Dziennik stuttgarcki (3)

2 grudnia 2016, piątek. Jest ciemno kiedy syn podrzuca mnie samochodem na przystanek kolejki S1. Stacja Goldberg w Böblingen jest za drzewami, kiedy dochodzę tam od ulicy, nie mam pojęcia w którą stronę jechać. Młodzi ludzie stojący na niezadaszonym peronie kierują mnie na drugą stronę, znajduję kładkę, mostkiem zbiegam do dojeżdżającej kolejki i miga mi tylko zza okien stojący na stacji automat biletowy. Cała w strachu jadę na gapę siedem przystanków, wagon jest zatłoczony i gotowa jestem wysiąść wcześniej i dojść do Stuttgart-Mitte, byleby tylko skrócić ten paniczny strach i oczekiwanie na kontrolera. Jednak muszę wysiąść na Hauptbahnhof, nie mam mapy i się zgubię, a tylko tam w informacji turystycznej mogę ją dostać. Nie wydrukowałam w domu, zawsze kiedy wydrukuję, na lotniskach zabieram kolorowe plany miast o wiele lepsze i myślałam, że taką też teraz znajdę. Ale wczoraj nie znalazłam, nie znajdę i teraz szybko, bo wszystko zamknięte jeszcze. Wyjeżdżam schodami na początek Königstraße, przed zamkniętą, całą oszkloną Informację Turystyczną, widzę jak dziewczyna latynoska podłącza odkurzacz do prądu i będzie tu zaraz sprzątać. Mam godzinę do otwarcia, wszystkie sklepy i knajpy na Königstraße są też zamknięte. Na środku Cyganie albo jakaś inna nacja obsiedli ławki, palą papierosy i tak jak ja, zdaje się być bezprizorni. Na dodatek zaczyna padać niespodziewany deszcz, a mój parasol zabrany z Polski jest w hotelu.
Wracam więc pod ziemię gdzie jest ciepło, widno i energetycznie. Przypatruję się jak tłum podróżnych oblega wszystkie udekorowane świątecznie punkty z jedzeniem, jak pobiera ze stolików pałeczki cukru i pudełeczka śmietanki, jak nalewa sobie kawę z ekspresów, jak znikają leżące na boku torebki, do których pakują ciepłe i pachnące buły, rogaliki i precle, potem dopiero idą do kasy. Zdumiewa to społeczne zaufanie, mam wyrzuty sumienia, że dotarłam tu na gapę. Wszyscy sobie ufają, nikt nic nie kradnie, a przecież kasa jest tak odległa i jest tak małe zainteresowanie obsługi tym, co się z ich towarem dzieje. Oglądam z zainteresowaniem co Niemcy jedzą rano, jak są ubrani i jak to wszystko sprawnie się odbywa, jak dużo jest tych bistr, stoisk, punktów z espresso, barów i restauracji tu w podziemiu, gdzie ludzie nieśpiesznie jedzą śniadania i potem nieśpiesznie rozchodzą się w swoich kierunkach do pracy, szkół i codziennych spraw.
Wjeżdżam schodami na powierzchnię do zabytkowej części dworca poznanego wczoraj, jego obracający się neon, logo Mercedesa – gwiazda o 5 metrowej średnicy na dachu wieży jest zawsze punktem odniesienia dla pogubionych w mieście.
Dworzec główny, Królewskie Württemberg zbudowano na początku XX wieku, co jest udokumentowane wmurowaną tablicą i wpisano jako zabytek. Naloty powietrzne w czasie II wojny światowej go podobno uszkodziły, odbudowany został w latach pięćdziesiątych. Zbudowany z wapiennych bloków, wewnątrz z piaskowca, mimo funkcjonalnych okrągłych okien, płaskich dachów i portyku supernowoczesnego modernizmu tamtej epoki, w porównaniu z ciepłem dzisiejszego podziemia sprawia wrażenie zimna, obcości i oschłości. W.G. Sebald pisał wręcz o antycypacji nazizmu w jego architekturze. Włączono do niego królewską bramę z murów obronnych miasta, stąd ten gigantyczny łuk, jak łuk triumfalny. Pozostał herb Wirtembergii z rozetą i dwoma lwami na ścianie głównego wejścia do hali. Kamienne schody zostały zastąpione ruchomymi, ale nie zmiękcza to faszystowskiego stylu, ani girlandy choinkowych światełek, ani stoisko z włoskimi słodyczami, gdzie wysypano w gablotach duże marcepanowe owoce egzotyczne i w kształcie bab wielkanocnych nugaty z pistacjami i wszystkimi gatunkami orzechów. Dochodzę do płatnej toalety zaopatrzonej w bramki, by nikt się bez opłacenia w automacie biletu nie przecisnął.
Wracam do turystycznej informacji, wszystkie darmowe plany Stuttgartu pochowane, w części sklepu tylko można jedynie kupić szczegółowy plan miasta i okolic zupełnie mi niepotrzebny. Kieruję się tylko do panienki mającej odpowiadać na pytania turystów. Czas nie turystyczny i jestem jedyną turystką, pytam o Muzeum Hegla, by mieć jakiś powód do dostania darmowej mapy. Panienka długo drukuje mi skomplikowaną trasę dwiema kolejkami podziemnymi i autobusem, co grzecznie zabieram i proszę teraz kategorycznie o mapę. Kiedy ją dostaję, gdzie zabytki są narysowane przestrzennie, zaraz wiem, gdzie jestem, i że za 10 minut dotrę do Hegla na piechotę.
Tymczasem deszcz ustał i delektuję się parkiem królewskim, obchodzę od tyłu hotel z tarasowymi latarniami w formie stojących lamp pokojowych w kształcie ściętego stożka i podążam ku zamkom małą uliczką wzdłuż jeziora. Widać już złotego jelenia na zielonej kopule Württembergischer Kunstverein, gdzie wystawiają swoje prace zrzeszeni artyści wizualni. Zza jelenia widać skrzydlatą boginię na kolumnie, a dalej Merkury stoi na jednej nodze i połyskuje złotem na dawnej wieży ciśnień, budynku między Schillerplatz a Schlossplatz. Czuje się w powietrzu goździki i zioła z grzanego piwa, świątecznego Glühbiera. Wchodzę na plac bramą zwieńczoną jeleniem i lwem do Neues Schloss, do Nowego Zamku. Barokowy zamek jest przeogromny, z dwoma skrzydłami pod kątem prostym do frontonu, wszystko zwieńczone sterczącymi na dachu figurami. Był po klęsce pierwszej wojny światowej siedzibą Instytutu Spraw Zagranicznych, policji i muzeum. Hitlerowcy wybudowali w nim schron. Naloty bombowe zrównały go z ziemią. Teraz są tu ministerstwa, restauracje i obszary turystycznego zwiedzania.
Mijam czynną fontannę, przechodzę na drugą stronę ulicy do kolejnego zamku, bardziej przypominający baśniowy. Stary Zamek mieści Landesmuseum Württemberg, przez 4 wieki mieszkali tu grafowie i hrabiowie. Jeden z nich, podobno zdeklarowany antysemita żyjący w piętnastym wieku, Eberhard Brodaty, stoi dzisiaj na koniu na renesansowym dziedzińcu.
Jeszcze przed II wojną światową zamek częściowo spłonął, w czasie wojny został poważnie uszkodzony, teraz jest pięknie odbudowany. Dziedziniec arkadowy podobny do Wawelu, ale się nie umywa, jest mniejszy i nie ma naszego metafizycznego promieniowania. Wprawdzie w zamkowym kościele w skarbcu królewskim spoczywają prochy władców Wirtembergii, zamek jest przede wszystkim muzeum bogatym w zbiory wszystkich epok, od starożytności, Celtów po nasze czasy. Można je wszystkie poszukać w Internecie i zobaczyć, są skrupulatnie wirtualnie skatalogowane.
Przed zamkiem współczesne pomniki i instalacje z lat sześćdziesiątych. Tekst Ernsta Blocha (uciekł z NRD, jak zaczęto budować Mur): „1933-1945 Zabito powieszono zagazowano milion ofiar przez Dyktaturę Narodowego Socjalizmu. Nigdy więcej!…”
Wokół w uliczkach wszędzie pachnące jodłą szczelnie nią opatulone budy świątecznych straganów. Podobno miasto oddało im 4000 metrów kwadratowych, Stuttgart Christmas Market rozciąga się na Starym Rynku, wokół zamku oraz na Schlossplatz. Między uliczkami wyrasta mi nagle kościół ewangelicki, ale przepiękna mosiężna klamka w kształcie smukłej łasiczki ani drgnie. Ludzi tu mnóstwo, krążą przy stoiskach, piją, jedzą i kupują, tak, że trudno zobaczyć kościół w całej okazałości. Późnogotycki Stiftskirche to główny kościół Kościoła Ewangelickiego w Wirtembergii, był poważnie uszkodzony w czasie bombardowań i odbudowany z resztek ruin.
Mijam apetyczne wystawy sklepu czekolady, leżą wyłożone właśnie całe blachy orzechów zmieszanych z mleczną czekoladą, panienka tnie je i zwija w małe gwiazdkowe prezenciki. Podążam już do Museum Hegel-Haus na Eberhardstraße 53, ciekawe, czy ten Eberhard to ten sam na koniu.
Idę wzdłuż Kirchstraße, skręcam w Marktplatz, potem w lewo w Rathauspassage, tutaj patrzę na plan, ale już podchodzi mężczyzna i pyta, czy mam jakiś problem, wie, gdzie jest muzeum Hegla, poprawia, mnie, nie Hegel, a „Hige”, nie wiedziałam, że Niemcy tak go wymawiają. Ale w prawo jest już Eberhardstraße, a portret Hegla już widać na fasadzie dwupiętrowej kamieniczki. Recepcjonista w maleńkim kantorku, mały szczupły człowieczek w okularach nie zwraca na mnie uwagi, nie odpowiada na guten Morgen, rozmawia przez telefon. Wieszam płaszcz na wieszaku, wieszam też plecak, jestem tu sama i nikogo nie obchodzę. Widać pełne zaufanie nawet dla tych, którzy mogą porwać z gabloty aksamitny beret Hegla i unicestwić oryginalne jego listy. Ale jakoś wiadomo, że nic takiego się nie stanie. Przechodzę przez wszystkie pokoje o niskich stropach pedantycznie wymalowane i odnowione, ale nie znajduję toalety i zrezygnowana wracam na dół, natrafiam na klamkę uradowana, że to może toaleta, chcę otworzyć, ale słyszę głos, ach, to przecież drzwi kantorka!
Przechodzę tylko ulicę i widzę srebrne kasetony gigantycznej Galerii Kaufhof Stuttgart Eberhardstraße, gdzie do toalety wjeżdżam na najwyższe piętro, wiem już, że najwyżej umieszczane są bary i restauracje. Siadam pod oknem, sala jest gigantyczna, rozpostarta na planie całego budynku, z widokiem na dachy Stuttgartu. Biorę tekturowy kubek i nalewam sobie mleko, wyjmuję kanapkę. Nie ma jeszcze jedenastej, a tu, najczęściej starcy, przynoszą do stolików tace z daniami obiadowymi. Wszyscy jedzą dyskutują, nikt nie zwraca na mnie uwagi. Na stolikach już bożonarodzeniowe szkarłatne poinsecje, harmonizują ze szkarłatnymi abażurami lamp, gdzieniegdzie stoją łączące sufit z podłogą ubrane choinki. Jeżdżę trochę schodami i przechadzam się między stoiskami z zabawkami, wracam na ulicę, gdzie wychodzę pasażami na budynki Ratusza. Nad głową widzę przeźroczyste chodniki łączące kompleks zabudowań Ratusza, po których chodzą ludzie. Ratusz, wybudowany w początku XX wieku został zrównany z ziemią i na jego miejscu powstały supernowoczesne budowle, z których najważniejszy, przy Marktplatz teraz jest kalendarzem adwentowym z oknami okolonymi gałązkami jodłowymi. Po Ratuszu można swobodnie chodzić, jeździć taką samą windą paciorkową, jaką jeździłam w dzieciństwie w Katowicach w Urzędzie Wojewódzkim, w nowoczesnym gmachu katowickiego modernizmu okresu międzywojnia. Są tu makiety jakiegoś zupełnie kosmicznego Stuttgartu i nie wiadomo, czy te projekty są już zatwierdzone, czy rzeczywiście Stuttgart będzie tak przebudowany. W jednej sali podłoga z linoleum z nadrukowanym całym Stuttgartem z lotu ptaka tak realistycznie, że stąpam jak Guliwer w krainie Liliputów.
Wychodząc z Ratusza od razu wpadam w wir straganów bożonarodzeniowych. By w nich nie ugrzęznąć pędzę do sąsiadującej Markthalle. Secesyjny budynek o 3500 metrów kwadratowych powierzchni handlowej jest bardzo jasny i przyjemny, nie ma nic z zimna takich handlowych gigantów. Przypomniała mi się Hala Targowa we Wrocławiu podczas studiów, która zawsze śmierdziała i na galeriach u góry sprzedawano tandetne suknie ślubne i komunijne z tiulu. Tu na galeriach są chyba bardzo drogie restauracje, jest pora obiadowa i wszystkie stoliki z białymi obrusami są zajęte, biznesmeni wychodzą nawet do balustrady, by na białych, wykrochmalonych serwetkach położonych na kamiennych barierkach pić w bombiastych kieliszkach wino. Przechodzę arkadami całe piętro i zaglądam w dół na stragany z parteru. Tutaj ciągną się sklepy z bożonarodzeniowym towarem. Czego tu nie ma! – od pięknie pomalowanych drewnianych ptaszków i girland szyszek, szlachetnych ozdób ze słomy i kory drzewnej, pachnących świeczek, mydeł i wszystkiego, by wigilię dało się przetrwać, po meble i eleganckie wyposażenie domu.
Hala, jak obwieszczają liczne plakaty, obchodzi sto lat. Zbombardowana, kosztownie odbudowywana przez lata, uznana jako zabytek, ma dużo rzeźb, płaskorzeźb (podobno z plastiku, ale nic nie poznać) fresków i cudowną szmaragdową fontannę Ceresbrunnen, którą wstawiono tutaj dopiero w 2009 roku. Na tronie siedzi naturalnej wielkości bogini Ceres szkliwiona szmaragdowo i turkusowo, otoczona chłopcami i winogronami, na ścianie lwy, na fontannie kaczki, kury, koguty i ryby. Do koryta fontanny wypływa pitna woda mineralna.
Przechodzę jeszcze wzdłuż Hauptstätter Straße na południe Stuttgartu. Neogotycki kościół Świętej Marii, pierwszy katolicki kościół w Stuttgarcie też zbombardowano zostawiając nietknięte 60 metrowe dwie wieże. Ale już w 1949 odprawiano tam nabożeństwo.
Przed kościołem Rupert-Mayer-Platz gromadzi bezdomnych ludzi i młodzież w czarnych kurtkach z psami, trochę boję się obok nich przechodzić, zresztą są dość daleko, obok wejścia chyba do nieczynnego już miejskiego szaletu podziemnego i fontanny. Jest to znane w mieście miejsce alkoholików, ludzi marginesu i ćpunów. Każdego ranka siostry zakonne z kościoła ich karmią od 20 lat, ale stopniowo są rugowani budową podziemnych garaży, gdyż między Marienkirche, a ulicą Paulinenbrücke powstało niedawno centrum handlowe Gerber. Teraz korzystają z toalet Gerbera. Usunięto ich siedziby pod mostem. Teraz schody na wiadukt pomalowane są w kolory tęczy i na każdym napisana jest po angielsku optymistyczna sentencja. Dobrze komponują się z barwnym, mieniącym się kolorami Gerberem.
Siadam przy fontannie na samym dole i wyjmuję kanapkę. Obok też przesiadują dzieci i dorośli z jedzeniem kupionym w licznych tutaj stoiskach z street foodem. Dwaj ochroniarze stojący w czarnych garniturach i dobrze wyczyszczonych butach rozmawiają ze sobą i nie bardzo się interesują co się wokół dzieje. A nie dzieje się nic szczególnego, myślałam, że zatrzymają dziewczynę z trzema bardzo rasowymi psami, z których jeden jest gigantycznej wielkości. Ale dziewczyna podchodzi do nich i wesoło z nimi rozmawia, widocznie psy w galeriach handlowych mają prawa takie same, jak każdy klient. Jadę po piętrach ruchomymi schodami patrząc co nowego w dziale zabawkowym, potem szybko wracam na ulicę, gdyż już się ściemnia. Wracam bocznymi uliczkami do Opery, pędzę niemal, bo nie wiem, do której Neue Staatsgalerie Stuttgart jest otwarte.
Wystarczy przejść podziemnym przejściem pod Konrad Adenauer Straße i znaleźć się przed kompleksem postmodernistycznych budynków ze zbiorami obrazów i rzeźb od zarania ludzkości, ale przede wszystkim Sztuki Nowoczesnej, do której chcę dotrzeć. Jest późno, trochę błądzę, trudno się jest połapać, pytam ciągle o wystawę Francisa Bacona i recepcjonistki kierują mnie do coraz to innych części rozległych pawilonów poprzecinanych różowymi i błękitnymi ciągami linii. Liczne chodniki przeznaczone zapewne dla wózków inwalidzkich prowadzą spiralnie do wewnętrznej rotundy. Dużo jest tu odniesień do starożytnej architektury, przede wszystkim odejście od architektury nazistów poprzez wprowadzenie niekonwencjonalnych kolorów. Trawertyn i piaskowiec zestawiono z zielonymi oknami, kolorowe belki stalowe i różowo-niebieskie poręcze, które zauważyłam na początku, umilają ironią i dystansują się do monumentalizmu budowli.
Wchodzę do ogromnej sali, gdzie obok sklepu i szatni w środku są kasy. Cała podłoga foyer wyłożona wściekle zieloną gumową wykładziną odbijającą się zielenią od niklu i szyb oswaja wchodzącego swoją wesołością.
Po zobaczeniu czterdziestu obrazów Francisa Bacona i filmu o nim, na co wydałam 12 euro bez żadnej zniżki dla seniorów, poszłam jeszcze schodami w górę i zobaczyłam kolekcję awangardy światowej XX wieku, same sławy malarstwa i rzeźby. Byłam już zmęczona, zaniepokojony syn zadzwonił o 17, nie miał wiadomości ode mnie od pozostawienia mnie świtem na stacji kolejki. Powiedziałam, że jeżeli jest zmęczony, to przyjadę kolejką, ale odetchnęłam z ulgą, kiedy usłyszałam, że zaraz po mnie przyjedzie.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2016, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *