa, szlachetna kobieta, opiekująca się do śmierci naszą niedołężną babcią i mająca zawsze czas i dla nas, i ciepłe słowa…
Przemawiający zrobił pauzę, by zobaczyć jakie zrobił wrażenie. Podobnie jak ksiądz, niewiele wiedział o zmarłej ciotce i badał pauzą, czy nie został zdemaskowany. Szukał w tych wpatrzonych w niego twarzach, próbujących rozpaczliwie chociażby wzrokiem gorący w dalszym ciągu jeszcze rosół i widocznie to zauważył, więc z sadystyczną teraz nową energia kontynuował dalej:
– Ciocia Tekla – Teklcia – zawiesił głos, trochę niepewny, czy aby tak można to imię zdrabniać, sam zawstydzony jego dziwacznym brzmieniem – kochała nas bardzo. Ciągle dowiadywała się o nasze zdrowie, pytała no i co tam u ciebie Leszczeczku? Co u ciebie Jureczku? Co u ciebie Aniutko? Była głęboko religijną osoba i wiedziała, że cierpienie ludzkie jest podstawą naszego życia i że bez cierpienia Pan Bóg nie pobłogosławi naszego żywota. Wierzyła, że nigdy nas nie opuści i że będzie, nawet po śmierci wśród nas. Jej gorąca wiara sprawiła, że jej życzenie się spełniło. Wiem z całą pewnością, że nasza najukochańsza cioteczka jest wśród nas teraz i że z nami pozostanie i nigdy nas nie opuści.
Tu nastąpił obszerny teologiczny wykład o wstąpieniu zmarłych do nieba i dziejach duszy ludzkiej, w którym to temacie prelegent poruszał się błyskawicznie, gładko i skutecznie. Toteż ku uldze nas wszystkich dobrnął do końca swojej mowy i w nobliwym milczeniu pogrążyliśmy się w rosole. Szczęk łyżek i kładzionych na podstawki dwuusznych filiżanek ustał i kelnerka zaczęła wnosić dymiące talerze z regionalnym daniem niedzielnym. Były to gumiklejzy, zraz zawijany i modra kapusta.
I wtedy nagle wstał mały tęgi człowieczek, którego wcześniej już widziałam w tłumie żałobników w dziwnej czapce uszatce i powiedział, że skoro padły tu tak ważne słowa o śmierci i zmartwychwstaniu, to on musi uzupełnić i rzecz wyjaśnić.
-Otóż – rozpoczął – jeśli mówimy tutaj o śmierci i zmartwychwstaniu, należy dodać, że „na to rzekł wąż do kobiety: Na pewno nie umrzecie” (Rdz 3,4 – BW). Do dzisiaj kłamstwo Szatana przetrwało.
Po tych słowach zawiesił głos, dając zgromadzonym czas na przemyślenie tej kwestii, różniącej się przecież tak bardzo od wcześniejszej wypowiedzi i zaprzeczającej automatycznie, że nasza ukochana Tekla nie tylko nie przebywa wśród nas, ale i nigdy przebywała nie będzie. Ale zgromadzeni z wyrazem twarzy absolutnej nieobecności czekali z niecierpliwością na ciąg dalszy wypowiedzi, grzecznie dając się jej zakończyć, by przystąpić do stygnących, ale w dalszym ciągu uśmiechających się do nich klusek śląskich.
Ale natychmiast doskoczył z drugiego końca stołu mąż córki brata Tekli, przykucnął przy niskim mężczyźnie i zaczął mu gniewnie coś pośpiesznie perswadować. Świadek Jehowy z zawieszonym rozpoczętym drugim zdaniem mającym ewidentnie dowieźć, że nie ma już Tekli na amen i już nie będzie, martwo i ciężko usiadł. Wszyscy milcząco przystąpili do jedzenia drugiego dania.
Zdołałam namówić sąsiadkę, synową przyjaciółki Tekli, by nie jadła swojego zrazu zawijanego i szybko, by się nie rozmyśliła, pochopnie z grzeczności godząc się na to, schowałam go do torebki wraz z moim zrazem. Moją łzawą opowieść o psie rasy sudeckiej nazwanym Ohydkiem potraktowała jako inspirację dobroci i wstała, tuszując tym nieprzyjemną ciszę powstałą po utrąceniu mowy Świadka Jehowy.
– Moja teściowa pracowała z nieodżałowaną przyjaciółką Teklą w bibliotece. Były powiernicami wszystkich zwierzeń przychodzących tam czytelników, prowadziły, jak żartowały, taką poradnię przybiblioteczną i ludzie przychodzili bardziej, by się poradzić niż pożyczyć. Była wspaniałym, dobrym człowiekiem. Jestem tu w zastępstwie mamy, jestem synową – poprawiła się – bardzo chciała przybyć, ale nie była w stanie.
I zakończywszy swoją krótką wypowiedź, zdenerwowana swoim publicznym występem, ciężko opadła na krzesło.
Po sali przebiegł grzecznościowy szmer przytakujący, że tak, była wspaniałym człowiekiem. Właśnie wnoszono szarlotkę i kelnerka pytała nieustanie, czy podać kawę, czy herbatę, co wprowadziło dodatkowe zamieszanie w ustalony z góry jak się okazało, priorytetowy cel spotkania.
Celem tym było udowodnienie, że Tekla, mimo gminnych nazwisk, panieńskiego i po mężu, ma korzenie arystokratyczne. W tym celu wstał mąż najstarszej córki, w którym rozpoznałam gazetowe wizerunki naszego miejskiego notabla z zarządu miasta, przyprószonego już siwizną i rozpoczął bardzo skomplikowaną i nie dającą się powtórzyć opowieść, jak to przypadkowo jego córka, doktorantka uniwersytetu dowiedziała się od swojego profesora, że są skoligaceni. Prelegent wyciągnął zdjęcie czarnobiałe odbite współcześnie z jakiegoś bardzo zamazanego wizerunku dwóch mężczyzn z dwojgiem dzieci i kobiet w powstańczych krynolinach. Nie wypadało nam nic innego, jak w kolejce ustawić się, by tę rzecz oglądać. Z każdym podejściem wskazywano palcem miecz i kądziel i udowadniano drobiazgowo, że korzenie Tekli nie są bez znaczenia, a ich szlachectwo niepodważalne.
Wtedy to, już pod pretekstem troski o dobro Tekli, otwarto klimat i przyzwolenie na oglądanie czyhających i czekających niecierpliwie albumów rodzinnych, związanych jedynie z klanem rodziny brata. Zdjęcia powoli zapełniały biesiadny stół, robiąc tym familiarną atmosferę i wsysając w nią zupełnie niezorientowanych pozostałych uczestników uroczystości.
W drzwiach wejściowych pokazał się mąż wnuczki z niemowlęciem na ręce, które przyniósł jej do karmienia. Mimo, że nikt tego dziecka nie oglądał wcześniej, a było ono największą i ostatnią miłością Tekli, która z nim mieszkała, nie zwrócono na nie uwagi. Pogrążeni byli w swoich zdjęciach i sprawach rodzinach, gdzie jedno słowo uruchamia natychmiast związane z tym anegdoty i nie podnieśli nawet głów.
Wnuczka nakarmiła chłopca skupiając niewielkie grono sąsiadujących z nią kobiet podziwiaczek przepisowo tiutiających do niemowlęcia, które żarłocznie rzuciło się na ogromną pierś wnuczki Tekli.
Czas kurczył się i kończył. Zaczęto wkładać płaszcze i ogólnie się żegnać.
Korzystając z zamieszania wymknęłam się niepostrzeżenie, niosąc w torebce Ohydkowi dwa ogromne zrazy zawijane nitką, w których wnętrzu jest jeszcze słonina.

