Woody Allen „Vicky Cristina Barcelona” Hiszpania, USA (2008)

Internetowe blogi huczą od podlinkowanej piosenki z ostatniego filmu Woody Allena, a kina od jego majowej tegorocznej polskiej premiery są pełne rozentuzjazmowanych i zachwyconych widzów.

Zobaczyłam chyba wszystkie filmy Woody Allena i te wygrymaszane przez krytykę.
I te bergmanowskie i te sf, i te wszystkie inspirujące się różnymi gatunkami kina. I nigdy się nie zawiodłam, nigdy nie wartościowałam tych filmów, zawsze usatysfakcjonowana.
Tak jest z wielkimi artystami, do których w dzisiejszych czasach Woody Allen należy, że nigdy nie zejdą poniżej pewnego poziomu, cokolwiek by stworzyli i jakkolwiek zostaliby przyjęci.

I tak jest z komedią romantyczną „Vicky Cristina Barcelona”. Siedemdziesięciotrzyletni Woody Allen mówi w nim o młodości i o rzeczach zarezerwowanych dla niej. Bardzo to dziwne, a zarazem odważne u starca. Daje to takie niepojęte rezultaty w czasach kultu młodości, że to właśnie blogi sieciowej młodzieży pełne są tej bardzo erotycznej piosenki, szlagieru filmowego nieznanej barcelońskiej grupy muzyków zespołu Giulia y Los Tellarini.
Dziecięcy i jednocześnie zmysłowy głos wokalistki Giuli jest bardzo podobny do innej piosenkarki mieszkającej w Barcelonie, Jeanette Dimech, która trzydzieści pięć lat wcześniej zawładnęła wszystkimi listami światowych przebojów piosenką z filmu w „Nakarmić kruki” Carlosa Saury.
Jest w niej jakieś pokrzywienie się tamtej piosence, tamtemu filmowi i tamtej sytuacji. Tak, jakby wczorajsza niewinność zdeprawowana zewnętrznym światem pchnęła dziecko do morderstwa i wyrodziła się w dzisiejszą neutralność, martwotę, sygnalizując emocjonalne wychłodzenie i międzyludzkie zimno.
W filmie Allena bowiem niczego nie ma z tych klimatów hiszpańskiego zdecydowania, z tego dramatu i wycieńczenia, krańcowości przerażenia w skutek odejścia miłości (śmierci matki): emocjonalnej traumy małej dziewczynki, bohaterki filmu Saury.
Allen perfekcyjnie w scenariuszu doprowadza dwie młode studentki amerykańskie do spotkania nie tylko swojej wakacyjnej miłości, ale wraz z nią całego hiszpańskiego bagażu powiązań rodzinnych i matrymonialnych uwodziciela, dowodząc że tak naprawdę nic nie istnieje osobno i zawsze nastąpi efekt motyla czy domina.
Oferta turystyczna, poszerzona niespodziewanie o propozycję interesujących doznań seksualnych świadczonych wyłącznie przyjemnościowo dla miłego spędzenia czasu bogatych kobiet w Barcelonie, przeradza się niespodziewanie dla nich, w miłość. Allen jednak nie brnie w ton odwiecznego schematu romansu. Niemożliwa miłość bowiem nie spełnia się, ale nie z powodów odwiecznie zgłaszanych przez literaturę, jakoby kochankowie chcieli, a nie mogli. Tutaj letniość w kontraście gorącego Hiszpana i zimnych Amerykanek przeradza się w niemożność sprostania uczuciu, ponieważ nikt nie wie, o co chodzi. W konsekwencji, gdy na scenę wchodzi była żona Hiszpana, również jak on gorąca i – jakoby po platońsku mu, jako połówka, przynależna – badana przez narratora filmu sytuacja międzyludzka ulega jakby moralnemu skiśnięciu i kacowi.
Jeśli jedna z amerykańskich dziewcząt, Vicky (Rebecca Hall) biorąc równocześnie ślub ze swoim amerykańskim narzeczonym, zakochuje się irracjonalnie, druga, Cristina (Scarlett Johansson) interesownie: gotowa jest zostać z Hiszpanem w Barcelonie i już nie wracać. Eks żona Hiszpana, María Elena, ciągle do niego burzliwie wracając (Penélope Cruz) nie tylko burzy za każdym razem zainicjowane romanse przez byłego męża Antonio Gonzalo (Javier Bardem) czyli stagnację i nudę oprawioną w luksusową egzystencję i urodę miasta i ale także demaskuje wakacyjny charakter przygody miłosnej, której nikt z zaangażowanych osób świadomy nie jest.

Ton filmu, leki i groteskowy, wpleciony w rzetelną i przejrzystą narrację, nagle, w niezmiennie zachwycającej scenerii hiszpańskiego lata zamienia się w ilustrację nieistotności, a emocje znikają. Z sekundy na sekundę obserwujemy na ekranie entropię uczuć, nijakość, a grupa młodych, bogatych Amerykanów schodzi po schodach portu lotniczego do terminalu, jakby schodziła już tylko z wyżyn swych niedoszłych namiętności.

Woody Allen nie diagnozuje dzisiejszego wypalenia uczuciowego. Nie mówi, że nikt nie potrafi dzisiaj kochać tak, jako kochano w nieprzemijających arcydziełach literackich. Mówi tylko, że szastanie się dzisiejszego człowieka w sieci własnych sprzeczności jest też i niemożnością zewnętrzną. Bohaterowie są poniekąd niewinni, w odróżnieniu od tych, poddawanym chrześcijańskim karom, za nielegalne uczuciowe uwikłanie. Mówi o niemożności jej zaistnienia jedynie w kontekście cywilizacyjnych spustoszeń, z którymi wszyscy pogodzili się już dawno. O niemożności, gdzie prawdziwa miłość, uczucie irracjonalne i nie z tego świata nie może zamieszkać, ponieważ ma charakter zawsze wolnościowy, zawsze ona wybiera definitywnie i bezwzględnie.

Jeanette Dimech śpiewa w filmie Carlosa Saury „Nakarmić kruki” (1976)

Giulia Tellarini śpiewa w filmie Woody Allena „Vicky Cristina Barcelona” (2008)

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii czytam więc jestem. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *