Mel Gibson – “Apocalypto”

Nigdy nie wpadłabym na pomysł oglądania filmów Mela Gisona. Nieartystycznych, czysto rozrywkowych, zaspokajających określoną klientelę wyhodowaną już na okrucieństwie gier komputerowych.
Nie mam pojęcia, jakie są potrzeby psychiczne dzisiejszego człowieka w ramach rozrywki masowej.
Jeśli reżyser ma rynek zbytu i pieniądze na nowe produkcje, znaczy, że jest potrzebny.
Może potrzebny w czasie, gdy sport nie jest w stanie zaspokoić rozbudzonych emocji tłumu.
Oglądanie przemocy wirtualnej jest pewnie dobrym rozładowywaniem takich potrzeb.

Ale obudzenie “Pasją” i wprzęgniecie histerii tłumu religijnego w film równie nieudany, jak i reszta produkcji o życiu Jezusa – dotycząca tak trudnego, sakralnego wyzwania sztuki filmowej – przesuwa Gibsona w inne rejony odbioru i chcąc nie chcąc, staje się społecznym problemem, a nie marginalną, filmową papką.

Właśnie to religijne przemieszanie jest najbardziej niepokojące, bowiem “Apocalypto”, zamiast pozostać w swojej komercyjnej funkcji, aspiruje do szerszego przesłania.

Film pokazuje bukolicznie małą społeczność w rajskim buszu, której zadaje się gwałt zbiciem, rozbiciem i porwaniem.
Agresorzy są sadystyczni sporadycznie, raczej wykonują poprawnie zawód przeflancowywania więźniów do krainy innej – złej społeczności.
Tam dręczy się zwierzęta (wiszące jaszczurki na sznurkach), sprzedaje na targu kobiety, a elity tyją i się próżniaczą.
Kapłan cynicznie wyjmuje serca z tychże niedawno bukolicznych społeczności, a nadmiarowy materiał ludzki wyrzuca na wysypisko śmieci, które obrazowo dostarcza widzowi gigantyczny ich nadmiar.

Jak donoszą recenzje, Gibson powiela z filmu na film archetyp bohatera pozytywnego.
Jeśli w poprzednim filmie był nim Chrystus, tutaj jest młody małżonek i ojciec oczekujący następnego potomka.

Wszystko, po tzw. perypetiach, kończy się dobrze: rany się dzięki magii kina goją, niemowlę jest przewinięte i nakarmione, a pojawiający się na horyzoncie następny w kolejce agresor: historyczne przemiany, czyli hiszpańskie okręty zdają się niegroźne.
Święta rodzina sobie poradzi.
Wraca do buszu, wraca do raju, by rozpocząć “początek”.

Film mówi więc o naturze człowieka, o tym, że wystarczy pokonać strach i można przenosić góry.
Słynne” Nie lękajcie się” zostało więc zilustrowane ogromnym wysiłkiem pokazania malowniczych kadrów (w “Gazecie Wyborczej” skomentowanymi ponad stoma komentarzami, kadry przypominają internautom spoty reklamowe butów sportowych do biegania).
Rzeczywiście: wodospady, roślinność, pole kukurydzy, zachody, wschody słońca są urocze i wszystkie realistyczne środki wraz z odtworzeniem świątyni i stroju kapłanów nie odbiegają ani na jotę od marzeń i wzdychań każdego etatowego pracownika, który na okrągło marzy o wakacjach.

Ale bohaterem filmów Mela Gibsona, co właśnie oglądana na naszych ekranach najnowsza jego produkcja filmowa potwierdza, nie jest sadyzm stworzonych postaci, ale samego twórcy.
Sadyzm w ujęciu prostackim, lubieżnym i seksualnym.

Dzieła markiza de Sade nie są kiczem jedynie dlatego, że pokazują libertyńskie potrzeby zaspokajania ludzkiej wolności odartej z wspólnotowych ograniczeń.
Pokazują człowieka w naturze przerażającej i strasznej, a wszelkie hamulce na rzecz ochrony drugiego człowieka mogą być, jeśli on zechce, odjęte.
Sade wyklucza ludzką dobroć pierwotną i dowodzi tego w dziełach przedstawieniem zimnego, bezemocjonalnego zła.
Gibsona tezy są wyjęte z infantylnych opowiastek katechetycznych.
Nie tylko niszczą przesłanie chrystianizmu, ale wulgaryzują go poprzez liczne aluzje i podteksty scen, czyniąc je pseudo chrześcijańskimi (rola rodziny, wspólnoty, dziedzictwo ojca, symbol wody, zło sycące cynicznych, głupich kapłanów, czcicieli bożków).

Nie wiadomo dlaczego całkowita amputacja wszelkich scen gwałtów i aktów płciowych zastąpiona jest nadmiarem o wiele bardziej nieprzyzwoitych: otwierania żył, podcinania gardła, wyciągania serca z klatki piersiowej, strącania ze skały, kopania i bicia różnymi przyrządami, przeszywaniem na wylot strzałami, rozrywaniem przez dzikie zwierzęta.
I to wszystko ocieka łzami, cierpieniem i krzykiem.

Widz jest bezradny i zażenowany wiedząc, że okrucieństwo w świecie realnym nie ma granic, a jego symulacja filmowa ani go nie zlikwiduje, ani nie powiększy.
Tak jak film pornograficzny- ani nie zlikwiduje, ani nie nasyci ludzkiej seksualności- a kto chce oglądać to i tak będzie oglądał.
Więc po co ten religijny kamuflaż?

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii czytam więc jestem. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *