Dziennik wiejski (6)

24 lipca, niedziela.  Kiedy mama przyjechała na wieś po raz pierwszy, ucieszyła się bardzo, że obchodzone są tutaj w przeciwieństwie do regionu Górnego Śląska tylko imieniny. Mama wprawdzie wbrew wszystkim na Śląsku całe życie obchodziła tylko imieniny tak, jak robiono to w jej domu rodzinnym (za karę, że sie urodziła w nieodpowiednim momencie Historii miała w dowodzie osobistym wpisane ZSRR), ale też – nie wiadomo dlaczego, czerpała z tej swojej kolebki wzorców zachowań na całe życie – satysfakcję i wyższość.
Dlatego przyjeżdżając tutaj po raz pierwszy mama z początku zaskoczona taką miłą jej zmianą, nie zwracając nawet uwagi, że większość mieszkańców wsi ma na imię patrona dnia, w którym się urodzili, szybko przekuła swoją wyższość na bezkrytyczną akceptację i wkrótce stała się główną uczestniczką wszelkich imieninowych bankietów. Z racji swojego imienia, które umożliwiało jej obchodzenie imienin dwa razy w roku, a ten drugi raz przypadał na lipiec, mama nie tylko świętowała po raz drugi imieniny na wakacjach, ale także mogła na imieninach bywać w wielu domach, gdyż z racji krzyżujących się terminów imprez spraszano gości nawet i tydzień po kalendarzowej dacie. Wieś w poprzednim systemie złożona z chłoporobotników i tak była wsią bogata, teraz porzuciwszy pracę na okolicznych łąkach i polach, zlikwidowawszy wszystkie zwierzęta domowe i wstawiwszy w budy wyłącznie psy rasowe, przeszła na sublimację potraw i domowe wypieki, nieodłączne z imieninami stawały się z roku na rok coraz bardziej wyrafinowane i kosztowne.
Ponieważ jestem przyzwyczajona, że moje imieniny przypadające na największe święto polskie są niedostrzegalne w nadmiarze Bożego Narodzenia, nigdy nie przejmowałam się faktem obchodzenia, bądź nie obchodzenia moich imienin i wyznając dewizę, że jeść trzeba, by móc żyć, starałam się zawsze, by posiłki służyły raczej podtrzymaniu życia, a nie były jego celem. I być może zmarłabym w tej nieświadomości, gdyby nie uświadomiła mi tego błędu w myśleniu moja mama wchodząc w oko cyklonu permanentnych wakacyjnych imienin na wsi.
Na wstępie zmyliło mnie nazywanie wszystkich wypieków plackami. Coś, co się nazywa plackiem, musiało być potrawą prostą, tanią i wiejską. Dlatego, kiedy ćwiczebnie przed nadejściem imienin mojej mamy upiekłam drożdżowy placek, by się nie skompromitować, a w wypadku sukcesu, już w przeddzień bankietu go powtórzyć, okazało się, że ze zdenerwowania do całkiem już wyrośniętego zaczynu zamiast szklanki cukru, dałam szklankę soli zmylona identycznymi słoikami z białym proszkiem. Pani Władzia, która po upływie czasu potrzebnego do pieczenia zjawiła się, by ciasto pokosztować, i kiedy dowiedziała się, że wyrzuciłam je już na kompost, szybko przyniosła ze sklepu placek drożdżowy i ukroiwszy duży kawał, z sadystyczną satysfakcją pokazała mi jak placek ma wyglądać. Moją kulinarną porażkę przeżyłam boleśnie, ale nawet jeśli następne wypieki moje były udane, jeśli potrafiłam już w tych skromnych, niemal campingowych warunkach robić torty, ciastka francuskie, kruche i tarty, to i tak nigdy nie dogoniłam ani mód panujących w poszczególnych domach, ani nie stać mnie było na tak kosztowne składniki.
