Lata sześćdziesiąte. Andrzej (12)

Było jeszcze wcześnie i dlatego poszli do „Acuario Nacional de Cuba”, gdzie chodzili wielokrotnie, ale dobrze tam było przeczekać godziny letniego skwaru. Ewa po raz pierwszy odmówiła pójścia z Andrzejem tłumacząc to tym, że w kubańskim Wesołym Miasteczku już była dwa lata temu i boi się tych wszystkich drewnianych urządzeń sprawiających wrażenie, że się zaraz rozlecą.
Byli więc tylko w czwórkę, Andrzej czuł się onieśmielony w towarzystwie trzech tak pięknych dziewczyn pozbawiony wsparcia Ewy. Musiał więc sobie radzić sam i wymyślać dowcipne riposty na niejednokrotne złośliwości Zieleńcówien, co przełykał, byle być blisko nich. Wszystko wokół był tak wspaniałe, że łagodziło obyczaje i wkrótce stanowili w czwórkę bardzo zgraną paczkę.
Akwarium miało kolorystyczną tonację kubańskich basenów, w których głównie nurkowali w maskach a teraz, chodząc po białych betonowych ścieżkach korytarzy także otaczała ich woda zza szklanymi ścianami z przepływającymi monstrualnymi rybami i Andrzej odczuwał niepowtarzalne, euforyczne poczucie jedności z przyrodą, ukochanym basenem i Zieleńcównymi.
Narodowe Akwarium było chlubą rewolucyjnej Kuby, jako jeden z nielicznych obiektów na Miramarze faktycznie powstały po Rewolucji o ambitnych, naukowych celach, a nie tylko rozrywkowych, które budowali Amerykanie. Stało nad morzem już sześć lat i jeszcze nie uległo korozji od soli morskiej. Początkowych 13 zbiorników rybackich wzbogacono o reprezentacyjny staw powstały zaraz przy wejściu z pływającym ogromny żółwiem morskim. Ale główną atrakcją obok fok i uszatek był ogromny lew morski, na który wszyscy wołali „Silvia” i przy którym gromadziło się najwięcej dzieci. Dzieci ze szkolnych wycieczek zbierały się przy każdym pokazie biegając w dwupiętrowym dużym budynku po schodach i moście skąd najlepiej było można zobaczyć występy skaczących delfinów w stawach, do których wdzierało się morze.
Liczne terraria w grotach pośród namorzynów z niezidentyfikowaną przez nich tropikalną florą i fauną Morza Karaibskiego stanowiło zaledwie dodatek do szklanych ścian, gdzie pływały rekiny wśród muren, pławikoników i barwnych ryb. Na wysepkach zieleni, obok sztucznych wodospadów, pod palmami i krotonami, wokół mostków i murków, wylegiwały się koty i przechadzały pelikany.
Przeszli do wielkiej, jasnej kafeterii, gdzie kupili sandwicze i coca-colę. Mimo że byli wszystkim zachwyceni, to i tak był to tylko zrealizowany ułamek rewolucyjnego projektu architektonicznego z roku 1959. Akwarium Narodowe zwane „Sibarimar” w Rincón de Sibarimar w Guanabo na wschód od Hawany zaprojektowane zostało przez kubańskiego architekta w panującej właśnie awangardowej manierze zakrzywionych i okrągłych kształtów charakterystycznych dla nowoczesnej kubańskiej architektury rewolucyjnej. Miało stać tu osiem cylindrów ze szkła i betonu o średnicy około 20 metrów i sześć głębokości, wypełnionych wodą. Oprócz tego zaprojektowano tereny dla dzieci, ośrodki edukacyjne, laboratoria, łodzie ze szklaną podłogą do obserwacji raf koralowych pobliskiego wybrzeża morskiego. Niestety, lata mijały, pojawiały się coraz to nowe priorytety w Ministerstwie Budownictwa i na tym co zdążono zbudować, poprzestano.
Zbliżało się południe i godzina otwarcia Wesołego Miasteczka. Z żalem opuścili niebieskie ściany Akwarium i wyszli na aleję Trzecią. Skwar ulicy z kontraście do umiarkowanej temperatury „Akwarium” był jeszcze bardziej odczuwalny, a mieli przejść piechotą trzy kwadransy na zachód do plaży Concha, skąd było już widać koło młyńskie i „Montañę Rusa”.
Zeszli na Aleję Trzecią do Piątej. Andrzej żartował i rozbawiał towarzystwo, z wyjątkiem milczącej Basi. Ewa zadziorna, Kasia jak ulepek, a w połączeniu z przepiękną trasą, którą podążali skręciwszy na reprezentacyjną Aleję Piątą, wszystko zdawało się harmonijne, młode i radosne.
Przy calle 60 minęli „Santuario Nacional de San Antonio de Padua”, kościół wybudowany tuż przed Rewolucją przez franciszkanów w modernistycznym stylu. Quinta Avenida nawet nie pielęgnowana zachowała pierwotne założenia architektów zieleni miejskiej. W środkowym pasie zieleni między czterema jezdniami miały być sadzone kwiaty sezonowe zapewniające najpiękniejszej hawańskiej alei barwność, ale i tak było pięknie, między marmurowymi ławkami kwitły żywopłoty, a brzuchate palmy wprowadzały klimat dostojeństwa. Po obu stronach jezdni stały ogrodzone siedziby ambasad w pałacykach o różnorodnych stylach, orientalnych, historycznych i nowoczesnych, przezierały zza zieleni bogate balkony i tarasy. Przy calle 80 minęli „Iglesia de Jesús de Miramar” wzniesiony też zaraz przed Rewolucją w stylu neoromańsko-bizantyjskim z betonu.
Piąta łączyła się z wybrzeżem przecinającymi je przecznicami i niejednokrotnie widać było na ich końcu morze. Szli w kierunku Mariel, aż przed pierwszym rondem przy calle 110 skręcili z powrotem na Aleję Trzecią. Do następnego ronda przestrzeń zajmował park rozrywki „Coney Island” i namiot „Trompoloco” Narodowego Cyrku Kuby.
Całe zachodnie wybrzeże od Vedado po Mariel, Jaimanitas i Santa Fe było przed Rewolucją zagospodarowane przez różne kluby uniwersyteckie, wojskowe, sportowe wyposażone w sprzęt do treningów, hale sportowe, restauracje, kawiarnie, place zabaw, sale taneczne, plaże, baseny, łazienki, prysznice, szafki do przechowywania rzeczy, toalety. Teraz po nacjonalizacji wszystkim klubom zmieniono nazwy. Kluby sąsiadowały ze sobą, wzdłuż nabrzeża w kolejności w kierunku centrum Hawany były to: „Nautico”, „Casino Espaniol”, „Circulo Militar y Naval”, „Havana Yacht Club”. Andrzej jeszcze dwa lata temu wdział na wywieszkach napisy z pierwotnymi nazwami, teraz przepiękny Club „Nautico” nazywał się „Circulo Social Obrero Felix Elmuza”. Miał jak w „Tropicanie” betonowe sufitowe łuki, granitowe posadzki, pod ścianami stały czerwone fotele obok szafek z surowego drewna. „Havana Biltmore Yacht i Country Club” z przystanią i przycumowanymi jachtami nazywały się „Círculo Social” „Obrero Julio Antonio Mella Antiguo”. „Miramar Yath Club” nazwano „Circulo Social Obrero Patricio Lubumba Antiguo”. Hijas de Galicia – „Córy Galicji”- płaciły przed Rewolucją trzy peso miesięcznie za pełne uczestnictwo w życiu klubu przy plaży. Nazwano je teraz „Circulo Socual Obrero Jose Luis Tassende Antiguo”. Klub rekreacyjny sił zbrojnych Kuby „Circulo Militar y Naval” przemianowano na „Circulo Social Obrero Gerardo Abreu Fontán”.
Kiedy był tu Andrzej w 1964 roku wszystkie kluby otwarto dla każdego bez względu na kolor skóry i majętność w euforii rewolucyjnej. Teraz rozpoczął się nowy etap ich stopniowego zamykania. Wprowadzono legitymacje związkowe, by potem kluby, ekskluzywne obiekty i plaże udostępnić tylko nomenklaturze partyjnej i zasłużonym działaczom reżimowym.
Ale nie dotyczyło to obcokrajowców. Już wtedy zresztą w „Nautico” Andrzej słyszał głównie język rosyjski.
Teraz weszli na zupełnie opustoszałą plażę „La Concha” nazywającą się „Circulo Social Obrero Braulio Coroneaux”. Nie mieli pojęcia, kim był Braulio Coroneaux, pewnie jakimś rewolucjonistą, zupełnie ich to nie interesowało. Po piasku przesuwały się muszle i można było się bardzo naciąć chcąc je podnieść, gdyż były zamieszkane przez kraby pustelniki zwane na Kubie „macao”. „Macao” miał monstrualne szczypce na jednym odnóżu, a na drugi maleńki, ale i tak nikt nie ryzykował, biorąc muszlę do ręki, by wkładać tam palec. Niemniej Zieleńcówne nie bały się ich, hodowały w Warszawie patyczaki i były przyzwyczajone do udomowionych insektów, gadów i płazów. Często „macao” przynoszono pomyłkowo do domu zbierając z plaży muszle z ukrytym krabem tak głęboko, że dopiero po jakimś czasie wyłaził i przekonywał się, że jest w niewoli. Macao nie dawał się udomowić mimo czynionych prób, jadł chętnie banany jak nikt nie wdział, gdyż nie znosił pieszczot i podlizywania się. Tęsknił za wolnością i morzem i przyniesiony zwracał się ku niemu idąc bokiem taszcząc muszlę, którą musiał wymieniać na większą w miarę jak rósł.
Wesołe Miasteczko otwierano o 12, resztę czasu wypełnili organizując wyścigi krabów.
Wesołe Miasteczko było zbudowane na wzór nowojorskiego. „Coney Island Havana” było przed Rewolucją sławne na całą Amerykę Łacińską. “El Coney Island Cubano” zbudowano w latach pięćdziesiątych. W czasie prohibicji w USA toczyło się tu mroczne życie nocne, po drugiej stronie Alei Piątej powstawały slumsy, baraki, małe kluby nocne, pito rum i rozbrzmiewały rytmy sonu i bolera. Uczestniczyły w nocnych zabawach wszystkie klasy społeczne. Kubańska „Coney” była własnością Amerykanina, którego stracono w 1961 za kontrrewolucyjne działania w parku. Park rozrywki i Cyrk „Trompoloco” zajmowały całą powierzchnię wyspy „Coney Island” od plaży La Concha do ulicy 112.
„Rumba Palace”, Restauracja „Himalaya” można było wypić mojito. Dla najmłodszych dzieci: samochody elektryczne, chińskie łodzie, domy luster, wszystkie rozrywki w egzotycznym wydaniu serwował “Coney” do godziny 20.
Na Kubie dzieci za rodzicami, którzy swoje dzieciństwo przed Rewolucją spędzili w Coney Island nazywali Wesołe Miasteczko „Caballitos” od drewnianych koni karuzeli, na które sadzano najmniejsze dzieci, domagające się potem ciągle pójścia do parku rozrywki. Na karuzeli były konie i samochody pomalowane na jaskrawe kolory. Chłopcy jeździli na koniach, a dziewczynki na samochodach. Wszystko – „Montaña rusa”, „Estrella”, „maquinita”, „carrusel”, „avioncito”, „pony car” – kosztowało pięćdziesiąt centavos, tyle co butelka coca-coli.
Andrzej chciał koniecznie powtórzyć swoje jazdy na „Montañii rusa”, ale w końcu wszyscy razem zakupili bilety na koło młyńskie zwane tutaj Kołem „Ferris” od nazwiska 33-letniego inżyniera z Pittsburgha George’a Washingtona Gale Ferris Juniora, który gigantyczne koło obrotowe przy końcu XIX wieku wymyślił. Zresztą firma w Filadelfii „Philadelphia Toboggan Company” wykonała wszystkie drewniane urządzenia obrotowe w hawańskim parku rozrywki, jedynie szata graficzna różniła się swoją kubańską specyfiką od amerykańskiej większym umiarem jarmarcznego kiczu.
Dorośli nazywali to miejsce w skrócie „Cony” i było masowo uczęszczane właśnie przez dorosłych, gdyż można tu było kupić kawę bez stania w długiej kolejce, kolejek było więcej i więcej punktów sprzedaży, od piwa po watę barwioną cukrową i kolorowe, latynoskie słodycze. Poza tym mężczyźni bawili się świetnie, były tu strzelnice i budy, gdzie rzucano baseballem w metalowy cel, który uwalniał zatrzask i wycięta z metalu sylwetka dziewczyny siedzącej na poprzeczce wpadła do stawu pełnego wody.
Muzyka rozlegała się na każdym kroku, słychać ją było, jak dochodzili.
Koło młyńskie z drewna już budziło strach w trakcie wypełniania go ludźmi, kiedy wagoniki wspinały się ku niebu i miarowo zatrzymywały się, by po kilkudziesięciu przestojach nagle zatoczyć kilka pełnych obrotów. Drewniany kij zamknięcia, który miał ich zabezpieczyć przed wypadnięciem zahaczony był jedynie chwiejącym się gwoździem i cały czas sprawiał wrażenie, że wypadnie.
Kiedy wznieśli się na sam szczyt i zobaczyli morze i pawilon stojący w wodzie naprzeciwko koła młyńskiego strach trochę w zachwycie przycichł, by pojawić się znowu dławiący i nieznośny. Koło wciąż skrzypiało na niebie, rozlegał się jednostajny pisk dzieci i wzmagał jeszcze paniczne stany oczekiwania na rychłą śmierć. Kolejny obrót i podniesienie do góry w trakcie wysiadania dolnych partii pasażerów powodował, że tam na górze w niebiosach, z których niechybnie spadną, trzeba poczekać, aż na dole ktoś oszalały ze strachu zostanie wywleczony z wagonika. Tkwili więc tak patrząc w przestrzeń, która w miarę wpatrywania się była coraz bardziej czytelna.
Plaże klubów Marianao, sztucznie usypane – gdyż Hawana ma koralowy, nieprzychylny brzeg – wyglądały oszałamiająco. Właśnie z „Casino Español” zamienionego na szkołę sportową wysypała się młodzież z płetwami i maskami do nurkowania. „La Concha” bielą piasku współgrała z błękitem morza. Przepiękny, harmonijny dach w kształcie muszli „El Nautico” mienił się w słońcu swoim granatowym kolorem. W „Havana Yatch Club” na marinie jeziora kołysały się jachty, kilka wypłynęło. Dalej w dół „Club Cubaneleco” na palach z wielkim tarasem, jeszcze dalej hotel „Copacabana” – były pełne biesiadników.
Na dole tuż obok bar. Po lewej restauracja. Stoisko waty cukrowej. Dużo ludzi.
Nie dając po sobie poznać, dziewczyny i Andrzej skorzystali z innych, mniej niebezpiecznych uciech, oddalając jak tylko się dawało widmo nieuchronnej przejażdżki „Montaña Rusa”.
Andrzej lubił być wewnątrz pętli Möbiusa. Takich atrakcji, jak „Montaña Rusa” Wesołe miasteczko w Chorzowie nie oferowało, mimo, że było podobno największe i najlepsze w Polsce. Jadąc kolejką górską dwa lata temu wiedział, że wszelka rozchwiana konstrukcja kolejki jest celowa, mająca na celu jeszcze wzmóc uczucie strachu. Chodzi przecież nie o przejażdżkę, ale o przerażenie i o uwolnienie się od koszmaru życia.
Hawański Roller Coaster zaprojektował ten sam utalentowany amerykański konstruktor co w Nowym Jorku. Philadelphia Toboggan Coasters wykonała 2 pociągi po trzy wagoniki na pociąg i wielką drewnianą konstrukcję toru. Jadący zasiadali twarzą do jazdy w 2 rzędach po trzy osoby, w pociągu było 18 pasażerów. Pomagał im wsiąść czarnoskóry, rosły mężczyzna z twarzą bez wyrazu. Wielką dźwignią uwolnił wagoniki zaaretowane w drewnianych szynach.
Drewno konstrukcji i wagoników poprzez skrzypienie i trzeszczenie na zakrętach wzmagało strach. Pociąg wciągnięto na najwyższy szczyt pierwszego wzniesienia łańcuchami i linami, by mógł zjechać i nabrać prędkości, potem wznosić się i opadać.
Lecz po chwili, kiedy nagle spadali w bezdenną otchłań już niczego nie analizowali i niczego nie oglądali, czekając kiedy się to skończy.
Ale dopiero się zaczynało. Wagoniki zaczynały się kolebać sprawiając wrażenie, że zaraz wypadną i że pojechali pechowo popsutym, topornym, drewnianym, trzęsącym się sprzętem. Wszyscy jadący wyglądali upiornie z wytrzeszczonymi oczami, rozwichrzonymi włosami i otwartymi w przerażającym krzyku ustami.
Kiedy kolejka wspinała się mocą bezwładu i pędziła siłą grawitacji uzyskując prędkość tylko dzięki tym wzniesieniom, wszyscy liczyli, że to ostatnie wzgórze, nim wszystko za chwilę runie. Ale nie, gwałtowne zakręty, wysokie wzniesienia, strome spadki rytmicznie powtarzały się w nieskończoność.
Zamknięty obwód trasy sprawił, że odebrał ich ten sam milczący, z kamienną twarzą Murzyn.
Wałęsali się do zmroku po wszystkich zakamarkach „Coney Island”, kupowali soki w papierowych rożkach, których nie można było postawić, przypatrywali się uroczystościom dziecięcym, dla których przyniesiono tu ogromne, prostokątne torty z różowym i żółtym kremem udekorowane różyczkami z masła.
Przestrzeń tropikalna pulsowała, żarówki pulsowały, wyodrębniając kształty karuzel, młyńskiego koła i Montanii Ruso, oraz podświetlając wszystkie gastronomiczne punkty.
Kiedy wyszli z Wesołego miasteczka na Piątą Avenidę, noc robiła się coraz czarniejsza. Za nimi dochodziły coraz słabsze odgłosy karuzeli, przed nimi wyrastał las czarnych pni palm oświetlanych miarowo reflektorami samochodów.
Nazajutrz Andrzej jak zwykle przyszedł rano z Ewą do Zieleńcówien i w holu rozegrała się jakaś niezrozumiała kłótnia między siostrami, w której największe pretensje zgłaszała Ewa. Sprawa została wkrótce załagodzona, zanikła równie gwałtownie, jak wybuchła, jednak Ewa nie wiedziała co się wydarzyło w Wesołym Miasteczku, a Andrzej nigdy jej nie powiedział.
Wkrótce Zieleńcówne zniknęły i Rudek wyjaśnił Andrzejowi i Ewie, że musiały natychmiast wracać do Warszawy w nagłym, niecierpiącym zwłoki wypadku, ale koniecznie mają je odwiedzić na Karowej w Warszawie, gdy będą wracali z Kuby.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata sześćdziesiąte. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *