Jakub Żulczyk „Radio Armageddon”

Przeczytałam dwie dotychczas wydane książki Jakuba Żulczyka i wiem, że ich największą wartością jest diagnozowanie kondycji  pokolenia osiemdziesiąt.
Diagnozowania, bo mimo wszystko Żulczyk wznosi się ponad opis, mimo licznych mankamentów tej prozy, które będę starała się wyszczególnić.

Przede wszystkim taki czytelnik jak ja, który telewizji nie ogląda, jedynie słucha blokowego wycia z okien sąsiadów muzyki hiphopowej, ewentualnie wyjdzie trochę dalej zobaczyć, jak czarno ubrana młodzież wraca z występów muzyków największej w Polsce hali muzycznej, jest doświadczeniem nie tyle niemiarodajnym, czy niewystarczającym, ale dosłownie żadnym. I moja cała ufność w możliwość zastępstwa literackiego, mojego uchwycenia zjawiska, spada na pisarza młodzieżowego, na Jakuba Żulczyka.
Ale, czy mam zaufać, czy mogę zaufać pisarzowi, który najprawdopodobniej mieszkając w jakiejś odległej dzielnicy warszawskiej, z dala od życia subkultur, pisze tak opasłą książkę, czy aby nie fantazjuje, nie wymyśla? Czy doświadczenie tej książki jest prawdziwe, przeżyte?
I tu mam wątpliwości.
Powieść podzielona jest na trzy części ponazywane kolejno: PASMA, TRANSMISJA, SZUMY.
Pierwsza część jest najlepsza. Druga rozwija i informuje, jest napisana jak scenariusz kina akcji, natomiast ostatnia, najgorsza, rzecz próbuje już całkiem skomercjalizować, upodabniając się do ostatniego odcinka mydlanej opery, w której wszystko się dobrze kończy.

Autor na przykładzie uczniów liceum im. Gombrowicza, a więc symbolicznego liceum o bardzo nowatorskiej formie nauczania i wychowywania, próbuje rozszyfrować ich problem prowadzący do destrukcji bohaterów, szkoły i miasta.
Jaki więc ma problem dzisiejsza młodzież, która już nie ma problemu z zakupem matchboxów i dżinsów?
Ma problem z nadmiarem. Ma problem z wolnością.

„Radio Armageddon” to prosta fabuła o wolnościowym buncie licealistów za pośrednictwem muzyki. Jak ten bunt wygląda dzisiaj, jak polscy Sex Pistols sobie radzą, Żulczyk próbuje zilustrować.
Jest w tej prozie taka młodzieńcza swarliwość, której nie ma w światowej klasyce młodzieżowej. Być może, że dawniej pisali ją ludzie starzy i dojrzali, dzisiaj dopiero pisarz nadrabia swój brak dojrzałości pisaniem i w miarę w końcu stymulującego ten proces zabiegu, dojrzewa, lub nie. Żulczyk jest tak w połowie drogi, raczej dojrzeć nie zamierza, gdyż utraciłby świeżość pisania, a najprawdopodobniej i całą swoją pisarską siłę. I właśnie ten gombrowiczowski ton osoby wyśmiewającej niedojrzałość jest u Żulczyka brakiem artyzmu.
Z drugiej strony niedosytem czytelniczym jest jednak ta nieufność. Wiele Żulczyk zauważa, a jednak nietrafnie dopowiada. Jeśli Cyprian zwany Cypisem – taki armageddonowy Stawrogin – korzysta z usług seksualnych Ani, swojej wychowawczyni, dzieje się to w ramach charakterystyki postaci, a nie obyczajowości.
W trzeciej części Cyprian, sprawca fabularnego zamieszania szkolnego i miejskiego, jest już nihilistą pełną gębą, a jednak autor w dalszym ciągu z nim sympatyzuje i każe odbiorcy, poprzez miłosne scalenie się klasowej miłości – Nadziei i Cypisa – sentymentalnie się wzruszać i cieszyć.

Nie moralizowałabym i nie narzekała, jest jak jest i czy to jest kultura emo, czy artykulacja jednak jakiejś potrzeby i ujawnienie jakiegoś braku w pokoleniu, to i tak będzie to prawda. Zawsze fluidy krążące w powietrzu dają znać o sobie w ubiorze, w makijażu, w sposobie spędzania czasu, w relacjach międzyludzkich. I Jakub Żulczyk stara się to uchwycić. Jak bardzo artysta to wydestyluje, nazwie, jakim malarzem epoki okaże się, tak i jego utwór będzie świadectwem epoki.
Żulczyk uchwycił na pewno prawidłowo proces rozszczepienia i alienacji zarówno ojców jak i dzieci własnych egzystencji w postkomunistycznej Polsce. Jak każde pokolenie dzieci, które ma pretensje do swoich rodziców za zmarnowanie sobie życia, Żulczyk staje po stronie lenistwa, rozwydrzenia i permanentnej potrzeby egzaltacji wynikłej z wewnętrznej pustki, a za tym permanentnej nudy.
I być może właśnie to pisarskie przyzwolenie położy recepcję tej książki, gdyż Ci, o których pisze, wskutek wtórnego analfabetyzmu, nigdy jej nie przeczytają. Ci, którzy mogliby ją przeczytać, będą już zajęci innym światem.
Bo przecież każda epoka ma wiele na całe szczęście światów.
W czasach Gabrieli Zapolskiej syn Dulskiej w dziewiętnastowiecznym Krakowie lampartował się co noc, a po powrocie do domu zapładniał służące nie kojarząc faktu defloracji z zapłodnieniem. A jego zapewne rówieśnik np. taki Tadeusz Boy-Żeleński mając do dyspozycji też tyle samo czasu, spolszczył rewelacyjnie całą francuską bibliotekę w przerwach uprawiając seks z bardzo wykształconymi i genialnymi kobietami epoki (Ireną Krzywicką) jednocześnie społecznie wywiązując się że swoich obowiązków lekarza: karygodnych płci żeńskiej kulturowych zaniedbań.
Niestety, Jakub Żulczyk nie zajmuje wyraźnego stanowiska wobec swojego pokolenia. Nie mam pojęcia, kto to ma zrobić i kto to będzie robił, ale robić to trzeba, takie jest zadanie literatury pięknej. Jeśli Jakub Żulczyk na swoim blogu jest przeciwko serialom i komercjalizacji sztuki, to niech chociaż nie udaje, że nie robi tego samego, tylko trochę jaśniej.
Tak, Gombrowicz pisał „Ferdydurke” dla jaśniejszych. Ale sam był niesłychanie jasny.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii czytam więc jestem. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

2 odpowiedzi na Jakub Żulczyk „Radio Armageddon”

  1. Ania pisze:

    To z tej recenzji wynika, że dzisiejszy pisarz polski nie jest już autorytetem moralnym i nim być nie musi. Ciekawe, czy to jakiś stan chwilowy, czy trwały już na zawsze. Nawet przecież u Louis-Ferdinanda Céline’a bohater „Podróży…”, jest jednak człowiekiem dobrym, a jedynie zniszczonym przez zewnętrzność. Tutaj odwrotnie – bohaterowie niszczą zewnętrzność dla jakiejś poprawności scenariusza swojego życia, jak w grze komputerowej. Jakby niedosyt dreszczy wojennych był ich młodzieńczą pretensją…I to, jak piszesz, przy wyraźnej aprobacie autora.

  2. Ewa pisze:

    Widocznie tak.
    Oglądam na YouTube wywiad z Żulczykiem i Klejnockim przy okazji wydania pośmiertnej książki Mirosława Nahacza. Już na swoim blogu Jakub Żulczyk napisał, że dopiero po jej wydaniu ją przeczytał, dementując insynuacje, jakoby „Radio Armageddon” było jakimś wpływem, czy wręcz kradzieżą. Będę tu pisała o najnowszej powieści Nahacza „Niezwykłe przygody Roberta Robura” (jak ją zdobędę), ponieważ też przeczytałam jego wszystkie poprzednie książki. I zastanawiam się, czy mogę się wypowiadać, skoro nie jestem z ich pokolenia i ich nie rozumiem.
    Ale w tym wywiadzie Jarosław Klejnocki porównuje powieść Nahacza do „Nietoty” Tadeusza Micińskiego. Też to przecież przeczytałam i zupełnie nie wiem, o czym ci wszyscy ludzie mówią w tym wywiadzie. Więc i tak muszę o tym wszystkim tu pisać, bo inaczej zwariuję. Muszę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *