Powieść Remigiusza Grzeli skrywa w pojemnej od nazwisk i żywotów kobiet żywot Stachy Zawiszanki, tajemniczej artystki, której imię firmuje coroczną „Nagrodę Dżonki”, przeznaczonej dla najmłodszych pisarzy.
Mimo, że akcja nieprawdopodobnie kluczy geograficznie i czasowo wędrując po wsiach, dzielnicach miast, stolicach, przekracza granice, kontynenty, przekracza też progi czasowe, mentalne, granice ciała i zdrowego rozsądku, to jednak nigdy nie przekracza sztywnej, narzuconej sobie przez autora zasady, by nie powiedzieć za dużo, a raczej powiedzieć wszystkie nieważne rzeczy o bohaterach swojej powieści.
I tak, jak nagroda” Dżonki”, czyli wręczanie coroczne statuetki w kształcie wietnamskiej łodzi (?) nie symbolizuje zupełnie niczego w trudnej drodze pisarskiej adepta – dla którego nagroda jest przeznaczona – tak i badanie losów sławnych i egzotycznych kobiet niejasno prowadzi nas do podobnej konkluzji: czy autor zmierza do turystyki mentalnej, czy do mentalnego podróżowania?
Jeśli nagroda, jak i książka, byłyby przeznaczone dla pierwszej kategorii, nie można absolutnie niczego autorowi zarzucić.
Pojawia się bowiem na świecie niesłychana ilość przyczynkarsko- plotkarskich książek.
Każda pomoc kuchenna, sprzątaczka, przelotna, jednonocna kochanka, szofer, krewny – wszyscy, jak jeden mąż chwytają za pióro, jeśli doświadczyli w swym nieważnym życiu spotkania z kimś ważnym.
Wtedy nagroda dla młodego literata powinna być w kategorii konkursu na miarę takich imprez, jak np. „konkurs mokrego podkoszulka” w zabawowej kategorii, a nie na poważnych Targach Książki.
Natomiast, jeśli autor funkcjonuje w drugiej, ambitnej kategorii – trudno, by patronem przedsięwzięcia była egzaltowana grafomanka – Stacha Zawiszanka, która w siermiężnej Polsce lat siedemdziesiątych pojechała do Wietnamu po miłość swojego życia, czyli symboliczny wizerunek wietnamskiej łodzi.
Bohaterem powieści jest młody dziennikarz, próbujący sprostać wyzwaniu losu, czyli napisać książkę, będąca rekompensatą uwikłania w zupełnie nieważne losy nieważnych kobiet. Słusznie ratując swoją młodość i resztki zdrowia psychicznego, poddanego co i rusz okrutnej próbie zdominowania go przez bezwzględną samiczą starość – która bez ceregieli wydzwania, używa młodego człowieka do przeprowadzek, noszenia ciężarów, wytracania czasu na wizyty, zabawianie, prawienie duserów i wampirycznego wysysania jego młodości i urody – młody dziennikarz czyni rozpaczliwe próby wykorzystania zgromadzonego materiału.
Nie wychodząc jednak z roli grzecznego młodzieńca, zaszpuntowany raz na zawsze przez rodzinny dom, z którego wyniósł niezweryfikowany jeszcze przez siebie obraz komunistycznej, wychowanej na „Przekroju” inteligencji polskiej, klasyfikuje zdobyty materiał równie szaro i nieciekawie.
Paryż, jak u Cortazara, obnażający kipiącym żywiołem stolicy grzechu i przegranych artystów, w powieści Grzeli jest miejscem nie wykraczającym poza banał informacji kolorowych pism kobiecych.
To, że znalazły tu przystań Wiera Gran, Anna Prucnal, i Anna Bojarska i które kończą żywot w nieciekawy dla siebie, nikogo już nie interesujący sposób, mógłby być z pewnością jakimś materiałem biograficznym dla ewentualnych badaczy i naukowców.
Ale penetracja dziennikarza o niewielkich możliwościach finansowych i związanym z tym krótkim pobytem w kosztownym mieście zmusza autora do zabiegu, który zastosował już kilkuletni Jan Matejko, gdy jeszcze nie potrafił narysować nóg konia. Po prostu umieścił go po kolana zanurzonego w wodzie.
Podobnie zabiegi pisarza, odnośnie niewiadomych, białych plam na życiorysie sławnych niegdyś kobiet znające osobiście Marlenę Dietrich i Charlesa Aznavoura muszą niestety być zamaskowane konfabulacyjnym fortelem, gdyż masaż stóp, to jeszcze za mało, by kobiecy spryt przechytrzyć.
Ponieważ oprócz tabunu bardzo przeterminowanych kobiet przewija się rodzina narratora – młodego dziennikarza, dla równowagi potraktowana jest w podobny, niedopowiedziany sposób.
Ojciec – w stanie wojennym roznosiciel bibuły, podlizujący się synowi bezkrytycznym wielbieniem chłopięcego pisarskiego talentu łącznie z kolekcjonowaniem jego wszystkich zapisków – okazuje się w konsekwencji nie taki święty, co mocno podkopuje wiarę w siebie młodego dziennikarza, na której to wierze zbudował swój wizerunek.
Również podarowany przez matkę pusty zeszyt z wycieczki z Wenecji jest symbolicznym aktem pokoleniowego przekazu, nadwyrężonego fizycznie (zeszyt leżał na dachu weneckiej kamienicy i nie był w najlepszym stanie), której pustkę ma autor pokryć bezradnym czym chce.
To pisarskie „Osiem i pół” Remigiusza Grzeli nie odpowiada na pytanie, dlaczego penetracja kobiet minionych w jego twórczości jest tak usilna i tak konsekwentna.
Nie czuje się tam, oprócz nieskazitelnej grzeczności ani fascynacji (słusznie), nad dziwacznością wszelkich indywiduów ludzkich wściekle portretowanych. Spod wnikliwego dziennikarskiego pióra, mimo zapewne usiłowań, wyzierają (słusznie) postacie banalne, niewykraczające poza mieszczański wizerunek artystowski, czyli pozowania na artystę z całym sztafażem międzywojennej gęby artystycznej bohemy i hipisowskiego, okropnego komunistycznego luzu.
Dlatego zdumiewa w książce, jak i w recenzjach z książki przywoływanie Pedro Almodóvara, któremu ani „Złe wychowanie” nie jest obce, ani „Drżące ciało”.
Bohater książki robi wszystko odwrotnie: eksponuje swoje dobre wychowanie w dziennikarskiej pracy, prywatnie w paryskim porno kinie daje się wykorzystać seksualnie byle anorektyczce, bez drżenia z żadnej strony i bezpowrotnie traci „Prawo pożądania”.
Almodóvar wie „Wszystko o mojej matce”, nawet, jeśli nie jest jego. Dziennikarz nie wie absolutnie nic o swojej ani cudzych matkach i babciach.
„Porozmawiaj z nią” – podpowiada Almodóvar. Bohater jest skonfundowany – one notorycznie kłamią.
„Zwiąż mnie”- sugeruje bezradny Almodóvar w scenie z dziewczyną Agatą, której dziennikarz triumfalnie wręcza z podróży czarne… pudełko herbaty.
To: „Kwiat mego sekretu” zdają się mówić Almodóvarem oczy Agaty (Wsunąłem dłoń pod jej bluzkę. Objąłem nagi brzuch Agaty. Nie odepchnęła mnie.
– Od tak dawna nikt nie dotykał mojego brzucha. W jej głosie usłyszałem ból).
„Czym sobie na to wszystko zasłużyłam?” – Zdają się odpowiadać Almodóvarem usta Agaty.
Niestety, w przeciwieństwie do Almodóvara „Labirynt namiętności” jest pisarzowi obcy. I w morzu problemów starych kobiet, których nie rozumie, w których świat niepotrzebnie i ryzykownie wchodzi, czeka go jedynie los, który im akurat nie grozi.
Bo nie są to kobiety Almodóvara, „Kobiety na skraju załamania nerwowego”.
Załamanie nerwowe może dopaść zupełnie kogoś innego.
30 października 03:01, przez Ania
wracam właśnie z bloga Anny Bojarskiej gdzie przeczytałam:
(…) Nienawidzę ludzi, którzy nie palą i nie piją (…)
30 października 03:06, przez Rysiek Listonosz
… a ja z Nieszuflady, gdzie Maciej Kaczka napisał o “Dżonce”:
Tutaj znów się wtrącę ale niestety muszę. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem – cała uroczystość była mocno żenująca. Powtarzane w oficjalnych materiałach fundacji nadwyraz.pl farmazony o “wymiarze materialnym” nagrody nie mają żadnego pokrycia w rzeczywistości. To jakieś megapretensjonalne towarzystwo wzajemnej adoracji, które minimalnym kosztem chce sobie zrobić wizerunek mecenasa młodych poetów. Dobrze, że kiedyś przeczytałem “Cały czas” Andermana, a także “…Olika” Bołdak Janowskiej – to kojarzę ten mechanizm.
Maciej Kaczka | 2007-10-28 23:12:57
5 listopada 12:23, przez Mira
Ciekawe, czy pan Kaczka by przyjął taką nagrodę? Skoro to nagroda “grafomanki” Zawiszanki, to pasowałaby do owego Pana. Ale nikt mu takiej nagrody nie zaproponował. Moze stąd ten ból? Mechanizmy przyznawania nagród opisywane były przez róznych twórców, tym niemniej, wszyscy oni, ci bez nagród, ci rzekomo wybitni, choć pokrzywdzeni przez los, kapituły, jurorów, o niczym innym nie marzą, jak o jakiejkolwiek nagrodzie.
5 listopada 15:11, przez Ewa
Wątpię, by Pan Kaczka czytał mój blog.
Kim była fundatorka Nagrody – jedynie statuetki wietnamskiej łódki, bez pieniędzy – dowiedziałam się z książki Remigiusza Grzeli.
A kim byli laureaci ubiegłych lat wiem z sieci.
Myślę, że ocena świadka przyznawania nagrody jest cenna, a ocena tego świadkowania – krzywdząca. Pan Kaczka zdaje się już wiek przekroczył, a ja tym bardziej.
I zarzut pisania krytycznego z zawiści czy zazdrości jest bardzo niesprawiedliwy.
O tegorocznym Noblu nie napisałam źle, a przecież laureatce szczerze zazdroszczę.
listopada 15:37, przez Przechodzień
Trudno zdecydować za p. Macieja czy przyjąłby czy też nie, ale nawet jeśliby złożył taką odmowną deklarację, w obliczu brutalnej rzeczywistości mogłaby się okazać bez pokrycia. Nie dość, że korzyść finansowa żadna to jeszcze narobiłby sobie śmiertelnych wrogów. Nie inaczej pewnie było z p. Pułką wstępującym przecież poetą, a nie jakimś Sartrem u szczytu wielkości.
Nie zmienia to w niczym celności osądu zjawiska “Dżonki”, która wydaje się być urągowiskiem z poetyckiego wysiłku i z idei (jako takiej) nagrody. To zwykła bezczelność wykorzystująca słabość nagradzanych i własną siłę społeczną. Podsumowując: takich nagród będących w istocie uświetnianiem nagradzających przyjmować się nie powinno.
Ale się przyjmuje. Niestety. Jednak nadzieję mieć trzeba.