Powieść wyszła w Polsce w dwa lata po nagrodzie Nobla dla Saramago, a film nakręcono po dziesięciu latach. Pamiętam w czytanej wtenczas książce duszną, nieprzyjemną atmosferę sztucznego, niemal laboratoryjnego eksperymentu: zamkniętych w kilku zniewoleniach bohaterów: własnej niemocy, izolacji obozu i zniszczonego miasta.
Piękny film brazylijskiego reżysera jest hołdem dla osiemdziesięciosiedmioletniego dzisiaj pisarza, który jak mówi w wywiadzie, literaturę robi tylko z bardzo przetworzonych modeli pierwotnych sytuacji, nie mających nic już wspólnego z jego prywatnym życiem.
Kasandryczność wizji Saramago, interpretowana ponuro przez odbiorców jego powieści i równocześnie filmu, nie powinna być aż tak pesymistyczna. Meirelles bardzo wiernie kamerą rejestruje opowieść Saramago o tym, jak pewnego dnia w pewnym niezidentyfikowanym mieście ludzie przestali widzieć.
To, co w książce, poprzez niesłychany obiektywizm, niemal perspektywą laboranta obserwującego klatkę z oślepionymi szczurami skazanymi na swój los gdy się im sadystycznie posypie niewystarczającą ilość jedzenia Saramago uzyskuje, głosząc swoją prawdę o gatunku ludzkim, to Meirelles językiem filmowego obrazu bardzo wiarygodnie i ciepło pokazuje na filmie w zbliżeniu.
Film wbrew postępującej z minuty na minutę destrukcji emocjonalnej i cielesnej ludzi, oraz materialnej pomieszczeń obozu kwarantanny zarażonych ulic miasta, sklepów, kościoła i obyczajów, jest bardzo estetyczny. Rozpad zdobyczy cywilizacji, charakteryzujący się przede wszystkim wszędobylskimi śmieciami, brakiem wody i ładu żałosny jest o tyle, że bezradność mieszkańców przestaje podążać krokiem ślepców z obrazu Breugla, co rytmicznie w następujących scenach reżyser próbuje narzucić. Grupowość, stadność, wspólnotowość jest jedynie modelem racjonalnym o tyle, że pomaga autorom pokazać pewien problem. Kiedy Bruegell chce w swoim symbolicznym obrazie powiedzieć, ze ślepy prowadzi ślepych, to autorzy „Miasta Ślepców” coś odwrotnego. Żeński odpowiednik camusowego doktora Bernarda Rieux, czyli Żona okulisty (Julianne Moore), jako widząca, przeprowadza bezpiecznie grupę ślepców nie tylko przez ich własną niemoc, ale poprzez niemoc nie radzących sobie z problemem czynników zewnętrznych, czyli władz miasta. Doprowadza ich na mocy własnego silnego poczucia godności i stawiania bezustannego oporu ciągłej pokusie ulegania żywiołowi natury. Ta walka człowieka kultury z człowiekiem z niej odartym jest wygrana przez jednostkę, a nie przez grupę.
I dlatego przyjęłam taką interpretację tego utworu, wielowarstwowego, metaforycznego, z pewnością mającego wiele symbolicznych znaczeń, chociażby taką, jaką przyjął Tadeusz Sobolewski w Gazecie Wyborczej odczytując „Miasto ślepców” jako pozbawiony nadzieli nihilizm, a z którego opinią się nie zgadzam.
Entuzjastą tej książki jak i decyzji jury noblowskiego był Gustaw Herling- Grudziński.
Ja też w tej opowieści, w tym moralitecie, odnajduję optymizm i nadzieję dla człowieka brnącego w kruchą cywilizację, bezbronnego i ślepego, ponieważ są w niej też ci, którzy widzą, mimo, że jest to dla nich i bolesne i gorzkie.
Blog José Saramago: http://caderno.josesaramago.org/indice/