Zajęcia praktyczno-techniczne to konkurs na miniaturę literacką (krótkie opowiadanie) organizowany przez Spółdzielnię Literacką i redakcję kwartalnika literackiego “Korespondencja z ojcem”.Konkurs jest na żywo, to znaczy spotykamy się o ustalonej godzinie w ustalonym miejscu i piszemy krótką formę prozatorską na zadany przez prowadzącego temat. Temat zostanie podany tuż przed rozpoczęciem konkursu.Czas pisania: 45 minut (godzina lekcyjna).

Startujący w konkursie zostaną wyposażeni w piszący długopis i dwie kartki – jedna przeznaczona do pisania na czysto, druga jako brudnopis.

Po zakończeniu konkursu jury w składzie kolegium redaktorskiego “Korespondencji z ojcem” udaje się na obrady i po czasie niezbędnym na podjęcie decyzji – podejmuje decyzję.

Nagroda główna: 326 pln.

20 stycznia (środa), godz. 19:00.

Spółdzielnia Literacka
Ul. Króla Jana Kazimierza 2, Sopot
(wejście od ul. 3-go Maja)

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii nie biorę udziału w.... Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

7 odpowiedzi na nie wzięłam dzisiaj udziału… w zajęciach praktyczno-technicznych IX konkursu na miniaturę literacką

  1. Rysiek listonosz pisze:

    I Ty to napisałaś wszystko długopisem na jednej kartce, w ciągu 45 minut?

  2. Ewa pisze:

    Tak, maczkiem.
    Rysiu, to przecież konkurs, to rzecz elastyczna…

  3. WS pisze:

    No proszę . W ten sposób można nieźle zarabiać. Jak te panie co piszą o rozlewiskach. 45 minut. Ho ho. Ja bym to pisała przez rok.

  4. Ewa pisze:

    A były u was WS na roku takie ćwiczenia: stawała modelka na podium i trzeba było akt kobiecy narysować w ciągu 5 minut, bo ona, co pięć minut zmieniała pozy? To się jakiś po francusku nazywało „croqe”, myśmy to nazywali „kroczki”. I takich kilkanaście szkiców było w ciągu godziny.
    I to u mnie to są takie literackie ćwiczenia z patrzenia na świat.

  5. WS pisze:

    Nie przypominam sobie. Nikt na to nie wpadł. A by się przydało. Dlatego pewnie tak świetnie rysujesz.

  6. Ewa pisze:

    E tam. Już od kilku lat używam tylko fotografii. To były ćwiczenia na pierwszym roku i pewnie jakieś popłuczyny z kapistów, którzy liznęli trochę Paryża i tamtejszej Akademii. U nas w Muzeum Śl była kiedyś wystawa rysunków pracowni uczniów klasy Matejki, zupełnie nieznane nazwiska. Rewelacyjne akty męskie bez majtek (w PRL-u majtki mogły zdejmować na akademii tylko kobiety, a w latach dziewięćdziesiątych dzięki wzrostowi religijnemu narodu polskiego nawet majtek nie zdejmowały, w każdym razie w moim mieście, mam dowód, bo chodziła tam moja bratanica). Więc regres totalny, jeśli chodzi o te właśnie pierwsze kroczki. A tylko tutaj weryfikuje się tę pierwotną, przyrodzoną umiejętność. Bo przecież nie egzamin wstępny, gdzie za moich czasów był totalnie sprzeniewierzony politycznie. Zdawałam, pamiętaj w latach siedemdziesiątych. Pięć punktów za pochodzenie, pięć za ZBoWiD. A trzeba było mieć powyżej dwudziestu, by się dostać

  7. WS pisze:

    Niewiele pamiętam. Zawsze byłam bardziej zainteresowana kolejnym chłopakiem, niż tym, co dzieje się na Akademii

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *