Napiszę na wstępie, że film nie jest filmem wybitnym. Napiszę wbrew triumfalnemu pochodowi filmu po festiwalach światowych i otrzymanym „Paszporcie Polityki 2008”.
Przyznam się ze skruchą, że zobaczyłam film wbrew intencjom reżyserki, by dowiedzieć się jak toczą się dzieje sławnej rodziny, gdzie żaden z jej członków nie może losowi zarzucić braku popularności. Dotyczy to nie tylko ojców, matek, rodzeństwa przyrodniego, także przecież sławnych teściów, wujków, zięciów i szwagrów.
Kiedyś oglądałam amerykański film dokumentalny o tym, jak dzieciom sławnych i popularnych gwiazd show biznesu łatwo w życiu nie jest i start ich w podobnej rodzicom branży zawodowej jest nawet bardziej utrudniony. Tu, na polskim planie filmowym widać, że wręcz przeciwne.
W jednej z początkowych scen mamy rodzinę niemal w komplecie, zdrową i szczęśliwą, która w sielskiej atmosferze mazurskiego lata, podczas biesiady, zabawia się odczytywaniem prasowych artykułów o swoich dokonaniach.
Rodzina jest rodziną artystyczną, nieróżniącą się niczym od podobnych rodzin klasy średniej w Europie, które otrzymały dzięki własnej pracy i talentowi pozwolenie społeczne na twórczość.
Polska rodzina przedstawiona w filmie jest wolna już od zdobywania takiego przyzwolenia. Jej pozostaje tylko tworzyć, wykonywać swoją powinność, co się na planie filmowym objawia.
Bohaterka filmu (niemiecka aktorka młodego pokolenia Julia Jentsch znana z „Edukatorów” Hansa Weingartnera), przygotowuje na prestiżową wystawę w Wenecji ambitną instalację. Jej mąż, Piotr (Maciej Sthur) światowej sławy kompozytor, jest w przededniu premiery swojego utworu na orkiestrę. Siostra Kaśka (Izabela Kuna) jest reporterką i autorką książek. Matka jest pisarką, jest właśnie po wydaniu kolejnego bestsellera. Ojciec, wieloletni redaktor naczelny wielu polskich gazet, opozycjonista stanu wojennego i autor kilku tysięcy felietonów, kontynuuje intelektualną pracę.
I w to wszystko wplątuje się nagle zły los. Los, w postaci terminalnego raka, który poraża matkę bohaterki.
I tu Małgorzata Szumowska autobiograficznie zmierza się z tematem śmierci. Śmierci, o której cztery lata temu krakowskie gazety szczegółowo pisały. Śmierci swoich rodziców.
Reżyserka krok po kroku próbuje zdystansować się za pośrednictwem dzieła sztuki do, zarówno intymnego, przełomowego przeżycia swojego życia, jak i do problemu śmierci w sensie szerszym, filozoficznym i obyczajowym. I jest to, jak piszą wszyscy entuzjaści tego filmu – przełom w polskiej kinematografii: powstał film nowoczesny, światowy, kręcony po nowemu i odważnie.
Tak jednak nie jest.
Artystka sprzedając, poniekąd upubliczniając epizody wzorowane na swoim życiu, zyskała domniemany materiał autentyczny. Ale tylko domniemany, ponieważ Małgorzata Szumowska nigdy nie była osobą prawdziwą, autentycznym artystą schodzącym do samego dna przeżycia, by dopiero z tych czeluści, z tych bebechów budować od nowa świat strawny dla odbiorcy. Jej kierunek był zawsze przeciwny, o czym świadczą jej wcześniejsze filmy. Dlatego wątpię, by była zdolna osiągnąć to, co osiągnęło lekko i bez problemów kino czeskie twórców jej pokolenia.
Jest w tym filmie fałsz trudno wykrywalny. Trudno udowodnić nieszczerość opowieści, pokazanej tak zdawałoby się, otwarcie, bezkompromisowo, językiem dostępnym, dzisiejszym i swobodnym.
Ale w ustach bohaterów filmu, tak przecież wysoko stojących w hierarchii twórców dóbr kultury dzisiejszej Polski, te „chuje” i „kurwy”, i „zajebiście”, i „dupy”, i „gówna” niczego nie ułatwiają. Umierająca matka, bezbronna wobec samopozbawienia się umierania z Bogiem, na którego łatwo dawniej zrzucało się emocjonalny balast, nie jest pretekstem, a usprawiedliwieniem. To na tej postaci spoczęła wina za dezorientację rodziny, na jej brak równowagi i bezpieczeństwa. Alkoholowa śmierć opiekującego się troskliwie żoną ojca Juli, oraz jej zdrada małżeńska, a za tym i rozpad małżeństw, to chyba zupełnie niezamierzone fiasko też i artystyczne. Tak, jakby reżyserka cały czas chciała powiedzieć coś zupełnie marginalnego, natomiast coś ważnego ukryć.
Podobnie w filmach pokrewnych, w „Moim Nikiforze” Krzysztofa Krauze, czy równie skłamanym „Placu Zbawiciela”, polscy artyści całkowicie potracili moralny drogowskaz, mając zgubną nadzieję na zamianę dotychczasowych wartości etycznych. Jeśli w kinie państw bloku wschodniego dokonuje się prawdziwe rozpoznanie relatywizmu moralnego zaistniałego wskutek panującego reżimu, polskie kino zupełnie potraciło wiedzę o tym, co jest dobre, a co złe. Jeśli dydaktyczna strona komunistycznej propagandy straciła na wartości, to nie znaczy, że już nie istnieje odwieczny, całkiem realny system wartości.
Przykładowa bohaterka Julia u Szumowskiej, wyznająca kult wolności i sentymentalnie płacząca nad umierającymi rodzicami jest przecież jeszcze czymś więcej niż serialową postacią kobiecą, dzielnie pokonującą sprzeczności losu. Julia w filmie jest artystką. I to nie byle jaką. To właśnie ona pracuje w tej materii, ona się zajmuje tylko tym na okrągło: interesują ją tylko te sprawy. Ona jest do nich oddelegowana. I co robi człowiek kultury, człowiek „jaśniejszy”, w momencie, gdy problem osobistego życia go przerasta? Julia angażuje w swój osobisty problem kilkanaście postronnych osób, by na dodatek uwieść innego mężczyznę i skrzywdzić swojego dotychczasowego męża. Ta irracjonalna wolta w scenariuszu byłaby zasadna, gdyby bohaterka nie wytrzymując presji emocjonalnej chciała wziąć odwet na otoczeniu w szaleństwie mszcząc się na obiektach zastępczych. Nic się takiego na planie nie dzieje. Wszyscy są zachwyceni sobą. Wszystko kończy się dobrze. Rodzice nareszcie ulokowani są w jednym bezpiecznym miejscu, czyli w grobie, były ksiądz może namaścić olejem ludzi niewierzących, sam stosując obrzęd, w który też nie wierzy.
Najbardziej może niewiarygodna była scena stosunku płciowego Juli z edypalnym obiektem swojego pożądania, gdy ten, zupełnie niezainteresowany seksualną prowokacją siedzi ze spuszczonymi spodniami na krześle.
Nie oglądam seriali, ale myślę, że mimo wszystko serial jest w jakiś sposób logiczny. W innym wypadku nie miałby takiej oglądalności. Natomiast kino artystyczne, jak widać logiczne być nie musi. Bohaterka reaguje na tragedię życiową niekonwencjonalnie, ale też nie bardzo wiarygodnie. Jest coś w dalszym ciągu w tej ekspiacji nieprzezwyciężonego i niepotrzebnego. Jeśli plotkarsko chcemy się dowiedzieć o pierwowzorach filmowych postaci, to ich alienacja poprzez artystyczną kreację dokonała się już celowo i dokument to jest żaden. Natomiast prawda o śmierci – tak przecież ważna w dobie debat o eutanazji w realnej możliwości technologicznie przedłużania życia i jednocześnie skazując nie tylko chorego na upokarzający stan ciała, ale dręcząc automatycznie bliskie mu osoby – nie została naruszona.
Można byłoby jeszcze liczyć na odautorskie zawierzenie tajemnicy śmierci, w jej tabu i nienaruszalności tajemnicy. Ale intencja była przeciwna. Spłycono sam podmiot cierpienia, natomiast strywializowano proces przejścia z bytu do niebytu. I punkt ciężkości reżyserka przeniosła jednak na sentyment. Mimo, że Szumowska w wywiadzie zapewnia, że wszelkie płacze zlikwidowała i wycięła przy montażu, to jednak film pozostał na tym płytkim poziomie. Jak widać, problemem nie jest płacz i pokazanie uczuć.
W końcowej scenie Julia przerażona staje przed wyzwaniem samotniczego życia bez rodziców i bez dzieciństwa, które wraz z nimi odeszło. To nie jest dojrzewanie, a tylko brak jednego z elementów życia. Nie transformacja, a utrata podstawowej części jestestwa.
Jeśli więc materialność przedstawionego w filmie świata wraz z domami, mieszkaniami, samochodami i przedmiotami tworzyła ten film, to o istnieniu innego świata tam mowy być nie może. Łzy zastępują uczuciowość, dotyk seksualność i pożądanie.
Jeśli nawet wiemy, o co reżyserce chodziło i co chce powiedzieć, to równocześnie też wiemy, że nam tego nie dostarcza, ponieważ nie jest w stanie.
Magia kina, powołana do wyrażania rzeczy niewyrażalnych tutaj nie zadziałała.