Placki przez całe lato właściwie zaczynały krążyć między domami już od czerwca, od imienin Władysława, rozpoczęte bankietem u pani Władzi, na który musiałam pójść obowiązkowo z moją mamą niosąc butelkę ajerkoniaku. Okazało się, że do pieczenia placków zobligowane są nie tylko dwa kolejne pokolenia – córek i wnuczek – ale obowiązkowo dostarczają placki synowe. Przy takim zmasowaniu sił do pieczenia placków nie miałam żadnych szans w tej zupełnie nieinteresującej mnie konkurencji, której jednak sportowy charakter trafnie przeczuwałam. Nasłuchawszy się na dodatek docinków, dlaczego nie pracuję na etacie i przyjeżdżam na wieś nie na urlop tylko tak sobie, dowiedziałam się jeszcze, że wszelkie rewizyty są tak samo ważne, jak bojkot imienin. Pułapką łańcucha wiejskich zależności, która dla mojej mamy nie istniała, okazały się właśnie placki. Niemal codziennie przynosił nam ktoś placki, czasami nawet placki wisiały zawinięte nienagannie w biały papier w torbie foliowej na furtce, a myśmy nawet nie wiedziały od kogo. Placki na dodatek były pieczone na maśle, przekładane wymyślnymi masami, posypywane płatkami migdałowymi, nie szczędzono im bitej śmietany i galaretek z tropikalnymi owocami. Rogaliki z różą, które też nazywano plackami, makowce, serniki i ogromne blachy z ciastem kruchym posypane świeżymi owocami sezonowymi z zapiekaną w piekarniku pianą lub kruszonką niemal codziennie ktoś wykonywał w którymś z sąsiednich domów, by kawałek znalazł się zawsze na naszym stole. Córki koleżanek mojej mamy, które wszystkie przykładnie o wpół do szóstej wsiadały w swoje samochody i jechały do pracy, obchodziły imieniny też i w pracy. One to piekły po trzy gatunki ciast dla swoich kolegów i koleżanek i zawsze, w ramach być może kulinarnego popisu, ktoś przynosił nam dla skosztowania. Wszelkie najnowsze technologie wyrobu ciastek – masy budyniowe, ciasta ptysiowe, mielone herbatniki z masłem, masy bite mikserem z mlekiem, biszkopty pieczone z rozpuszczoną czekoladą – to wszystko, jako szczyt osiągnięć życiowych lądowało u nas w miarę jak kalendarz wyznaczał kolejną Annę, Marię, Grażynę, Krystynę czy Krzysztofa.
I kiedy nadchodzi sądny dzień, dzień imienin mojej mamy, zawsze kurczę się w sobie i marzę o tym by być malutkim Jankiem z książeczki Marii Konopnickiej „Na jagody”. Uwielbiałam tę książeczkę jako dziecko i do dzisiaj uwielbiam zbierać po lesie wszystko, co jest jadalne i z przyjemnością przyniosłabym mojej kochanej mamie „Dwie krobeczki jagód”, napisałabym na arkuszu: „Mojej Mamie zdrowia życzę!”. Ale gdzie tam…
Już się zbierają, już idą, każda niesie w ręce ajerkoniak… Mama każdej mówi, że wprawdzie placek Ewie się nie udał, ale są wędliny, sery i sałatka jarzynowa… Kobiety wtedy nie pocieszają mnie, są bezwzględne, jak tylko bezwzględna może być kobieta wobec kobiety, która nie wywiązała się z obowiązku bycia kobietą. Uśmiechają się pobłażliwie, wyniośle, wiedzą, że nasz dom jest naznaczony i wyznaczony, ale że jest też dobrą kumulacją wszelkich wakacyjnych placków i że nie czas go jeszcze likwidować i bojkotować. Toteż rozsiądą się wygodnie, pewnie  i z kaznodziejską pobłażliwością omiotą nasz ogród wzrokiem niczego nie widzącym, tak, jakby wiedziały, że mój grzeszny żywot jest niereformowalny, toteż po katolicku trzeba mi wybaczyć wszystko i po katolicku trzeba być dla mnie dobrym.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2011, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Jedna odpowiedź do Dziennik wiejski (6)

  1. joa pisze:

    Jakie sielskie klimaty!Na wsi pod Żywcem,gdzie spędzałam wakacje dzieciństwa tak było.I jeszcze :pochodzę z Galicji 🙂 tu ,gdzie mieszkam uprawiam 🙂 taką,jak Pani Mama ,satysfakcję i wyższość nie wiadomo dlaczego :)I np.mimo,że dzieci urodzone są tutaj,ja myślę o nich jako o urodzonych w Galicji.I nigdy nie wyrażam się tutejszymi regionalizmami,choć moja Siostra mieszkająca również w innym rejonie ,gdzie się przeprowadziła przejęła całą gwarę.Szalom 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *