Chcąc nie chcąc muszę zaryzykować dla dobra niezależnego charakteru mojego bloga i napisać o filmie Jana Jakuba Kolskiego, mimo jego gróźb. Jest to nawiązanie do poprzedniej recenzji „Pachnidła” i wstęp do omówienia bardzo ważnej dla literatury polskiej ekranizacji przez tegoż autora „Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną” według scenariusza Doroty Masłowskiej.
Jan Jakub Kolski powiedział w wywiadzie:
Zła ocena boli, dobra raduje. Tak po prostu jest. Wiek i dorobek nie mają tu znaczenia. Inna sprawa, że ostatnimi laty pojawiają się agresywni gówniarze, których jedyną szansą na pokazanie się światu jest przyłożenie komuś znanemu. Ale ja nie dam się obrażać. Jeżeli ktoś dotknie mnie personalnie – odszukam go i złamię mu nos.
Nazwanie mnie gówniarzem, z racji mojego wieku i urzędu bardzo mnie nobilituje, mimo strachu o mój nos. O nos bali się widocznie widzowie na obu półkulach, ponieważ rośnie lista nagradzających “Jasminum’’, zarówno w Ameryce, jak i w Europie, a przede wszystkim w Polsce. Bali się recenzenci Internetowi filmu, których zachwyty końca nie mają. Jak tu zresztą się nie bać, gdy jak widać, nos okazuje się głównym organem percepcji dzisiejszego kina, zarówno polskiego jak i europejskiego.
Jan Jakub Kolski niedopuszczony do ekranizacji „Pachnidła” zawziął się jak niedoceniony prymus, pracę domową i tak wykonał. Niestety, nie z pozycji prześmiewcy, szydercy i kpiarza. Zamiast parodii i pastiszu otrzymaliśmy równie podejrzany zapachowo-artystyczno-podobny produkt.
I cóż tym razem widz ma wywąchać prócz tego, że jest jawnym dowodem na szkodliwość takich utworów jak „Pachnidło” Patricka Süskinda i jego dalekosiężny odór poraża ledwo zipiące od złego smaku kino polskie?
Mamy sytuację absurdalną: trzech mężczyzn w wieku produkcyjnym próżniaczy się w jakimś klasztorze, i wraz z otyłym Gajosem celebrują niemoralny bemberg w celach przy aprobacie i kibicowaniu miasta.
Sądząc z takich przedmiotów jak laptop i najnowsze marki samochodów, którym jak zwykle zjawia się aktor Bogusław Linda, rzecz dzieje się w 2006 roku.
We wszystkim demoralizująco uczestniczy pięcioletnia dziewczynka Eugenia, jako narratorka. Komentuje zza ekranu zdarzenia – w tym stosunek płciowy Bogusława Lindy z lokalną pięknością, fryzjerką Patrycją. Kobieta ta histerycznie złakniona miłości fizycznej (hodowca psów powiedziałby: goniąca się), potrzebuje jakiegoś specjalnego pretekstu w postaci tajemniczej mikstury, by mężczyzna na wyjezdnym skorzystał z jej usług seksualnych za darmo.
Kiedy w trawie nagle pojawia się zbiegły z klasztoru (na pierwszy rzut oka widza czysty) jeden z trójki próżniaków – brat Czeremcha i wydziela jakąś woń, nikt z widzów chyba nie może wyjść ze zdziwienia, jak reżyser poradził sobie z problemem klasztornej higieny, gdyż wszyscy szczelnie pozamykani w klatkach, a jeden w kuchni – łazienki nie potrzebują.
Oprócz co jakiś czas pojawiającej się kobiety w stroju historycznym, z przedmiotów tzw. metafizycznych ważne są trzy trumny, w tym jedna zrobiona z czeremchy. Nie wiadomo jak, gdyż jest to przecież krzew, ale magia kina widocznie ma obowiązek mówić o rzeczach niemożliwych. Jedną z nich jest na pewno miłość, której bohaterowie, jak i twórcy filmu, mają pełne usta i nosy. Miłość, jako coś, co się pozyskuje wskutek wysmarowania tłuszczem, najlepiej masłem prześcieradła, owija się nimi i tak siedzi na łóżku.
Uwaga małe dziewczynki na to masło! Nie jest to film francuski!