Lekarz, który chciałby wyleczyć pacjenta chorego na „bycie poetą” musiałby zachęcać go, wbrew ewidentnym dowodom, że poetą nie jest, nie był i nigdy nie będzie, do przełamywania okresów własnej stagnacji, braku energii twórczej i zwlekania z tworzeniem. Lekarz taki byłby w konflikcie etycznym sam ze sobą, nie wiedząc czy ma ratować pacjenta, czy jego wątpliwej wartości dzieło. Nie jest tak i nigdy nie było, że wytwory artystów w swojej masie i różnorodności mają tę samą możliwość oddziaływania. Zawsze są to orzechy pełne lub puste, mimo identycznego wyglądu zewnętrznego, ale artysta – najbardziej upoważniony do wglądu we własne wnętrze – wie o ich zawartości najlepiej. Dlatego choroba marzeń, na którą cierpią dzisiejsze blogi i portale literackie przejawia się skłanianiem jak największej liczby internautów do zanegowania tej smutnej dla chorego prawdy o nim samym.
Wiadomo, że proces twórczy poety to jedynie dialog z samym sobą. Nie może być on udziałem rzeszy portalowych kibiców czyhających na wymianę usług. Brak talentu nie może być nimi zastąpiony.
Na nowoczesnym blogu kucharskim „White Plate” blogerka Liska dowodzi, że kunszt kucharski to nie magia, tylko chemia. Podobnie poezja – to nie natchnienie, a warsztat – i jeśli poeta nie nabędzie komponentów do swojej potrawy z ducha, nie nakarmi też ciała. A ciało portalowe w swojej masie jest ciałem marzącym i marzy ono bardziej w stadzie, niż osobno. Dlatego bohater filmu “Sprzedawca marzeń” Tornatore sprzedaje marzenia na rynkach sycylijskich miasteczek zniszczonych drugą wojną i mami obietnicą wyrwania się z nich do Rzymu, wmawiając każdemu osobno, ale w obecności tłumu, że ma talent.
Sprzedawca marzeń nie musi być po faustowsku naznaczony i nie musi być kłamcą. Marzenia stają się chorobą tylko wtedy, gdy uzurpacja jest niewspółmierna do możliwości i jest realizowana. Wtedy przekłamana rzeczywistość zamienia się w narkotyk. Marzenie w życiu duchowym pełni niebywale pozytywną rolę, unosi człowieka w świat czystości, w eteryczność uczuć, w świat udostępniany przez spotkanie z prawdziwą sztuką. Kłamca internetowy, haszujący się chciejstwem i pobożnym życzeniem, spotyka się jedynie ze światem, który swoją egzystencją tworzy. Daremność marzenia polega na tym, że fałszywy marzyciel blogowy nie chce utracić czegoś, czego nigdy nie posiadł. Pasożytuje więc na namiastce wyższego świata, którego chorobliwie pożąda, który bezpowrotnie utracił i rozpaczliwie chce przekroczyć bramy sztuki, które są dla niego na zawsze zatrzaśnięte, jak bramy raju. Nie jest nawet w stanie uruchomić w sobie sfery demonicznej, ponieważ dysponuje, jako jednostka stadna, niewielką możliwością indywidualizacji siebie. Rozpaczliwość tych usiłowań maskuje chóralnym głosem wszelkich sieciowych zgromadzeń literackich, gdzie wyśmienicie się czuje wraz ze wszystkimi pacjentami dotkniętymi epidemią choroby marzeń, zamieniając wraz z nimi sieciowe miejsca na szpitale.
Dzisiejsza choroba blogowa, choroba marzeń, jest nieuleczalna. Nie ma nic wspólnego ani z „Lunatykami” Hermanna Brocha, ani z „Doktorem Faustusem” Tomasza Manna, ponieważ marzenie nie jest już symboliczne. Symbolizm wraz z metafizyką usunięto na trwale z portali literackich w drugiej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku zaludniając Sieć nienasyceniem wiecznie głodnego hołdów narcystycznego blogera, niczym kacyka kolonijnego państewka.
Dopóki wolność blogowa będzie utrzymana, dopóty blog nie będzie chorował i nie umrze. Nie umrze chorobą na śmierć.
Dzień dobry, dawno nie byłem u Pani na blogu. Nawracam się i… czytam bardziej niż oglądam obrazki (jak to na wielu innych www bywa) – to wpływ niestety także TV i metody w pracy tzw. zarządzania wzrokowego. Ale przeczytałem Pani posta o chorobie blogowej. W nazwie choroby jest jej istota 🙂 “b-LOGO-wa” (ludowa to etymologia) – choroba słowa. Zgadzam się więc z Pani słowami, choć przyznaję nie dorastam do kilku świetnych zdań wkraczających na ścieżkę filozofii i psychologii, które de facto tak lubię. Czy sam piszę? Mało. Wolę kopiować to, co czytam, bo będzie i na później. Wiersze nieliczne chowam na twardym dysku. Kilka lat temu wyleczyłem się mam nadzieję na trwałe. Pozdrawiam i dziękuję.
PS. Trafiłem na tę zapowiedź na kulturaonline (Blogerzy okiem kamery) http://kulturaonline.pl/blogerzy,okiem,kamery,tytul,artykul,10367.html
Zawsze marzyłam o czytelniku jednak przychylnym i dziękuję, że po lekcji, jakiej udzielił mi „czytelnik” Magdy Gałkowskiej (panicznie się boję takich ordynarnych czytelników) i szanuję sobie każdy przychylny głos, taki jak Pana, Panie Sebastianie.
Łukasza Badulę czytam na portalu kulturaonline, nawet tam kiedyś komentarzem skomentowałam jego któryś z rzędu news o blogach, ale się nie odezwał. Ot, redaktor. Tam chyba redaktorzy mają zakaz odzywania się do internautów na tym portalu.
Być może, że blogi pójdą w jeszcze inne kierunki rozwoju prócz wymienionych w artykule. Mam tak mało czasu na pisanie na moim blogu, że wklejam teksty niepoprawione, nie czytane powtórnie. Dlatego blog nie jest docelowy. Chociaż, nie mam pojęcia, co to jest dzieło skończone. W sztukach plastycznych wszelkie szkice i dzieła nie ukończone mają często większą wartość nie tylko artystyczną, ale częściej też bardziej poznawczą. Słynny zarys jedynie rozpoczętego niewolnika marmurowego posągu Michała Anioła, gdzie widać, jak pracował, łączy się ze słynną sentencją Michała Anioła mówiącą o tym, że w każdej materii tkwi dusza przyszłego dzieła. A sokratejski poród to już tylko uwolnienie. Wierzę, że też w blogach.
Być poetą, być poetą
Być poetą w wieku niwelacji jednostek czy też w wieku “zadufanego paniczyka”… czy też ogólnie być artystą. Często wynika to z pychy i arogancji przy jednoczesnym niedouczeniu albo też zastępowaniu duchowości umiejętnościami. (w teatrze jeszcze dochodzą znajomości, ostatnio obrodziło dziećmi znanych artystów, które realizują w reżyserii)
Ostatnio usłyszałem w Dwójce wypowiedź J.Maksymiuka m.in odnośnie Chopina granego na fujarkach czy innych instrumentach nowoczesnych. Rok 2010 jak wiadomo był rokiem Chopinowskim, były więc fundusze do wykorzystania. I obrodziło przeróżnymi instalacjami i wydarzeniami gdzie muzyka Chopina była traktowana przez młodych “zdolnych” z arogancją i pychą, m.in grana na jakichś nowoczesnych fujarkach, co jak J.Maksymiuk mówił (a jemu chyba należy wierzyć) jest barbarzyństwem i zwykłą głupotą, (bo Chopin wymaga fortepianu z pedałem… to podkreślał Maksymiuk, dodając że gdyby Chopin chciał napisać muzykę na fujarkę to napisałby) oraz wynika z arogancji i pychy
Tak jak obserwuję (ale bez uogólnień) teraz być poetą, czy być artystą to w wielu przypadkach domena psychopatycznych osobowości (teraz to pojechałem po krawędzi… jest chyba takie powiedzonko), bez zahamowań, bez wątpliwości
Kolejną chorobą, którą opiszę, będzie „choroba nicości”, która się z tą „chorobą marzeń” zazębia. Oczywiście, że w powszedniości te moje „blogowe choroby” zawsze przekładają się w konsekwencji na pieniądze, bo tylko z takich społecznych aberracji można czerpać nieustannie społeczne fundusze i dlatego w słabych państwach się je z powodzeniem hoduje i wywołuje. Bardzo się cieszę, że Pan, Panie Marku na moim blogu coś dokumentuje z autopsji, jestem oderwana od kilku lat od świadkowania tym procesom (w ubiegłym roku wypisałam się z ZPAP do którego należałam – bez okresu stanu wojennego, bo wtedy ZPAP było zawieszone – od 1976 roku) – od rozdawnictwa kasy na artystów i nie mam o tym pojęcia. Natomiast w PRL, jak tu kilkakrotnie pisałam, nie było praktycznie możliwe przedarcie się w oficjalnym ruchu do głosu publicznego, bo wszystko przechodziło przez Mysią, a wiadomo, że Mysia składała się właśnie z literatów bardzo dobrze spełniającą rolę orędownika państwa reżimowego. I przecież te niezliczone tłumy cenzorów, płatnych donosicieli gdzieś są, gdzieś funkcjonują i swoje nagle niepotrzebne usługi gdzieś świadczą i ktoś je oddziedziczył. Uważam, że trzeba o tym nieustannie mówić i przypominać, bo to, że ktoś potrafił pisać i poprawiać cudzy tekst – czy, jak Pan pisze, potrafi Chopina aranżować na fujarkę – nie znaczy, że automatycznie może być artystą, może tylko o tym marzyć. Wszelkie awangardowe ruchy są niesłychanie ważne i źle by się stało, by futrowało się tylko skończoną sztukę klasyczną, której wartość jest niepodważalna i wiadoma. Bardzo trudno odróżnić hochsztaplerkę w czasie, kiedy nie da się jej właśnie czasem zweryfikować.
Ale Jean Baudrillard pisał pod koniec życia, że jak nie ma zbrodni doskonałej, tak i tej esencji sztuki, która jest w każdym prawdziwym artyście, nie da się zniszczyć. I dlatego bądźmy dobrej myśli Panie Marku! Rękopisy płoną, ale nie płonie akt ich spalania, bo zawsze ktoś niepożądany to zdoła zobaczyć!
A, że dorosłe już dzieci czynów rodziców odwracają się od problemu uważając, że to nie ich problem, to pewnie uważają, że bycie poetą to tylko, słowami Hitlera na zjeździe NSDAP do młodzieży w Norymberdze, kwestia jedynie bycia zwinnym jak łasica, wytrzymałym jak rzemień i twardym jak stal Kruppa (cytuję z pamięci).
Społeczne fundusze… na portalu e-teatr znalazłem, że rok Chopinowski kosztował budżet państwa ponad 170 mln zł… J.Maksymiuk mówił o Chopinie granym na fujarkach, ale konkretnie o kim myślał nie wiem. Coś z tej kasy co bardziej sprytni mogli z pewnością wyrwać dla siebie tworząc jakieś potworki…Akurat teraz przeglądając informacje o roku Chopinowskim znalazłem, ze minister kultury Zdrojewski powierzył funkcję dyrektora Narodowego Instytutu Chopina znanemu głównie z tego, iż jest znany i bywa niejakiemu Waldemarowi Dąbrowskiem. Maksymiuk mówił też o celebrytach i vipach panoszących się w kulturze
no i to pasuje jak ulał do Dąbrowskiego.
Celebryci w poezji i życiu poetyckim… coś w tym stylu mówił niejaki ZJ otwierając kawiarnię literacką w Nowym, że istotne jest także “życie literackie” tzn nie dzieło lecz bywanie, a nawet bywanie i życie literackie jest ważniejsze od dzieła
Oczywiście, że bywanie jest ważniejsze od dzieła. Tak było zawsze. Delacroix dokumentuje w dziennikach swój niesmak i obrzydzenie po powrocie z rautów u króla Ludwika Filipa I, podobnie pisał Flaubert po powrocie z rautów u Napoleona III. Nic się nie zmieniło, tylko nie każdy to znosił. Ja zawsze odchorowywałam każdy spęd i każdy wernisaż, fizycznie tego nie mogłam znieść, wymiotowałam i miałam potem tygodniowe bóle głowy. Doszło do tego, że nie stawiałam się nawet na wernisaże własne. Więc zawsze byłam pełna podziwyu dla tych, jak Pan pisze „spryciarzy”.
W latach siedemdziesiątych jedyną możliwością zarobkową dla plastyka bez etatu na Śląsku było zapisanie się do takiej (upadłej dopiero w latach osiemdziesiątych) spółdzielni dla dyplomowanych plastyków (takiego czegoś, jak biuro tłumaczeń dla tłumaczy) i z dużym trudem dostania, bo chętnych było dużo, wykonania zlecenia wystroju wnętrza dla architektury przemysłowej. Pamiętam, że dostawało się najczęściej zlecenie na zaprojektowanie boazerii z materiałów drewnopodobnych wtedy wchodzących jako nowość wraz z paździerzem w wykończenia wnętrza biur. I ja nigdy nie mogłam pojąć, dlaczego pewne rozwiązania tych boazerii są takie oczywiste, lepsze od innych rozwiązań, dlaczego praca ta, z pozoru prosta i dobrze płatna, sprawiała mi astronomiczną trudność. Byłam kilka miesięcy po dyplomie we Wrocławiu, gdzie mimo wszystko obowiązywał jakiś światowy kanon estetyczny i wracając na Górny Śląsk dowiedziałam się, że w projektowaniu boazerii też jest jakiś klasyczny kanon, o którego istnieniu nikt mi nie powiedział!
I, jest Panie Marku coś w historii świata nieprzemijalnego, zawsze stałego. Przygotowuję się właśnie do jutrzejszej dyskusji z Wandą Niechciałą i czytam te wiersze, i tak jakbym dawała komisji te moje boazerie i nie rozumiała, co ta komisja do mnie mówi i o co jej chodzi…