„Wam wszystkim, jakiekolwiek godności i jakimikolwiek słowami je sobie nadajecie, czy zwiecie się „wolnymi duchami”, czy „prawymi”, czy „pokutnikami ducha”, czy też „wyzwolonymi” albo „wielkimi tęskniącymi”, wam wszystkim, którzy jak ja, cierpicie na wielkie obrzydzenie, wam, których stary Bóg odumarł, a nowy nie leży jeszcze w kołyskach ani powijakach, wam wszystkim przychylny jest mój zły duch i szatan czarnoksiężnik.” …przeczytałam, co napisał Fryderyk Nietzsche w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku i wyszłam z mieszkania.
Obrzydzenie, które bezwzględnie zaczęło mnie oganiać od kilku dni nie dawało normalnie funkcjonować, musiałam więc usunąć z domu nieczystości, by wrócić do równowagi.
Śnieg jeszcze leżał na dachach samochodów, ale ulice zamieniły się już w czarną maź, przetykaną, jak na obrazach moich kolegów, brązowymi odchodami psów i białymi gołębi. Flegma, wypluwana od czasu do czasu na czarny asfalt, wprowadzała w koloryt ulicy laserunek. Szłam ze wzrokiem wbitym w ziemię z plecakiem, gdzie owinięte folią książki bezpiecznie transportowałam do oddania.
Śnieg z deszczem zacinał, zamieniając się powoli w chroniczną, ustabilizowaną już mgiełkę lodowatej wilgoci, która osadzała się kroplami na bukietach cmentarnych sprzedawców, a chryzantemy zdawały się tak samo kurczyć pod ich ciężarem, jak skuleni przechodnie pod parasolami.
Przecięłam cmentarz alejką i z uczuciem nudności i zbliżającej się do przełyku żółci, omiotłam wzrokiem groby z lastriko, złachmanione pogodą i brudnymi kwiatami sztucznymi, jeszcze nie tkniętymi corocznym, zaduszkowym porządkiem.Skierowałam się w stronę centrum, zabudowań uniwersyteckich i dróg rowerowych, szczelnie zastawionych luksusowymi samochodami. Przekroczyłam most na Rawie i spojrzałam w dół. Woda miała niezmiennie kolor ludzkich odchodów, mimo zapewnień władz miasta, że jej pierwotna barwa sprzed pół wieku jest jeszcze możliwa do przywrócenia. I, że ten kilkudziesięcioletni cuchnący ściek miejski zamieni się w bulwarową rzekę, otoczoną kafejkami i alejkami dla zakochanych.
Twarz stojącej jak zwykle w tym miejscu prostytutki miała zacięty, nieprzychylny i odpychający wyraz. Widocznie tylko taki przyciągał i wabił klientów.
Idąc, przypominałam sobie wszystko, co wchłonęłam w trakcie mojego pięćdziesięcioletniego przyswojenia polskiego słowa pisanego, a to najpewniej spowodowało mój dzisiejszy stan psychiczny, który właśnie sięgnął swojego apogeum.
Rozpoczęły to chyba „Mdłości Sartre’a”, czytane na studiach, jak tylko się ukazały. „Dziennik geniusza” Salvadora Dali chyba spolszczono dziesięć lat temu dopiero. I wszystko Markiza de Sade, kilka lat temu, niedawno.
Głupi Klossowski, głupi Bataille, głupi Barthes, głupi Blanchot!
Nie znosiłam surrealistów, nigdy nie trawiłam ich nawet w liceum, gdy byli jedyną furtką wolności, wtedy też mnie odrzucali. A po kilkudziesięciu latach Sade’a czytałam z niepohamowanym uczuciem obrzydzenia i wszystko, jak wymioty, dzisiaj powróciło.
Literatura komunistyczna nie była obrzydliwa.
Perwersja niechcianego nie dotyka. Dotyka tylko pożądanie.Gdy weszłam w oszklony gmach biblioteki i znalazłam się w ogromnym holu, powitała mnie metrowej wysokości twarz Jerzego Gedroica. Twarz, gdzie barwna fotografia cyfrowa odtworzyła każdy włos i każdą przedśmiertną, dziewięćdziesięcioletnią zmarszczkę.
Po lewej stronie twarzy był duży, biały napis: Jerzy Giedroyc i Dziupla “Kultury”. Tej samej wielkości inny fotogram, pokazywał schody i drzwi z napisem „Dziupla”.
Ta zmiana dekoracji w miejscu, gdzie nasza biblioteka przecież zawsze świętowała Rewolucję Październikową wystawami w swoim holu, równie okazałymi, przygnębiła mnie jeszcze bardziej. Miałam w kieszeni przygotowaną już pięciozłotówkę, potrzebną do szafki bibliotecznej, bym mogła schować w niej kurtkę i poczytać w Czytelni pisma literackie, takie jak „Lampa”, „Twórczość”, „Wyspa” i wszystkie, w których piszą na okrągło te same osoby znane z sieciowych portali literackich o rzeczach, które ich nie interesują, tak samo, jak i nie interesują na tych portalach.
Ale nie zrobiłam tego. Wzrastająca wewnętrzna niechęć, blokada i obrzydzenie, zwyciężyły.
Podeszłam jedynie, by oddać toksyczny balast z plecaka.
Podeszłam do tego ryżego chłopaka, który zawsze obsługuje mnie powściągliwie i obco, z przyklejoną do twarzy uprzejmością, ponieważ nasza biblioteka jest w rejestrze bibliotek europejskich, a tam obowiązuje zawarta w umowie z pracownikiem uprzejmość. Ale, gdy w Europie w okienkach siedzą takie same pracownice, jak przy kasach fiskalnych w hipermarketach, to u nas nikt poniżej stopnia magisterskiego w nich nie siedzi. Siedzą więc ludzie wściekli, rozszczepieni i ambiwalentni, ponieważ nie stać ich na wolność rezygnacji z tak lukratywnej pracy budżetowej, wolnymi niedzielami i miesiącem płatnych wakacji.
Zrezygnowałam też, oddawszy osiem tomików najnowszej polskiej poezji, których już nawet nie otworzyłam, z tych zamówionych przez Internet, na które w kolejce na wypożyczenie cierpliwie czekałam, gdy były wypożyczone.
I z lekkim plecakiem i ulgą człowieka ocalonego z opresji, wróciłam bezpiecznie do domu.
c.d.n.
Jestem za………. dalszym ciągiem