Łukasz Karwowski „Południe-Północ” (2006)

To jest ważny film, ku uwadze wszystkich, którzy śledzą dziwne drogi rozwoju współczesnej kinematografii polskiej, zapominając, że kuriozalny film polski to rozwój ewolucyjny, a jego regres mentalny, intelektualny i artystyczny ma zawsze swoje odniesienia i pierwowzory. Dlatego zaklęty krąg złego kina polskiego zawsze będzie zamknięty i będzie się toczyć w samouwielbieniu jeszcze długo.

Właściwie wszystko można wytłumaczyć na dobre i na złe, wyjdzie wszystko i tak na dobre, bo złe zawsze wyjdzie na dobre, a nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Olśniewa pomysłem ekonomicznym przede wszystkim nowatorski dla budżetu filmu, pomysł powierzenia aktorowi Robertowi Więckiewiczowi aż czterech filmowych ról: zakonnika klasztoru cystersów; Kleia – outsaidera – pustelnika; grzybiarza – wskazywacza, gdzie jest szosa; tirowica – konsumenta tirówek; Mańka – pijaka – ojca kilkunastu maleńkich dzieci. Pomysł rodem z „Dekalogu” Kieślowskiego, filmu odważnego ze względu na wyrojony i nieprawdopodobny scenariusz , gdzie duet Piesiewicz /Kieślowski wprowadzają postać Pana Boga granego przez wymoczka (Artur Barciś), migającego metafizycznie widzowi w każdym z dziesięciu odcinków. Tutaj mamy podobną metafizykę dla ubogich, zrodzoną gwałtem na własnej psychice, tak jak u Kieślowskiego, u którego nagła wiara w Boga zaowocowała cyklem propagandowych filmów telewizyjnych. Tutaj zapotrzebowaniem społecznym jest melodramat o tym, że wszystko w Polsce jest w rękach Boga, a nie kleru. Patronują temu przesłaniu nie tylko lata osiemdziesiąte polskiej kinematografii, gdzie kino moralnego niepokoju przeforsowało prawdy jednoznaczne i niepowtarzalne, że źli są źli, a dobrzy dobrzy. Robiło to już z podobnym rezultatem kino lat siedemdziesiątych. Agnieszka Grochowska, trzydziestoletnia aktorka grająca dwudziestoletnią prostytutkę pracującą tylko rok w tym zawodzie i stąd ta różnica wieku, zagrana nie środkami artystycznymi, a metryką, ekranowa „Julia” filmu Południe – Północ”, to wypisz wymalują Karioka z serialu o „Tolku Bananie” Stanisława Jędryki. Ten sam bunt i ten sam brak rzemiosła aktorskiego. Tylko, że lata mijają i już w pierwszej dekadzie nowego wieku mamy inną obyczajowość. Co z tego, że otwartą, skoro wszystko toczy się w dalszym ciągu wokół discopolowej egzaltacji.
Stanisława Celińska zagra więc zabobon wiejski bez wdzięku i dowcipu, jako grzmot baba, bo tyje się i głupieje nie tylko na prowincji. Borys Szyc, który złamał rękę naprawdę, zagrał swojego tumora mózgowego właśnie ręką w gipsie. Lindowaty Robert Więckiewicz w różnorakich rolach nawiązujących do licznych metamorfoz boga Wisznu z hinduskiego panteonu – bo jeśli do chrześcijańskiego, to o jedno wcielenie za dużo – jest, jak Boguś Linda przeszarżowany w oślizgłych kamizelkach jak spóźniony o dwie dekady punkowiec. Wszystko zresztą przesiąknięte jest gotyckim kiczem mrocznych chat i wiejskiej, steinerowskiej gnozy, a flakonik wręczony bohaterom na drogę z płynem odstraszającym złe duchy z pewnością był reklamą targów psychotronicznych odbywających się co i rusz w całej Polsce.

Nic też dziwnego, że Sieć filmobiorców, filmomanów i filaretów trzęsie się od zachwytów. Niejednokrotnie czytałam, że co i rusz jakaś filmofilka była dwukrotnie w kinie na tym filmie i wybiera się ponownie.
W dobie pisania beztroskich komentarzy nie dziwiłabym się, że pisze je w chwilach wolnych od kręcenia filmów reżyser Jan Jakub Kolski, który odgrażał się, że tym, którzy napiszą coś złego o jego filmie, przetrąci nos.
Tak więc przy zastraszeniu, namawianiu po dobroci i sieciowej agitce tego typu filmów możemy spodziewać się coraz więcej, kręconych na społeczne zapotrzebowanie, które jest jednoznaczne. Potrzebujemy na gwałt utworów artystycznych mówiących o tym, że raka i HIV najlepiej nie leczyć, tylko udać się na tzw. gigant i trochę jeszcze w tym życiu użyć seksualnie i buchalteryjnie wykonać kilka dobrych uczynków, by wejść do nieba: pięciominutową opieką nad patologiczną rodziną wiejskiego pijaka, poświęcenie wodą święconą znarowionej krowy, itp…
To wszystko, co pokażemy na planie filmowym zawsze zaprocentuje i dydaktycznie niemało grosza przyoszczędzi śmiertelnie chorym i przede wszystkim Kasom Chorych.

Głupota, wstecznictwo i realizm magiczny nigdy nie zginą, są to rzeczy nieśmiertelne. A odpowiednio hodowane na relatywizmie postmodernizmu i podlewane regularnie wodą święconą zakwitną bujnie, tak jak ten oto film. Czego dowodem jest Polskie Kino.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii czytam więc jestem. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *