Wieloletnie małżeństwo Voneguta ( związek ze szkolną miłością), rozpadł się podobno wskutek pesymizmu pisarza.
A jednak „Kocia kołyska” jest permanentnym dowcipem, przepełniona jak gąbka pierwszorzędnym humorem.
Są tam echa wolterowskiego “Kandyda” i wpływy najlepszych elementów przypowiastki filozoficznej, pisane bezpośrednim, dziwiącym się ciągle wszystkiemu, amerykańskim głosem artysty, który wie więcej, niż chciałby wiedzieć.
Dwa światy – o których Simone Weil pisała, że wybór ateizmu jest czystszym duchowym stanem człowieka, niż bałwochwalstwo w nauce i religii – Vonnegut przedstawia z całym druzgocącym absurdem.
Już sam tytuł książki obrazuje czynność zabawy palcami i nicią, zwiastuje rzecz nic nie znaczącą i do niczego, oprócz próżnego gestu zabawy, nie prowadzącą.
Tak i przedstawiona jest aktywność liderów życia społecznego, którym ludzkość powierzyła bezkrytycznie swój los.
Naukowiec, laureat nagrody Nobla nie różni się wiele od władcy duchowego karaibskiej wyspy, na którą akcja powieści przenosi się, by wynalazek naukowca znalazł swój finał w zagładzie świata.
Portrety przewijających się przez utwór osób, zarówno naukowca, jego rodziny, twórcy nowej religii – karykatury chrześcijaństwa, nie mają sobie równych.
Przypomina się gubernator z Biesów Dostojewskiego, oficjalnie na salonach dostojnik i przedstawiciel władzy, prywatnie klejący potajemnie kirchy.
Ten infantylny rys niedojrzałej osobowości u naukowca, odkrywającego substancję niszczącą planetę Ziemię – doktora Feliksa Hoenikera, jest nie tylko śmieszny:
Hoenikker pozostawił w pracowni niezły bałagan. Moją uwagę zwróciła natychmiast duża ilość różnych tanich zabawek. Był tu papierowy latawiec ze złamaną listewką, bąk ze sznurkiem, gotów w każdej chwili zakręcić się i utrzymywać równowagę. Był też drugi bąk, nakręcany. Był aparat do puszczania baniek mydlanych i akwarium z zamkiem i dwoma żółwiami.
– Doktor lubił odwiedzać sklepy z tanimi zabawkami – wyjaśniła panna Faust.
– Właśnie widzę.
– Niektóre z jego najsłynniejszych eksperymentów zostały przeprowadzone przy pomocy sprzętu, który kosztował mniej niż dolara.
Nie inne zainteresowania miał jego syn, Frank, który został generałem i prawą ręką władcy wyspy San Lorenzo na Karaibach. Tak terminował w sklepie Jacka, wyklejając makietę dla kolejki elektrycznej;
Wszedłem do środka i zobaczyłem samego Jacka, królującego wśród wszystkich tych miniaturowych samochodów strażackich, kolejek, samolotów, okrętów, domów, latarń, drzew, czołgów, rakiet, ciężarówek, tragarzy, policjantów, konduktorów, strażaków, mamuś, tatusiów, kotów, psów, kur, żołnierzy, kaczek i krów. (…)Podeszliśmy do lampy, która świeciła niczym słońce nad fantastyczną małą krainą, zbudowaną na dykcie wyspą tak doskonale prostokątną jak miasta w stanie Kansas. Niespokojny duch, który chciałby sprawdzić, co znajduje się poza zielonymi granicami, narażał się na wypadnięcie poza krawędź tego świata.
Mimo zabawy i fikcji, która jest łatwiejszą i skuteczniejszą doktryną społeczną od innych pomysłów na Państwo, mieszkańcy wyspy San Lorenzo są prawdziwi:
Ich skóra miała kolor płatków owsianych. Byli chudzi. Nie było wśród nich ani jednego grubasa. Wszystkim brakowało zębów. Wielu miało krzywe albo spuchnięte nogi.
Wszyscy mieli kaprawe oczy.
Nagie piersi kobiet były wyschnięte. Jedyne odzienie mężczyzn stanowiły luźne przepaski biodrowe, które ledwie okrywały ich penisy, dyndające jak wahadła starego zegara.
Było wiele psów, ale żaden nie szczekał. Było wiele niemowląt, ale żadne nie płakało. Tylko tu i ówdzie rozlegał się kaszel – i to wszystko. Przed tym tłumem stała na baczność wojskowa orkiestra. Stała w milczeniu.
Nie lepiej wyglądali przed przewrotem i przekształceniem ich wyspy w krainę szczęśliwości:
Działalność Castle Sugar na San Lorenzo – pisał młody Castle – nigdy nie przynosiła dochodu. Jednak, nie płacąc robotnikom za ich pracę, firma potrafiła jakoś z roku na rok wychodzić na swoje i zarabiać tyle pieniędzy, że wystarczało na opłacenie poganiaczy robotników.
Panującą formą rządów była anarchia, z wyjątkiem określonych sytuacji, kiedy firma Castle Sugar chciała coś zdobyć albo zrobić. W tych sprawach panował feudalizm. Arystokracja składała się z zarządców plantacji Castle Sugar – byli to uzbrojeni po zęby biali przybysze. Szlachtę stanowili krajowcy, którzy za niewielkie datki i śmieszne przywileje gotowi byli na każde skinienie zabijać, ranić i torturować. O potrzeby duchowe ludu, który znalazł się w trybach tej piekielnej machiny, troszczyła się garstka spasionych księżulków.
I tak sposobem żartu, wykpiwania i szyderstwa Vonnegut, stosując obficie dialog, przechadza się lekko po świecie pełnym analogii nie tylko do toczącego się w czasie pisania książki konfliktu kubańskiego, ale uniwersalizując i demaskując sposoby totalitaryzmów i sekt religijnych, jest ciągle aktualny dzisiaj.
Głos Voneguta, kwestionujący na pozór wszystko: świętości, autorytety, dobroczyńców ludzkości i ich wielbicieli, nigdy nie sprzeciwił się obowiązkowi czujności mieszkańców naszej planety. W wywiadzie prasowym powiedział:
Każdy powinien zajmować się sztuką, pisać wiersze albo malować obrazy. Nie dla pieniędzy; lecz dla uskrzydlenia duszy.
Co na moim blogasku czynię.