To jest luksusowy album w cenie 50 zł niemający nic wspólnego z nieszufladowym wątkiem Jacka Dehnela mającym na celu zainspirować poetycką brać netową do budowania ekfraz. Jest to autorska, jednolita wypowiedź, właśnie pozbawiona poszukiwań i budowania artystycznej wizji na temat minionego czasu, wycięta z jednego, o nieokreślonym kolorze, burego materiału fantazji.
Znalazłam w Sieci negatywne i w moim pojęciu trafne podsumowanie dehnelowych ekfraz zawartych w książce. Używa się tam określeń „pretensjonalny”, „ciężki”, „pseudoerudycyjny”, „wypocony”, „pełen poczucia wyższości i oklepanych zwrotów”, „usiany literackimi wycieruchami” i „nadętymi opisami”. Z mojej strony dodałabym ustawiczne zdrobnienia językowe użyte nie w celu zdystansowania się do tematu, ale ośmieszenia wizerunków na zdjęciach i to zazwyczaj – jak już w nieszufladzie zauważono – zastygłych nieodwracalnie i przez to bezbronnych.
Jest w dehnelowym języku retro małomiasteczkowy posmak lekceważenia, który mnie, mało związanej z filologią polską, razi właśnie obyczajowo, poprzez sztuczność i kontekst.
Camp Dehnela jest tutaj nieprzezwyciężony, poddaje się obrazom fotograficznym – ich klimatowi i martwocie – z wyższości udającego niewiedzę o ich złym smaku i puszczającego znacząco oko.
O tym, że rola tych fotografii, często jedyna – rodzinnej fotografii z jej specyfiką, jednostkowym zazwyczaj szyfrem uczuciowym, znanym tylko adresatowi – wygasła, wywietrzała i one nie przemawiają, dowiadujemy się właśnie za pośrednictwem tej albumowej ekspozycji, gdzie zostają ostatecznie dorżnięte.
Nie przemawiają, bo demiurg Dehnel nie stanie się dla nich takim kontekstem, jak np. dla fotografii dokumentujących znaczące zdarzenia historyczne. Przypadek nie rodzi kontekstu, on wpycha tylko w anonimowość i niebyt. Nic już nie znaczą. Nie mówią. A właśnie materiałem tej książki rządzi przypadek – fotografie skupywane były ze względu na ich estetyczny, a więc martwy już wydźwięk.
Ratowałby pomysł wrodzony autorowi gawędziarski talent, nie każdemu przecież dany. Nie jest on dany poecie Jackowi Dehnelowi. A, jak pisał Oscar Wilde nie ma ludzi innych: są albo błyskotliwi, albo nudziarze. Tym bardziej pisarzem nie może być człowiek letni.
Najbardziej wysypuje się pomysł artystyczny Jacka Dehnela przy opisach widniejącej na zdjęciach erotyki i seksualności ewidentnej, bądź tylko urojonej i siłowo przypisanej (jak przy zdjęciach, gdzie autor doszukuje się seksu dziecięcego). Nie wiem, po co te drastyczności, bo książka od biedy mogłaby wejść do bibliotek szkolnych i stanąć na półce w dziale „życie codzienne polskich dziadków”, obok zachodniego albumu „życie codzienne starożytnej Grecji”, czy innych pożytecznych książek edukacyjnych. Niestety, trafi do działu dla dorosłych, ale tak naprawdę dorosły nie wie, co z nią począć. Nie dostarcza poezji, ponieważ Jacek Dehnel żeruje na materiale wyjałowionym z życia i tym samym z poezji i równocześnie z wszelkiego artystycznego sensu. Trzeba wielkiego artysty tej miary, co Fellini w kinie, Queneau w literaturze, Warhol w plastyce, by z jarmarczności kultury masowej wydobyć siły witalne, czy masowy artefakt podszywający się pod sztukę wysoką, sprowadzić na wyżyny sztuki. Jednak tam zawsze COŚ służyło CZEMUŚ i nigdy nie zaryzykowano procesu twórczego dla czczej zabawy, zupełnie oderwanej od przedstawień ludzkiego przebywania na świecie. Tak jak Susan Sontag pisała, że fotografia dała człowiekowi wolność i dostęp do przemijającej chwili, taniego sposobu utrwalenia wyglądu osób, które się kocha czy pożąda, ludzi odchodzących, których się jeszcze kocha, ale to wielkie wspaniałe dobro nie jest dane do zabawy i nie jest nigdy obojętne.
Fotografie rodzinne są zawsze gorące poprzez związane z nimi emocje. Jacek Dehnel wybierając takie, a nie inne fotografie dokonuje selekcji, która daje inną motywację. Jest już z założenia inna, nie emocjonalna.
Jako artysta, Dehnel może albo posłużyć się nimi, by odbiorcom tego przekazu coś nowego powiedzieć, czego my nie wiemy. Albo na podstawie dzisiejszej wiedzy, potraktować akt robienia zdjęć socjologicznie, psychologicznie, płciowo, kulturowo, pod kątem materiału, z którego są wykonane, a który postarzony, jest przecież nową jakością.
Albo tak jak robił to konceptualizm: pewien zestaw elementów przekazuje zupełnie nowe treści, działa na podświadomość, wyobraźnię odbiorcy i współudział poprzez taki, a nie inne ustawienie i jest wtedy surowym, nieodwracalnym stanem i jednoznacznym aktem twórczym.
Natomiast Jacek Dehnel potraktował rzecz jak wróżka. Bierze do ręki poszczególne karteluszki i czaruje. Wysnuwa z nich rzeczy, których albo tam nie ma i nigdy nie było, wchodząc w zwyczajną demagogię i hochsztaplerkę, albo ubiera je w estetyczny zestaw wyrazów, który od biedy można nazwać poetyzowaniem. Tutaj następuje właśnie, przy ich estetyzacji, największe sprzeniewierzenie i rozszczepienie, pomylenie intencji z posłannictwem. Sztuka musi być służebna, nigdy nie wzniesie się i nie oczyści z grzechu jej popełnienia, jeśli nie złoży daniny właśnie w postaci służebności. Postmodernizm w źle pojętej absolutnej wolności, nieskrępowanej artystycznej ekspresji gubi i wytraca też energię samego dzieła.
Jeśli na temat życia i śmierci i upływającego czasu zaczyna się wypowiadać pisarz tak młody, który tak mało przeżył i na dodatek nafaszerowany jest w dalszym ciągu zupełnie niepotrzebnymi rodzinnymi pakułami, o czym dowiadujemy się z „Lali”, to rola mistrza wróżbiarskiego może być tylko rolą adepta.
Wielka szkoda, że w dobie wzrostu ruchów New Age, kiedy lenistwo i zabobon coraz niebezpieczniej odrzuca dokonania męczenników nauki i idei, lęgnie się nie tylko na polu medycyny i światopoglądu religijnego magia, gnoza i wszelka głupota dążąca do samozagłady ludzkości, to na polu literatury dostajemy również literaturę alternatywną. Bo na prawdziwą nas widocznie nie stać.
Pozostaje więc w dobie skomplikowanych i olśniewających wzlotów ludzkiego ducha na świecie w pierwszej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku w Polsce wróżbiarstwo i różdżkarstwo literackie.
Leczymy się więc okładami z dukajowego „Lodu”, umieramy zakonserwowani w plastiku tokarczukowych „Biegunów” i oglądamy świat przez dehnelowy „Fotoplastikon”.
Smutne to, bo nie wyciągnęliśmy żadnych wniosków z historii naszej literatury. Ani z katastrofalnych skutków naszego romantycznego mesjanizmu, gdzie najwyższej próby polscy intelektualiści nie wiedzieli, kim jest Andrzej Towiański.
A i teraz nie potrafimy odróżnić Jacka Dehnela od Oscara Wilde’a.
O, Pani znowu o Dehnelu?
A czytał Pan „Fotoplastykon”? Z tych, co odwiedzają mój blog nikt widać nie czytał, albo się nie przyznał. Nikt nie obronił.
Już przeczytałam ostatnie utwory Tomasza Piątka, Olgi Tokarczuk i Jacka Dukaja i będę o nich tutaj pisać. Więc nie tylko o Dehnelu.
Cóż, piszę, bo mam obsesję pisania. Nie mogę się opamiętać i zatrzymać. Taka choroba.
Spedzilem kilkadziesiat minut w ksiegarni nad “Fotoplastikonem” i stwierdzilem, ze prawie 50 zl nie ma co wydawac. Nadete i nudne.
Godzina zupełnie starcza, żeby przeczytać wszystko ze zrozumieniem. Wielka szkoda i wielkie zmarnowanie, bo album jest wydany luksusowo, a mnie, wychowanej na czarnobiałych reprodukcjach malarstwa zachodnioeuropejskiego kraje się serce, że te okropne pocztówki campowe doczekały się tak doskonałego druku, rafinującego ich estetyczne wyuzdanie.
Słucham właśnie „Lalę” na płycie. Czyta sam autor. Jest to mój trzeci odbiór utworu, bo pamięta Pan, autor zarzucał mi nieuważne czytanie.