Althamer

– Czy mogę dostać autograf? – pyta dojrzała blondynka, cały czas w skupieniu notująca coś w grubym notesie.
To chyba kalendarz – myślę znużona, przesuwając po niej wzrok, bowiem przerwała nagle mi w pół zdania i grzeczny Althamer obrócił się do niej.
– Nie…
Próbował jeszcze grzeczniej, ale kobieta szybko powiedziała: _ – Jestem z gazety – tu padła jakaś nazwa – i bardzo pana lubię.
Było to tak kategoryczne, że Althamer posłusznie spełnił jej życzenie, a ona natychmiast zniknęła.
Przerwa zabliźniła się, chociaż tłumek wyraźnie już się zdążył podzielić i teraz stali wszyscy spontanicznie oddzieleni od siebie. Młody marksista, pulchny chłopak siedział na murku obok kloszardów, ale ci, czerwoni wskutek wydanego im niedawno puszkowego piwa, trwali, jak to alkoholicy w otumanieniu, grzecznie się uśmiechając. Jednak ich obecność jedynie w pijackim amoku umożliwiała mówienie o nich przy nich bez żadnych konsekwencji.
Kuratorzy i pracownicy najważniejszych miejskich galerii stali w bezpiecznej odległości rozmawiając jedynie między sobą. Po pojawieniu się najsławniejszego kuratora, artysta wymienił niedźwiedzi, radosny uścisk. Ja też podałam rękę, ale najsłynniejszy kurator powściągliwie odwzajemnił tę odruchową grzeczność. Artysta obrócił się z powrotem do mnie.
Szukałam w nim jakiegoś zaczepiania mentalnego, gdyż po pierwotnym impulsie odwagi, otrzymanej dzięki nowej sytuacji i brakowi uświadomienia zagrożeń, zaczęłam się bać.
Był zrównoważonym mężczyzną w pełni panującym nad światem zewnętrznym i zewnętrznym. Jego sprężysty krok i zdecydowanie działały też kojąco na otoczenie. Cały w kolorze wypłowiałego indygo, w bawełnianym podkoszulku przeciętym od dołu do góry na dwie części połączonych czerwonym kordonkiem, miało może coś wspólnego z lalkami, które szył i sprzedawał. Wbijając wzrok w tę szkarłatną nitkę próbowałam wślizgnąć się w jego świadomość, osobowość, rozpaczliwie szukając jakiejkolwiek szczeliny w jego oczach. Ale wszystko było dokładnie zasznurowane i zaszyte, a on stał tu, w ten piątkowy wieczór przed rocznicą wybuchu II wojny światowej, na tle zachodzącego słońca za ogromnym pomnikiem Piłsudskiego na koniu.

Jednak nic nie było ważne, ani ten cały bałagan, jaki powstał z dysharmonii powszedniości śląskiego placu.
Ani zwabieniem ogłoszeniami kloszardzi, lud pracujący na osiedlowych śmietnikach, mrówczo zbierający puszki i metal, by je natychmiast zamienić na alkohol.
Ani my, grupa sytych, jak określił mnie ten z wąsikiem, ten wszystkowiedzący, łysawy mężczyzna, który wiedział, po co tu przyszedł.

– To, czemu pani nie poszła z nimi jeść, co?
Zaczepność tonu zniechęciła mnie do dialogu, interesował mnie tylko Althamer i wszelkie wątki poboczne, mnożące się jak piana, tylko nużyły.
– Pewnie, że jestem głodna, a nie syta. Jest pora kolacji. Ale przecież wszystkiego było bardzo mało, jak miałam jeszcze tam pójść ja?
Niska, zniszczona i otumaniona alkoholem kobieta podeszła i spytała Althamera, czy może o coś spytać. Ciepło zezwolił.
– Czy będzie coś jeszcze do jedzenia? – Wystękała cicho i wolno.
– Tak – zdecydowanie i grzecznie, z cała powagą i szacunkiem odpowiedział artysta. Będzie jeszcze pizza.
Kobieta odeszła i za chwilę rzeczywiście najprawdopodobniej pojawiła się na stoliku, ogołoconym z pierwotnego karmienia pizza, gdyż cały zgromadzony tu postproletariat śląski nagle ruszył w tamtą stronę.
– A pan, przyszedł tu dla rozrywki?
Nie była to złośliwość z mojej strony, jedynie próba dowiedzenia się czegokolwiek.

Wszystko w rozmowie z Althamerem zdawało się wyczerpywać. Marksista, który nagle wygłosił krótki, hermetyczny monolog prokomunistyczny, a którego nikt nie zrozumiał, mówił o jakimś wariancie i aspekcie zdarzenia.
– Mamy tu wiele kontekstów – zdiagnozowałam pojednawczo. Młoda dziewczyna z tłumu zaczęła z oburzeniem mówić o subiektywnej sytuacji w obiektywizmie.
– A pan? pytałam Althamera – co pan na to? Czy rzeczywiście: socjologia, polityka, etyka? Czy rzeczywiście?
– Ja? Zdawał się oburzony. Wszystko!
– Niech mówią oni! Oni są ważni! – Mężczyzna z wąsikiem z satysfakcją zatoczył koło po zgromadzonych, którzy po błyskawicznym wchłonięciu pizzy wrócili syci i zadowoleni. Czyhający na okazję zaistnienia czerwony alkoholik wygłosił szybko rymowany tekst, który właśnie wymyślił. Lekkie, nieśmiałe oklaski zatuszowały zażenowanie. To zachęciło go do opowiedzenia o powinowactwie ze sztuką wysoką jako byłego pracownika fizycznego w Operze Śląskiej. Reszta na całe szczęście nie była w stanie, wskutek całkowitego zamroczenia kontynuować bratania się. Nagle na trawnik obok wyskoczyła równie zniszczona, czerwona i pijana kobieta, krzycząc, że nie chce być w telewizji, gdyż to wstyd i ośmieszenie. Łagodny i cierpliwy głos Althamera, jak poskramiacza bestii kobietę wytracił z buntu niepodchwyconego przez jej koleżanki.
– Hela, chodź, idziemy stąd, będziesz w telewizji, to wstyd!.
Ale nikt z tłumu się nie odezwał, jedynie artysta wykonał coś, co sprawiło, że kobieta rozbrojona, cichła powoli skargą i bełkotem opowiadanych nieszczęść i usprawiedliwień, dlaczego znalazła się w takiej sytuacji.
Więc psychodrama? Psychoterapia? Althamer zdawał się nie wiedzieć, o czym mówię.
– Jak to, przecież to pan jest twórcą tego zdarzenia, pan jest demiurgiem, pan szefem!
– Ja? Zdziwienie Althamera nie miałom granic. Ja jestem w równym stopniu, jak każdy tutaj!
– A pani to chce tutaj wszystko oceniać! – wtrącił się pan z wąsikiem tonem, który wskazywał, że przestało mu się to wszystko podobać.
– To pani zdominowała wszystko!
– To ja się wycofam, ja… Chciałam się tylko dowiedzieć… Przecież ktoś musi… Oceniać, diagnozować, jak to…
Nie, bardzo dobrze – nagle Althamer staną przymilnie po mojej stronie. _ Jestem bardzo pozytywnie zaskoczony całą tą tutaj sytuacją, rzeczami, których nie przewidywałem. Przecież lepiej, niż stać w milczeniu, dyskusja…
– To pan nie uważa, że człowiek powyżej, posiadający narzędzia poznawcze, dyplomowany artysta, nie ma prawa oceniać, nie ma prawa być krytykiem ktoś, wyuczony, powołany by to wszystko ogarnąć? A więc demokracja, relatywizm, pełne wymieszanie artysty z przedmiotem i podmiotem? Role wymienne, wszystko na żywioł, wszystko jest wszystkim i czym chce, pełna wolność? A przecież jesteśmy już uwikłani w ten dzień, w ten czas, w rzeczy obiektywne i niedające się relatywizować!

Ale moje słowa właśnie ulegały relatywizacji, a ich moc nie miała żadnego znaczenia, bo wszystko, co tutaj było, nie było ważne. Wokół pnia drzewa, gdzie umieszczono pochyłą, owalną płaszczyznę symbolizującą stół i aranżację obrazu “Krainy pieczonych gołąbków” Petera Bruegela. Otyli, wybrani spośród przybyłych bezrobotnych mężczyźni, po upojeniu piwem i zjedzeniu wszystkiego, co pierwotnie nad ich głową stało, czyli wianków kiełbasy, pochrapywało idyllicznie, a syty tłum z przyjemnością palił papierosy siedząc na murku usatysfakcjonowany przyjemnym, letnim wieczorem.

informacje

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2007. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

3 odpowiedzi na Althamer

  1. Jacek pisze:

    3 września 12:35, przez Jacek
    Althamer zaprasza na akcje różne grupy społeczne, a jednak Śląsk nieodmiennie kojarzy się z proletariatem. Tak, jak w młodym kinie scenariusze o bezrobociu. Ale jak piszesz, byli zadowoleni, to, w czym rzecz…

  2. Ania pisze:

    3 września 12:54, przez Ania
    Problem relatywizmu będzie coraz bardziej niebezpieczny i będzie się wdzierał w życie prywatne. Nie tylko sztuka podlega grze niedopowiedzenia, lub zamieniania dowolnego umówienia się na inne umówienie. Myślę, że na tym polega iluzja tego typu działań artystycznych. Nic nie jest potrzebne, wszystko ma się toczyć samo i za nic nikt nie jest odpowiedzialny. Taka alienacja doprowadza do dominacji silniejszego, jak w dzieciństwie. Dziecko przegrywa w jakiejś grze i zmusza grających do zmiany reguł wbrew wcześniejszym umówieniom, bo przecież to tylko zabawa.

  3. Ewa pisze:

    3 września 13:14, przez Ewa
    Tak, jest to zdumiewające zjawisko i nagminne. Ludzie nie pamiętają, co działo się rok temu, wypraszają sobie wszelkie wytykanie wcześniejszych umówień, praca zespołowa jest niemożliwa, jeśli nie ulegnie się i zgodzi na bycie czyjąś zabawką. Nie ma pojęcia długu, godności. W ubiegłam wieku Nemeczek w powieści Molnára umierał za napisanie jego nazwiska małą literą. A jednak dzisiejsza sztuka, wbrew Baudrillardowi, jest naszym lustrem. Tak, jak pokazał to film „Kabaret”, gdzie scena teatru komentowała faszystowski Berlin. Ale dzieje się to teraz odwrotnie: obszar sztuki emitowany przez artystę staje się tą realnością. Jesteśmy po drugiej stronie lustra.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *