Film zobaczyłam wczoraj dopełniając umiarkowany zachwyt po lekturze o tym samym tytule, 74 stronicowej małej książeczki, jedynej pozycji tego autora w naszych w miejskich bibliotekach
Zobaczyłam więc film na podstawie prozy Pascala Quignarda powodowana informacją gazetową o wizytowaniu Polski tego modnego pisarza francuskiego. W listopadzie odegra główną rolę w pierwszym dniu Międzynarodowego Festiwalu im. Josepha Conrada, który odbędzie się w Krakowie.
Zobaczyłam film jako dzisiejszy produkt, profesjonalne widowisko skręcone wyśmienicie, z uruchomieniem wszystkich możliwych technicznie i w sumie niesłychanie łatwych do osiągnięcia smaczków estetycznych, których film jest pełen.
Triumfalny pochód Pascala Quignarda rozpropagowanego przez „Literaturę na Świecie”, wydawanego i spolszczonego przez elitarne wydawnictwo gdańskie „słowo/obraz terytoria”, jest w polskiej debacie i walce o najnowszy kształt literatury kartą przetargową. Tacy erudyci jak Krzysztof Rutkowski i Michał Paweł Markowski, których brzydzi hip-hop i wszelkie postmodernistyczne rozluźnienie literackich obyczajów, ruch gender i właściwie wszystkie ruchy zagrażające odwiecznym kanonom sztuki, faworyzują francuskiego pisarza nawet nie w opozycji do podobnego kalibru pisarza na literackiej scenie francuskiej, jakim jest Michel Houellebecq, gdyż aprobata tkwi gdzieś indziej.
To, że kultura francuska od lat boryka się ze swoją przewodnią międzynarodową rolą w sztuce, którą najprawdopodobniej utraciła raz na zawsze, nie jest tematem moich tutaj rozważań, gdyż o tym nie mam zielonego pojęcia. Natomiast polska postawa na kolanach, którą od dłuższego czasu obserwuję czytając internetowe blogi literackie, oraz dyskusje o nim na większych portalach skłania mnie do pewnych wniosków.
Przede wszystkim wygoda siedzenia w wygodnych mieszaniach i na podstawie tylko tego siedzenia sączących się z Internetu mądrości, książek czy innych mediów dostępnych wedle uznania, jest przeszkodą dla osiągnięcia jakiejkolwiek twórczej katharsis, niezbędnej przecież, by coś urodzić się mogło. Coś z krwi i kości, a nie tylko z liter.
I właśnie o tym są „Poranki”. Książka jak i film, zawierają te same, niezmienne potwierdzenia, że może się urodzić. Quignard, opuszczając paryskie lukratywne stanowiska w sektorze kultury, czyli z urzędnika w pewnym momencie przechodzi na stronę swojego śmiertelnego wroga, z którego żyje i na którego żywym ciele żeruje – i sam staje się artystą.
I pisze, pisze, otoczony książkami, pisze!
Sakralizacja cyzelowanych słów Quignarda, które z namaszczeniem, jak wyrocznie podawane są polskiemu, zakompleksionemu czytelnikowi, następuje błyskawicznie. Ktoś, kto rękę podniesie na Quignarda ośmieszy się tylko.
A jednak film najlepiej ujawnia kicz i tandetę tej literatury, gdzie płytkość przesłania i nieprawdopodobne konstrukcje moralne-etyczne doprowadzają do zdumiewających rezultatów. To nie, jak jeszcze dziesięć lat temu Milos Forman w Amadeuszu postulował, ze Salieri be, a Mozart cierpiętnik, szeroka dusza będzie nieśmiertelna. W „Porankach” opozycja fałszywego artysty, który wybiera tę drogę, by nie zostać szewcem, gdyż mizerny talent, jaki otrzymał na to go skazuje, jest przeciwstawiona artyście prawdziwemu, który, wierzymy, gdyż i źródła historyczne to potwierdzają – jest szaleńcem z iskrą bożą, pomazańcem, ale skąpcem dążącym, by to co boskie, co przeleciało przez jego żywot i się ujawniło, ma tam pójść skąd wyszło. Czyli fałszywy artysta pazerny, sprytny wyrywa mu tę boską cząstkę i ocala, czym w prometejski sposób uzyskuje nieśmiertelność jako artysta prawdziwy.
I to właściwie, z tych budowanych scen na wzór malarstwa Chardina można wywnioskować, wśród zawiłości romansu, codziennego życia bohaterów. Nie jest więc tam opozycja – czysta pustelnia i brudny salon, czyli Wersal. Nic nie znaczy w tle Port Royal z majaczącym Pascalem. Nie to, jakimi metodami artysta, de Saint-Colombe uzyskuje swoją wielkość na której żeruje sprytny Marin Marais. Ani miłość córki, która po kobiecemu oddaje wszystko, łącznie z ojcem, swojemu ukochanemu, a ten, brutal, ją bezwzględnie odtrąca nasyciwszy swoją żądzę zawłaszczenia i panoszenia się w przynoszących mu z tego szatańskiego procederu profitów.
Kicz dzisiejszy jest bardzo inteligentny. Nie dlatego, że ów znany aktor Jean-Pierre Marielle grający w „Porankach” wysokiej próby wielkiego artystę, tworzącego elitarną wysoką sztukę, pojawia się w kilka lat po nakręceniu filmu w „Kodzie da Vinci” Ale w tym, że niesie przesłanie moralne.
Quignard, piszący i tworzący wyłącznie z wyszperanych manuskryptów skarbnicy sztuki światowej, postmodernistyczny kompilator, epigon i manierystyczny odtwórca, namaszcza proceder żerowania na cierpieniu, kradzież twórczości tym którzy w socjalnej i socjologicznej nędzy tworzą nie mając szans zaistnieć.
Oni tak chcą! – powie diabelsko Quignard. Oni na własne życzenie swoje skarby zabierają do grobu, gdyż nie chcieli brukać się w nieczystej machinie marketingu! Gdyż nie schodzili w kolaboracje z salonami!
Dwudziesty pierwszy wiek, jak widać prawdziwych talentów nie wyruguje i nie unicestwi, bo czy się w Boga wierzy, czy nie, to te bękarty jak chcą się rodzą, bociek rzuca je gdzie podpadnie. I jak to wszystko ogarnąć, gdy jest Internet? Przysposobić, wykorzystać, trzymać w odosobnieniu, wyizolować?
Najlepiej przywłaszczać co się da, kraść i na festiwalach pokazywać! Wszyscy przecież muszą z czegoś żyć i muszą żyć dobrze, światowo. Wersal w Polsce. Czemu nie?
Cytuję za blogiem kumple:
„ 11 października 2003 roku, kiedy to podczas panelu dyskusyjnego odbywanego podczas przyznania Nagrody Kościelskich w Krakowie, prof. Michał Markowski nazwał Kumpli najbardziej negatywnym zjawiskiem literackim ostatnich lat”.
Wygląda na to, że profesor Markowski nie znosi żadnej konkurencji. Rozdęty festiwal krakowski widocznie będzie przeciwwagą dla całego życia literackiego w Polsce.
Nie wiedziałam, że blog „kumple” są zjawiskiem literackim. Skoro Profesor namaścił taką nazwą, to pewnie są. Mimo wszystko wolę kumpli czytać od oglądania tych programów, które kiedyś emitowała telewizja z udziałem Profesora i czytającego na zydlu najnowsze utwory literackie Jerzego Sthura. Nie pamiętam już, co to był za program. Telewizora nie otwieram i wszystko mi się powoli zaciera. Ale Profesor miał okazję coś dobrego zrobić i jak pamiętam zupełnie jej nie potrafił wykorzystać mając dostęp do tak potężnego narzędzia perswazyjnego.
Wiesz, Rysiu, dzisiejsza hipokryzja już nawet nie polega na tym, że się nikomu nie chce chcieć. Polega na tym, że udaje się jakieś działania heroiczne. A przecież płatne felietony (anonsowany ostatnio przez kumpli Pilch w felietonie o Szymborskiej), czy artykuły w gazetach, które na łeb na szyję padają i są w Polsce sztucznie pokazywane przed przemiałem, są emitowane bez energii, na pół gazu i asekurancko, mające jakieś wewnętrzne, zawoalowane, reklamiarskie interesy grup, które czerpią z tego zyski. Ale oczywiście nikt nie dopuści żadnego inteligentnego głosu do publicznej debaty z takiego błyskotliwego blogu jakim są np. kumple.
Musimy do końca życia wysłuchiwać mądrości Chwina.
To obrazoburcze co piszesz, gdyż z czytania Twojego bloga wynika, że aspirujesz jak Michał Paweł Markowski i Agata Bielik-Robson do literatury wysokiej, której od lat patronuje „Literatura na świecie”.
Zmieniłaś poglądy?
to Rysiu nie kursy wieczorowe, na które zapisywali się tatusiowie za naszych czasów, by na klatce schodowej mieć prestiż i tytuł magistra, by ich żony mogły być nazywane z przedwojennego kołtuństwa „Paniami inżynierowymi”, a w dzienniku wychowawczyni wykaligrafować mogła: ojciec: inżynier.
Nie, w sztuce nie ma zapisywania się do jakiejś szkoły, opcji, nic nie jest pewne. To, że przez wieki selekcja następuje raczej słuszna, że jest odsiewanie i odpadają mimo wszystko gorsze, a świat przechowuje lepsze (jeśli już dopuści), to właśnie zawdzięcza wolności wyboru. Ta ostrożność wyboru, ta wnikliwość przypatrywania się zjawiskom i nie wierzeniu wcześniejszej wiedzy, ją ocala.
I tak jest ze starzejącymi się intelektualistami, którzy już nie muszą gdyż cały świat trąbi, że są świetni. Ktoś, kto kocha wiedzę, intelekt, sztukę, robi to do końca życia. Stawia to w wątpliwość ich wcześniejsze afekty, bo przecież miłość jest nieśmiertelna i kwestionuje jej istnienie kiedykolwiek.
Za Pascalem Quignardem – powodowani są tylko tym, by nie musieć być w życiu szewcem. Dlatego przedśmiertne fotografie ludzi wielkich, geniuszy są tak piękne i tak żywe, mimo, że są na nich starzy. Broń Boże przed starczą martwotą i śmiesznością.
A „Literatura na Świecie” to też przecież synekura. Heroizm skupiania najświetniejszych polskich tłumaczy, którym oddać przecież trzeba niewątpliwą wielkość w ich doskonałej pracy na rzecz polskiej kultury, nie polegała na jakości urzędników kierujących w PRL-u tym biznesem. Że teksty były świetne, to przecież zasługa tekstów, a nie ich. Zachodzi syndrom aktora, który się napawa Szekspirem, jakby on sam to napisał. Czy tych myszy z bajki Krasickiego, które napawają się kościelnym kadzidłem.