Są różne obrzydzenia i ich skutki są różne.
Brat, asystent na naszym uniwersytecie opowiadał mi, gdy przyjeżdżałam z wrocławskiego akademika do domu, że gdy siedzą w stołówce i wesoło rozmawiają z kolegami, ściszają głos, gdy nadchodził mąż mojej szkolnej koleżanki, bo wiedzą, że nadchodzi kapuś.
Obwiniałam za śmierć mojego brata właśnie kapusiów, ponieważ nie dawali mu paszportu, a nie dawali wtedy za byle co, nawet za dowcipy polityczne. Nie dawali nie za karę, ale w ramach społecznej tresury, by było wiadomo, że mogą nie dać.
A jak już brat dostał paszport, to poszedł w góry i zginął. Zginął, ponieważ wiedział, że jak nie wejdzie na ten szczyt w czasie złej pogody, to już może okazji nie będzie, bo paszportu mu nie dadzą.
Dzisiaj nie mam brata, a koleżankę, której męża opisywał mi wtedy brat, spotykam często na ulicy i ona udaje, że mnie nie poznaje. Jestem karana wtedy społecznie jeszcze raz. Utratą brata i utratą młodzieńczej przyjaźni.
Umarła też właśnie znajoma mi kobieta, której syn uniemożliwił jej wyjazd do Niemiec na zaproszenie swojej przyjaciółki. Poszedł do ubecji, bo bał się, że taki wyjazd przeszkodzi mu w karierze. I matka paszportu nie dostała.
Właśnie tę kobietę przypomniałam sobie, oglądając film „Viva Cuba”, który reprezentował Kubę do Oscara 2005 roku i został nagrodzony na Festiwalu w Wenecji.
Oglądam z odrazą, jak dziesięcioletnia dziewczynka przemierza z kolegą szkolnym Kubę, by dotrzeć do oddalonego od Hawany tatusia i nakłonić go, by nie podpisał zgody na emigrację jej i matki, która chce ten wspaniały kraj opuścić.
Romantyzm zawsze miał coś obrzydliwego z powodu właśnie wyborów czynnych. Pomijając dwuznaczność wszelkich Konradów Wallenrodów, i potem Stirlitzów i Klossów, którymi każde policyjne i milicyjne państwo karmi się do ostatniego fizjologicznego obrzydzenia, a potem uduszenia rzygowinami i agonią, widzę, że romantyzm wirtualny nie omija Sieci. Ludzie na potęgę kochają się ze sobą, zmieniają – by oszukać swoje rodziny – płeć, wiek, tożsamość i latami wysiadują na portalach swoje romantyczne egzaltacje. Ma to jedynie tę zaletę, że wszystko jest niesłychanie bezpieczne i jak to w Sieci, ten cynizm i emocjonalne zimno jest jedynie zgrabnym przebraniem. Mój brat zapłacił za swoje realne marzenie realną śmiercią.
Po filmowych i portalowych wymiotach, zatwardzeniu i biegunce, jako antidotum dołożyłam sobie do obejrzenia obrzydliwy film Hormony Korinego „Gummo” (1997), tłumaczony w Polsce jako „Skrawki” i okazał się w swojej obrzydliwości lekarstwem na zżerającą mnie truciznę.
Nie wiadomo dlaczego Polacy przetłumaczyli ten tytuł jako „Skrawki”, ucinając jednoznaczne nawiązanie Koriniego do jednego z Braci Marx, zwanego Gummo, który swoim symbolicznym wizerunkiem jest w tytule dopowiedzeniem do tego, co twórca filmu chciał przekazać.
Film jest drugą stroną modelu Państwa opresyjnego. Jak komunizm poszedł za wizją Orwella, Ameryka podążyła za prognozą Huxleya.
Twórca „Gummo” jest synem ubiegłowiecznych marksistów odłamu Trockiego, którzy w Stanach lat wojny w Wietnamie terroryzowali społeczeństwo konsumpcji aktami agresji wysadzając w powietrze puste kościoły.
Syn kręci swoje realistyczne filmy w wolności artystycznej i politycznej, odcinając się bardzo kategorycznie od wszelkich postmodenizmów i filmów à la Quentin Tarantino.
„Gummo” otwiera scena z chłopcem ubranym w różową czapkę z uszami playboyowego króliczka i brudne spodenki. Ten na wpół goły dzikus, pasywny, jeżdżący na deskorolce nie pełni takiej roli, jak w „Dekalogu” Kieślowskiego Artur Barciś, który symbolizował tam Pana Boga.
Bóg opuścił Xenię, gdzie akcja filmu się toczy, amerykańskie zadupie w Stanie Ohio, nie tylko wymiecione jest przez tornado. Nie było go tam nigdy, wlazł natomiast Szatan, bardzo jednak zeszmacony i sponiewierany i jako Książę tego świata, niewielkie ma znaczenie.
W miasteczku, zrujnowanym złą pogodą zło ma wymiar raczej entropii, a nie działania celowego. Wszystko dzieje się samo. Śmieci narastają, domy i samochody rozpadają się nadwyrężone wiatrem i ludzką abnegacją. Klej, który młodzież wącha, kupiony za pieniądze pozyskane za zabite koty, które sprzedają restauracji, jest przeczekaniem, a nie używką, czy koniecznością. Scena jedzenia spaghetti w wannie ma siłę o wiele dramatyczniejszą, niż wszystkie kosztowne tricki realizmu magicznego w „Wojnie polsko ruskiej”.
Destrukcja, jako środek wyrazu nie jest elementem składowym filmu, ani dekoracją, jest jego istotą.
Twórca mówi w wywiadzie, że interesuje go tylko realizm. Realizm, jak na fotografiach Diane Arbus, który rejestruje czujne oko artysty, sam w sobie jest magiczny. Jest prawdziwy, wyzwalający i oczyszczający.
Nawet jeśli materią filmu jest jedynie brud.
Przyznaję, że dla mnie problem kapusiów i problem paszportów nigdy nie istniał. Nie miałam roszczeń wobec władzy, więc nikt mi nie zagrażał. Ważniejszy był podział na partyjnych i bezpartyjnych. Partyjni, to był ten dziwny, obcy gatunek ludzi, który chciał coś osiagnąć za cenę etycznego szwindlu. To dla mie i mojej mamy, a obie byłyśmy nedzarkami, stanowiło barierę nie do przebycia. Potem, kiedy wtopiłam się w polską wieś, wiadomo było kto był ubekiem, a kto jest nadal esbekiem i nikt się niczemu nie dziwił.
Żałuję, że nie mogę obejrzeć filmów. Mój internet o żółwim tempie ściągnięciu nie podoła.
Musiałabyś poprosić krewnych, by Ci filmy pościągali. Mnie często też wspomaga syn, który w Stanach opłaca abonament. Wtedy wszystko, co wyszło na CD jest dostępne.
Co do dobrowolnego wstępowania w szeregi Partii, to temat rzeka, ale ogólnie, to przecież nie była martwa deklaracja. Liczyła się, jak zawsze w dziejach świata, tylko działalność. A działać, to trzeba było już na studiach lub w pracy czy w wojsku, jak na studia się nie szło, potem to tak jak z tymi kobietami w obozach na Kołymie, jak nie dawały na początku, to ginęły z głodu.
Dzisiejsza infantylizacja zawodu pisarza zachłyśniętego Internetem jest chwilowa. Nie wyobrażam sobie prawdziwego pisarza, który udaje, że nie wie, co się wokół niego dzieje.
Omineło Cię ZMP, a mnie nie. Ale dostawałam nagany, bo nie zabierałam głosu na zebraniach. Nie ze wzgledów ideologicznych, a dlatego, że byłam nieśmiała. Miałam dwanaście lat, kiedy poszłam do liceum, a koledzy aktywiści po osiemnaście.
Musiałabyś coś więcej napisać na ten temat, bo w Twoich pięknej prozie, której fragmenty udostępniłaś w Sieci, tych czasów nie ma. Ja nie znam przypadku, by w PRL-u mógł ktoś przy tak rygorystycznym obowiązku nauczania mieć program indywidualny, nawet jak był geniuszem. Mnie dała mama dała do szkoły o rok wcześniej, ale nie bło to wcale takie proste i automatyczne. Musiała prosić o pozwolenie miejski wydział oświaty. Natomiast o dwa lat wcześniej, to nie słyszałam. Natomiast Agnieszka Osiecka opisuje szkołę tych lat złożoną z chłopaków, którzy posiadali broń z czasów wojny.
W moim wypadku, to z organizacjami młodzieżowymi spotkałam sie dopiero na studiach. O tym że były w szkole średniej, dowiedziałam się dopiero niedawno na Naszej Klasie.
Nie było problemów z moim wiekiem, nie wiem czemu. Byłam warszawskim dzieckiem wśród dzieci kaszubskich. Nie miałam pojęcia o matematyce i fizyce, ale czytałam bardzo poważne książki. Byłam wyrośniętą dziewczynką, ale już pierwszwgo maja, czyli prawie trzynastoletnia, byłam na pierwszej randce. Chłopak odprowadził mnie na przystanek autobusowy.
no dobrze, ale ja pytam o formalność. W tak sformalizowanym Państwie, gdzie do egzaminu do liceum trzeba było mieć kupę dokumentów, by do niego dopuszczono i nikogo nie obchodziło, czy dziewczyna jest już gotowa na kontakty męsko damskie, tylko, czy wypełnia wymagania Państwa. Myślałam, że właśnie o tym napiszesz, bo dzieli nas co najmniej dekada, to być może po wojnie właśnie takie dziwne zwyczaje panowały, że przyjmowano do liceum po wyglądzie, a nie po metryce. Za moich czasów do liceum było się strasznie trudno dostać, w podstawówce pisaliśmy dwa podania – do zawodówki i do średniej. Było to obowiązkowe, bo na wypadek nie dostania się do szkoły średniej dziecko natychmiast kierowano do zawodówki, był obowiązek kształcenia aż do poboru wojskowego, by mieć nad obywatelem stałą kontrolę.
Pamiętam, że ja pisałam dwa podania w klasie siódmej: do Liceum Plastycznego i do Zasadniczej Zawodowej o specjalności tokarza, fascynował mnie zawód tokarza, ale całe szczęście dostałam się do Liceum Plastycznego, gdzie jeden dzień w tygodniu toczyliśmy na tokarkach.
Więc mogę powiedzieć, że owszem, oświata PRL-u w pewnym sensie zrealizowała moje marzenia.
Jeśli Ty chodziłaś do Liceum Plastycznego, to nie wiem jak w Warszawie, ale tu na Śląsku startował cały region i bardzo trudno się było dostać, bo było tylko jedno takie Liceum na tyle śląskich miast z marzącymi o malowaniu transparentów dziećmi.
Nie wiem, czy wszystko udało mi się w necie wyszukać Twojego. Mam około 20 stron i wszystko przeczytałam. Podoba mi się Twoja proza między innymi dlatego, że Twoja bohaterka jest bardzo nowoczesna. Jest zimna. Piszesz to wszystko spokojnie i niesłychanie klarownie i czysto, ale tym oszczędnym, precyzyjnym językiem bardzo wychładzasz to, co opowiadasz. Ja całe życie kochałam się na zabój i ja właściwie nigdy nie byłam w stanie niezakochania, u mnie wszystko było tak dramatyczne, ja nie zakochałabym się w prowincjonalnym lekarzu i potem odkochała. Ja właściwie wszystkich ich kocham cały czas, ja się nigdy jeszcze nie odkochałam. Myślę, że człowiek jest bardzo w sumie pojemny w swej poligamii.
Właśnie zobaczyłam film „Moon” Duncana Jones’a, reżyser to chłopak 38 letni i rzecz się dzieje na Księżycu.
I tam w tym filmie nie można zupełnie pojąć, o co chodzi z tożsamością w tym pokoleniu naszych dzieci, oni mają coś absolutnie, totalnie zaburzone.
Ja w Sieci od dziecięciu lat nie mogę dociec, kim jest kto na portalach i oni to celowo tak kosmicznie zamydlają, by nie dało sie nikogo pokochać ziemską miłością, tylko księżycową. Więc chyba opcje emocjonalnego zimna już zwyciężyły.
Powtarzam, Twoja Twórczość jest bardzo nowoczesna. To jest komplement.
Przepraszam, że zmieniam na inicjały, w googlach pod moim nazwiskiem zalęgły się wypowiedzi od sasa do lasa.
Liceum . To był trzeci rocznik tego liceum, być może nie było kandydatów, jak się dostałam – nie wiem, mama załatwiała, a mama była skromną biedną myszką bez znajomości. Wiek chyba nie miał znaczenia. Do Wyższej Szkoły w Sopocie też się dostałam z marszu. Inne czasy. (Liceum to Gdynia, a nie Warszawa).
Zakochiwanie się. Bywałam zakochana aż do nerwobóli i wysokich gorączek, czyli do nieprzytomności, ale pisać o tym można tylko z autoironią.
Przepisałam wszystko co napisałam w ciagu ostatnich paru lat w jednym bloku, na wszelki wypadek, żeby przepuścić przez drukarkę i schować do szuflady. Jest tego 50 stron 11-ką, czyli drobnym druczkiem. Nie jest to rozlewisko.
Ty jesteś innym człowiekiem, bujnym i twórczym.
były takie wypadki w literaturze, np. Lampedusa, napisał arcydzieło i umarł. Ale najczęściej dorobek jest większy niż jeden utwór. Myślę, że trzeba pisać więcej. Życie się różnie układa, nie wszystko się daje wykonać.
Pessoa pisał do szuflady, a właściwie do kufra, szuflada za mała, niczego praktycznie nie wydał, bo nie miał na te utarczki z wydawcami czasu.
I jeszcze mamy Polskę, prowincjonalne, okropne, artystyczne zadupie, które, jak każde zło, podnosi głowę przy każdym najmniejszym, ale zawsze talencie, by go natychmiast unicestwić, szybko nagrodzić Złotą Kaczką „Tatarak” i inne dzieła, by już nikt nie podskakiwał i wiedział, kto tu rządzi.
Literatura Wando, to twórczość, a więc stwarzanie całkiem nowej, nieistniejącej wcześniej postaci. Może być ona sumą wielu osób, może być odwzorowaniem jednej. Może być przecież wszystko absolutnie odległe od faktów, bo to Twój świat, Ty w nim rządzisz i żaden dedektyw nie ma do niego prawa. Zawsze artysta kieruje się podpowiedziami swego talentu, jaki kierunek wybierze z niesłychanej ilości możliwości.
Cwietajewa, Mandelsztam, uważali, że nie ma czegoś poza, że wszystko jest zapisane i tylko to, co przejdzie przez prawdziwego artystę nabiera uwierzytelnienia. Tylko to jest prawdziwe. Tak jak Mozart, który tylko spisywał z nieba, bez skreśleń.
Trud pisania to właśnie wybory tych celnych, właściwych, a nie innych słów, obrazów, które pchają się tak samo uporczywie jak te nieważne. Im artysta jest bardziej wewnętrznie czysty, klarowny i przeźroczysty, tym łatwiej mu te fluidy odebrać.
Dzisiaj miłość nieśmiertelna straciła znaczenie, ponieważ mamy wielość identycznych róż Małego Księcia i one są prawomocne, bo tylko ilość daje bogactwo, jak w fabryce produkcja. Jednak miłość z nazwy jest nieśmiertelna i ona zawsze będzie. Włóczykij w „Muminkach” nosił te same spodnie, bo cenił sobie kształt, jaki one mają po używaniu ich właśnie przez niego. Czas multyplikacji, awatarów, zmian tożsamości przeminie. To zachłyśniecie się epokowymi możliwościami technologicznymi jest właśnie naszym czasem, nigdy nam się tak wspaniale w Nowym Wspaniałym Świecie nie żyło. Ale jesteśmy tylko ludźmi. Jesteśmy w dalszym ciągu ludźmi i będziemy nimi, płaczącymi i cierpiącymi, bo nasze życie jest kruche.
Namów Wando bibliotekarkę w Otwocku, by zakupiła “Łaskawe” Littela. Tam jest wszystko o naszej epoce, o ludziach, których doświadczyłyśmy w ciągu naszego życia i dlaczego to wszystko poszło w tym sadystycznym kierunku.