Listy więzienne Róży Luksemburg to zaledwie dwa lata jednostronnej, listownej prozy kierowanej do kilkanaście lat młodszej Sonii, doktorantki historii sztuki Uniwersytetu Berlińskiego.
Adresatka jest właściwie nieobecna. Jedynie drżenie o jej zajmowanie czasu, o jej nią zmartwienie, czule osłania smutne położenie piszącej.
Zdumiewające są tematy listów, w przeważającej części pełne kwiatów, żuczków, motyli i roślin, zaistniałe jedynie przez pieczołowite zauważenie. Znikomość zachwycających autorkę fragmentów przyrody w codzienności więziennej multyplikuje nie tyle wyobraźnia więźniarki, co poetycka wnikliwość obserwacji podwórka, okna i nieba.
Trudno uwierzyć, że są to też kamuflaże przed cenzurą więzienną, gdyż praca polityczna i rewolucyjna wre pełną parą w grypsach noszonych do więzienia niemal codziennie przez Sonię, łącząc uwięzioną z będącym jeszcze na wolności, ale też uwięzionym niebawem swoim mężem, Karolem Liebknechtem.
Listy tchną spokojem i wewnętrzną wolnością. Poprzez wiele cytatów z nielicznych, ulubionych lektur Róży, najczęściej cytowanego Goethego, przebija zaduma nad fenomenem życia, niesłychanie optymistyczna w kontraście do jej sytuacji osobistej, jak i dobiegających przecież okropności I Wojny Światowej:
Potem przechadzam się w ciemności tam i z powrotem i widzę więźniów, którzy szybko wykonują jeszcze na podwórzu swe prace, jak przemykające niewyraźne cienie. I cieszę się, że sama jestem niewidoczna — tak samotna, tak wolna ze swymi marzeniami i tajemnymi pozdrowieniami wymienianymi między mną a kluczem wron tam wysoko, jest mi tak dobrze przy tym łagodnym, niby wiosennym powiewie. Później więźniowie przechodzą przez podwórze z ciężkimi kotłami (wieczorna zupa!) do budynku, maszerują dwójkami, dziesięć par jedna za drugą; ja idę za nimi jako ostatnia; na podwórzu, w budynkach gospodarczych, stopniowo gasną światła, wchodzę do domu, a drzwi dwa razy zamyka się i rygluje — dzień się skończył.
Jednak w miarę pisania kolejnych listów, adresatka traci powoli obiektywizm hymnu nad szczęściem fizycznego i duchowego istnienia, przechodząc w bardziej liryczny i personalny ton ukrywanej samotności:
Wczoraj długo nie mogłam zasnąć — nigdy nie mogę teraz spać przed pierwszą, ale muszę już o dziesiątej kłaść się do łóżka, bo gaszą światło — wtedy marzę sobie w ciemności o różnych rzeczach. Wczoraj więc myślałam: jakie to dziwne, że stale żyję w radosnym upojeniu — bez żadnej szczególnej przyczyny. I tak leżę na przykład tutaj w ciemnej celi na materacu twardym jak kamień, wokół mnie panuje w domu, jak zwykle, cmentarna cisza, człowiek ma wrażenie, że jest w grobie; od strony okna odbija się na suficie refleks latarni, która całą noc się pali przed więzieniem. Od czasu do czasu słychać tylko całkiem stłumiony, daleki turkot przejeżdżającego pociągu albo zupełnie blisko pod oknami chrząkanie strażnika, który w swoich ciężkich butach powoli robi kilka kroków, by rozruszać zesztywniałe nogi. Piasek tak beznadziejnie skrzypi pod tymi krokami, że w wilgotną, ciemną noc rozbrzmiewa z tego cała pustka i rozpaczliwość istnienia. Leżę wtedy cicho, samotna, otulona wieloma czarnymi chustami ciemności, nudy, niewoli, zimy — a zarazem serce mi bije z niepojętej, nieznanej wewnętrznej radości, jak gdybym chodziła po kwitnącej łące w promieniach słonecznego blasku. I w ciemności uśmiecham się do życia, jakbym znała jakąś czarodziejską tajemnicę, która przeczy wszystkiemu, co złe i smutne, i przeistacza to w samą światłość i szczęście. A przy tym sama szukam powodu tej radości, nic nie znajduję i znów muszę się śmiać — z samej siebie. Przypuszczam, że tą tajemnicą nie jest nic innego jak samo życie; głęboka ciemność nocy jest tak piękna i miękka jak aksamit, jeśli się tylko dobrze patrzy; a zgrzyt wilgotnego piasku pod powolnymi, ciężkimi krokami strażnika śpiewa także małą piękną pieśń o życiu — jeśli się tylko umie dobrze słuchać. W takich chwilach myślę o Pani i tak bardzo pragnęłabym przekazać Pani ten czarodziejski klucz, który pozwala we wszelkich sytuacjach dostrzegać piękno i radość życia, aby Pani też żyła w upojeniu i chodziła jak po barwnej łące. Nie mam przecież zamiaru zbywać Pani ascezą, urojonymi radościami. Życzę Pani wszystkich realnych radości zmysłowych, jakich Pani pragnie. Chciałabym tylko dać Pani jeszcze oprócz tego moją niewyczerpaną pogodę wewnętrzną, abym mogła być spokojna, że idzie Pani przez życie w haftowanym gwiazdami płaszczu, który chroni Panią przed wszystkim, co małe, trywialne i budzi trwogę.
Mimo zapewnień adresatce i nadziei o sytuacji przejściowej, która rzeczywiście kończy się uwolnieniem w miesiąc po napisaniu ostatniego listu do Sonii, czterdziestodziewięcioletnia Róża Luksemburg ginie zamordowana po 11 tygodniach od uwolnienia, wraz z partyjnymi towarzyszami.
W centrum Berlina żołnierze tłuką ją kolbami karabinów a potem rozstrzeliwują. Scena z wrocławskiego więzienia jest prorocza i wyprzedza życie, jak każda prawdziwa literatura:
Otóż kilka dni temu przyjechał wóz z workami. Był tak wysoko załadowany, że bawoły nie mogły go przeciągnąć przez próg bramy wjazdowej. Żołnierz konwojent, brutalne chłopisko, zaczął tak okładać zwierzęta grubym końcem biczyska, że strażniczka z oburzeniem zapytała go, czy nie ma litości dla zwierząt! „Dla nas, ludzi, też nikt nie ma litości!” odpowiedział ze złośliwym uśmiechem, i uderzył jeszcze silniej… W końcu zwierzęta pociągnęły wóz i przebyły wzniesienie, ale jedno z nich krwawiło… Sonieczko, bawola skóra jest przysłowiowo gruba i twarda, a była zdarta. Podczas wyładowywania zwierzęta stały później całkiem cicho, zmęczone, a jedno z nich, to, które krwawiło, patrzyło przed siebie z takim wyrazem czarnego oblicza i łagodnych czarnych oczu jak zapłakane dziecko. Był to wręcz wygląd dziecka, które zostało surowe ukarane, a nie wie, za co, dlaczego, nie wie, jak uniknąć męki i brutalnej przemocy… Stałam przed nim, a zwierzę patrzyło na mnie, łzy płynęły mi z oczu — były to jego łzy; nie można spazmować z większym żalem z powodu najukochańszego brata, niż ja spazmowałam w swej bezsilności z powodu tego cichego cierpienia. Jak dalekie, jak nieosiągalne, stracone są piękne, wolne, soczyście zielone pastwiska Rumunii! Jak inaczej świeciło tam słońce, wiał wiatr, jak inne były piękne głosy ptaków, które się tam słyszało, czy też melodyjne wołanie pasterzy. A tutaj — to obce, okropne miasto, ta duszna stajnia, to obrzydliwe stęchłe siano zmieszane ze zgniłą słomą, ci obcy, straszni ludzie i — bicie, krew cieknąca ze świeżej rany… Och, mój biedny bawole, mój biedny, kochany bracie, oboje stoimy tu tak bezsilni i niemi, a łączy nas tylko ból, bezsilność, tęsknota. — Tymczasem więźniowie skrzętnie uwijali się przy wozie, zdejmowali ciężkie worki i dźwigali je do budynku; natomiast żołnierz włożył obie ręce do kieszeni spodni, spacerował dużymi krokami po podwórku, uśmiechał się i cicho gwizdał modną piosenkę. Tak defilowała przede mną cała wspaniała wojna.