(…)Zdołał się już rozebrać i szedł ku niej swoim tanecznym krokiem, zupełnie nagi w malutkich slipach cytrynowego koloru. Nie był opalony i ciało jego było białe i miękkie jak jedwab. Mimo to spostrzegła, że jest niebywale pięknie zbudowany. Harmonia linii opisującej jego piersi i uda była tak doskonała, że pani Marcie odebrało mowę. W milczeniu podała Bogusiowi rękę, której ten nie ucałował. Patrzył jej prosto w oczy. Jego brzydka twarz, osadzona na tak pięknym ciele, nabierała innego wyrazu. „Byle tylko nic nie mówił” — pomyślała Marta.(…)
Takimi właśnie słowami piękna jeszcze, wybitna aktorka teatralna, Zofia Rysiówna czyta Iwaszkiewicza z offu. Jej podwójna rola – doktorowej Marty i Narratora (pisarza) jest trochę myląca, ale nie razi, ponieważ w tym krótkim filmie reżyser chciał powiedzieć, że problem, o którym opowiada jest tylko i wyłącznie jej osobistym problemem.
Polskie kino lat sześćdziesiątych jest bardzo „francuskie”, egzystencjalistyczne i z tego okresu pochodzi wiele wspaniałych filmów, także ten piękny film Andrzeja Szafiańskiego, twórcy zaledwie dwóch filmów (w „Tataraku” filmowy Boguś – Józef Łotysz zmarł kilka lat po tej wspaniałej roli), jest smutny i jakiś przegrany.
Zofia Rysiówna, o szlachetnej urodzie dojrzałej, czterdziestopięcioletniej kobiety miejscami jest tak stara, że uwiarygodnia dramat podwójnie.
W przeciwieństwie do Wajdy, który epizod iwaszkiewiczowski przeniósł dokładnie w lata pięćdziesiąte, kiedy Jarosław Iwaszkiewicz opowiadanie napisał, Szafiański umieszcza w czasie, w którym kręci film, czyli dekadę później.
Lata sześćdziesiąte to już rock and roll wśród młodzieży. Jeszcze, nie tylko na prowincji, kurczowe trzymanie się form i stanu afektacji małomiasteczkowych grup inteligenckich, tutaj doktorostwa, czyli przedwojennej klasy średniej. Podobnie jak na planie filmu Andrzeja Wajdy, doktorostwo żyją ponad stan, chodzą po domu w strojach wyjściowych i kolacje jadają przy srebrnej zastawie stołowej.
Doktorowa Marta kreślona jest kilkoma kreskami zaledwie, a już wszystko o niej wiemy. Małomiasteczkowa paniusia w eleganckiej, jak nakazywała luksusowa moda tamtych lat majowej sukience i w ten sam deseń kapeluszu, w rękawiczkach i czółenkach, przechadza się po wybrzeżu mocno już zdewastowanym sąsiadującym przemysłem, bardziej jak dziwadło niż zjawiskowa dama. A jednak budzi w widzu jakieś współczucie, nawet jak mówi, że nienawidzi młodości i młodych kobiet i powtarza za Iwaszkiewiczem, że młodość jest bezwstydna.
Scena męsko damskiego zbliżenia, która być może właśnie się odbyła za rosnącym gęsto tatarakiem, gdzie trzymając się za ręce doktorowa z poderwanym delikatnie na pożyczone książki z biblioteki męża chłopakiem Bogusiem kryje się przed okiem kamery, nie jest jednoznaczna.
W opowiadaniu Iwaszkiewicza rzecz się nie wydarza, ponieważ Narrator zna zdarzenie ze słów zrozpaczonej doktorowej po tragedii i wszystkiego nie wie. U Wajdy nie wydarza się na pewno. Wynika z tego, że lata sześćdziesiąte w Polsce były najbardziej dla tego pięknego opowiadania Iwaszkiewicza obyczajowo otwarte i najodważniejsze.
Ale oglądając dzisiaj te dwa filmy: Wajdy i Szafiańskiego z „Tatarakiem” Iwaszkiewicza w ręce, mam dowód, że można zrobić prawdziwy, wiarygodny film o tym, że jakaś symbioza i wspólnota interesów niekoniecznie nie udaje się tylko dlatego, że ludzie przechadzają się po swoich ciałach nieświadomie, czy bez wyobraźni. Muśnięcie pleców Bogusia w wykwintnej rękawiczce Zofi Rysiównej jest mimo wszystko bardziej miłosne, niż zabijanie komara pacnięciem na ramieniu chłopaka przez Krystynę Jandę.
Romans jest przeczuciem nadchodzącej śmierci, ale nie takiej samej.
Jeśli dobrze odczytałam film Andrzeja Szafiańskiego to mody chłopak wykończony trudnym dniem, kłopotami z narzeczoną, brakiem pieniędzy i czekającymi go problemami z doktorową, mimo wytrawnie opanowanej sztuki pływania (zawód wodniak), tonie nie wskutek niewydolności serca na małym odcinku zakola rzecznego.
Gdyby miał wadę serca, to nie wierzę, by w tym technikum, które właśnie skończył, tej choroby nie wykryto. Nieodowiedzenie scenariuszowe być może jest po to, by nikt tego filmu nie odebrał jednoznacznie, a fatum ciążące nad tą parą i nieunikniona śmierć, nabiera artystycznego, kosmicznego wymiaru.
Dramat kobiety, która jak w prawdziwej tragedii greckiej krzyczy rozdzierająco w rozpaczy, jakby mściwi bogowie, zazdrośnie odebrali jej z takim trudem pozyskanego boskiego kochanka, któremu już obiecywała nawet pieniądze, zupełnie zmienia wymowę nie tylko opowiadania Iwaszkiewicza, ale i przede wszystkim filmu Wajdy nakręconego czterdzieści lat po Iwaszkiewiczu i trzydzieści po Serafińskim.
Również oglądałem ten film w tv, chyba na Polonii i dokonałem mimowolnego porównania.
W tym „Tataraku” grupa młodzieży bawiąca się w klubokawiarni czy remizie – nie jest to sprecyzowane – to młodzież ucząca się, jak donosi monolog aktorki zza kadru. Byłoby tu uzasadnienie słów Iwaszkiewicza, że grano w brydża i ta zabawa skupiała najprawdopodobniej dzieci małomiasteczkowej inteligencji, która pod koniec tygodnia odwiedza rodzinne domy. U Andrzeja Wajdy grupa knajackich chłopaków z charakterystycznym papierosem włożonym za ucho i przesadnie podnoszącej rękę w geście rzucenia karty jest z innej grupy młodzieży małomiasteczkowej. Z pewnością tacy też tam byli i się bawili. Ale nie da się opowiedzieć o wszystkim w tak krótkim opowiadaniu i wybiera się rzeczy tylko te, które mają doprowadzić czytelnika do celu, czyli zrozumienia opowiadania i intencji autora. Dlatego rozwiązanie wcześniejszego „ Tataraku” jest szczęśliwsze. Bohaterka nie poniżyłaby się do romansu z kimś z dołu społecznego. Juz i ten chłopak, jest na granicy jej wytrzymałości. Mówi na planie niegramatycznie i chciałaby, by nie mówił wcale, jeśli nie jest to konieczne.
Iwaszkiewicz wisi nad obu wersjami i bardzo mocno je determinuje, cokolwiek się w filmach wydarzy i go zinterpretuje, dopowie czy przekształci, jest w swoim opowiadaniu tak mocny, że zawsze na tej kanwie wszystko widać. Zwrócił Pan uwagę na ten nekrofilski rys twórczości Andrzeja Wajdy? Wchłaniania cudzego dzieła bez oddania mu hołdu, szacunku. To nie jest żadna dekonstrukcja, on na cudzym buduje własne i je wchłania zmieniając wymowę. Susan Sontag w eseju „Przeciw interpretacji” pisała o dziełach, które używane nieodpowiednio, bezbronne i niczym nie chronione, przez takie zabiegi banalizuję się, wycierają i w końcu się je unicestwia, zakrywając swoimi. W sieci spotkałam się już że zdaniem, że widz nie będzie sięgał celowo po Iwaszkiewicza, by nie zaszkodzić swojemu odbiorowi filmu Wajdy.
Jeśli jeszcze wypowie takie słowa nauczycielka od polskiego, to to jest straszne. To właściwie niczego się już nie będzie dało ocalić z wartości epok minionych.