Skusił mnie dzisiaj pewien blog otwarty pół roku temu, czytany dość regularnie. To właśnie on przypomniał mi, że ponad Nieszufladą istnieje przecież poetycki blog wyróżniający jego „lepszą cząstkę”.
W wielkiej ilości sieciowej poezji ta strona grupy poetów jest ofertą konsumpcyjną i tak należy ją odbierać.
Nie uformowaną, jak dawniej się w sztuce działo, z wspólnych fascynacji, podobnego wieku czy wyraźnych preferencji duchowych, trzeba odbierać podobnie, jak się na Allegro szuka czegoś do kupienia.
Bowiem poeci sprzedają też swoje tomiki.
Poświęciłam więc na wędrówkę po tej stronie tę resztkę życia dzisiejszego poranka, którą jeszcze dysponuję, po nazwiskach mi znanych, gdyż nieszufladowe nicki, podobno schizofrenicznie rozszczepione na wiele osobowości, nie pozwoliły mi na ryzyko witania się z osobami mi nieznanymi.
Niestety, jako osoba ciemna i wyznająca nie poesie puree, ale poezję brudną, źle organicznie przyjmuję serwowane szyfry świata, tak jasne i oczywiste dla spotkanych tam poetów.
Ograniczyłam się więc do czytania rubryki „Dziennik”, rzeczy przydatnej mi i pożytecznej, gdyż też piszę wiersze, których nikt wprawdzie nie czyta, ale mogę tam napotkać powód mojego niepowodzenia.
Jak napisałam, moje życie się już kończy i jak Einstein, nie mający już czasu na zakładanie codziennie skarpetek, chodził więc bez, ja też w pewnym momencie, zirytowana, postanowiłam jednak się nie dowiadywać z powodu biologicznego już braku czasu, co jedzą i kogo spotykają uznani poeci.
Mając uzdolnienia mimetyczne, wcieliłam się wiec w postać poety Jacka Dehnela, poniekąd ufąjc, znajdując go, jako najinteligentniejszego użytkownika portalu Nieszuflada.
Weszłam z nim wiec pod prysznic, zjadałam jego śniadanie: – ja miniaturowe bułeczki z bardzo angielską marmoladą pomarańczową.
I nic. Nie napisałam już dzisiaj żadnego wiersza, co w moim wypadku, przy lejącym się ciągle nadmiarze, gonitwie myśli rozsadzającej mózg jest najlepszym lekarstwem. Chyba będę zaglądać tam częściej!
Sztuka stymulacji aktywności twórczej opanowana już jest perfekcyjnie przez szkołę powszechną.
Pamiętam, będąc nauczycielką klasy trzeciej “R” (było dużo oddziałów, a ja, nauczycielka sporadycznego przedmiotu plastyki uczyłam wszystkie oddziały i roczniki), natrafiłam tam na silny opór jakiejkolwiek działalności artystycznej na moich lekcjach.
Dzieci, wyuczone przez wychowawczynię porządku, pokryły stoły przyniesionymi z domu gazetami, wyłożyły perfekcyjnie nie używane pędzle, nalały do kubków z kranu wodę, poodkręcały farby.
Obserwowałam z wielkim podziwem ich skupienie i namaszczenie, powolność i dokładność przygotowań. Bezwzględna cisza przyciągnęła nawet sprzątaczki, zaniepokojone brakiem hałasu w mojej klasie, podejrzewające brak zajęć, co kwalifikowało by się natychmiast do zwolnienia mnie z pracy. Dzieci kontynuowały liturgię przygotowań, by w połowie lekcji zacząć nagle wielkie sprzątanie, zakończone tuż przed dzwonkiem zajęć nieskazitelną pozycją z rękami założonymi za sobą, co wpływa dobrze na maleńki kręgosłup.
Grupy artystyczne, których byłam światkiem w czasie mojego długiego życia zawsze miały na celu łatwość ich obsługi, a nie zasoby.
Równanie do średniej, do przeciętności, rugowanie rebeliantów i oryginałów, przycinanie, formowanie, dbanie o interesy mniej zdolnych kochanek lub kochanków.
Toteż ziejącą na spotkaniach i wystawach pustkę, brak widza, zawsze można wytłumaczyć wyższą od odbiorcy jakością produktu.
A produkt, wyalienowany z jakiejkolwiek intencji, sama skorupa i nazwa, dryfuje gdzieś w przestrzeni, by jego nadęcie wreszcie przekłuł czas.