Zawsze bałam się ludzi grubych i z tym strachem przyszłam na świat.
Gruba była moja mama, jej przyjaciółka Zosia, moja babcia Wandzia i siostra babci, Lesia. Tylko matce, jej cierpliwości, zawdzięczam życie.
Odmówiłam jedzenia natychmiast po zorientowaniu się co się święci, od momentu, gdy ludzi zaczęłam rozpoznawać. W szkole pani Tomsia była młodą, bardzo otyłą wychowawczynią i z roku na rok wpadałam w coraz częstszą anemię.
Toteż po śmierci brata zmuszona byłam pisać wiersze, by przeżyć. Uprawiał właśnie przyswojony przez polskich alpinistów tani sposób wspinaczki bez kosztownych lin i haków i był tak szczupły, że wspiął się na jeden ze szczytów Himalajów i osiągnąwszy cielesną nirwanę, tam pozostał.
Chciałam komuś moje wiersze pokazać. Chciałam je pokazać, by pozyskać społeczne przyzwolenie otyłych. Do pisania wierszy potrzebne mi było robienie też innych rzeczy, niż jedynie przesiewanie gliny przez sito i uzupełnianie rynku pamiątkarskiego w niezbędne społeczeństwu przedmioty.
By pisać wiersze, potrzebowałam przeczytać to, co system bez zniekształceń, wydał. A więc, między innymi: Homera, Hezjoda, Safonę, Ezopa, Ajschylosa, Eurypidesa, Sofoklesa, Arystofanesa, Teokryta, Terencjusza, Cezara, Wergiliusza, Horacego, Petroniusza, Owidiusza, Plutarcha, Tacyta, Juwenalisa, Apulejusza, Lukiana, Longosa z Lesbos i Św. Augustyna.
Były do dyspozycji tylko dwie Damy Polskiej Poezji, którym mogłam powierzyć wiersze. Nie, nie był to przerost ambicji, jedynie konieczność. Działał wprawdzie już gliwicki klub „Perełka”, a w nim poeta, który, jak mi powiedział, musi drukować w lokalnej gazecie, gdyż miastu jest coś winien, ale mnie nie interesowała prasa lokalna. Byłam winna tylko owczemu pędowi pokrywania masy papieru drobnym pismem i chciałam, by to ktoś właściwy przeczytał. Nie, ten poeta nie był właściwy.
Właściwe były tylko Damy Polskiej Poezji.
Wspinając się więc na szczyty polskiej poezji z kilogramem wierszy, miałam do dyspozycji tylko te dwie damy, które nagle, dzięki czasowi krypt i tajności, stały się dla mnie dostępne.
Nie, nie pokazałam wierszy Annie Kamieńskiej. Właśnie dlatego, że na spotkaniu w Klubie Inteligencji Katolickiej w Krakowie zobaczyłam kobietę otyłą.
Kryterium ciała, czego mogę się jedynie wstydzić, tak niestosowne w wypadku duchowego charakteru poezji, obowiązywało mnie jednak bezwzględnie.
Toteż, kiedy Buczkowski przyniósł „Tygodnik Powszechny”, jak zwykle z opóźnieniem tygodniowym, miałam tylko czas na zabranie na chybił trafił przepisanych wierszy na maszynie i pojechanie do Krakowa, gdyż spotkanie odbywało się właśnie tego dnia.
Nawet na studiach we Wrocławiu, na turnieju jednego wiersza – imprezie jednorazowej i nigdy już nie powtórzonej – z powodu mojego drżenia, organizatorzy zgodzili się, by mój wiersz przeczytał ktoś bardziej zrównoważony. I ktoś przypadkowy z sali to wykonał.
W klubie Inteligencji Katolickiej w Krakowie były tłumy, wylewały się na korytarz i schody starej kamienicy.
Drzwi w drzwi mieściła się redakcja „Tygodnika Powszechnego”. Redaktor Turowicz zaglądał w filcowych kapciach. Było swojsko, patriotycznie i euforycznie.
Marta Wyka, siedząca obok Poetki, wykonywała całą za nią brudną robotę analizy i chwalenia, pozostawiając Poetce sam miód zbierania aplauzu i aprobaty za każde rzucone słowo.
A słowa Szymborskiej były dowcipne, z dystansem i na wysoce kulturalnym luzie, toteż zgromadzony tłum okazywał niezmiennie wdzięczność. Po odczytaniu kilku wierszy w śmiertelnej ciszy, otworzyła się tamowana na ten czas przez publiczność ogromna aprobata.
Gdy tłum się rzucił do podpisywania tomików Poetki, ja jeszcze stałam z tyłu drżąc i powtarzając w myślach dwa zdania ułożone w pociągu.
Poetka miała tyle lat co moja mama, była szczupłą, pięćdziesięcioczteroletnią kobietą, zadbaną i elegancką.
Ludzie podchodzili z bardzo różnymi przedmiotami, na których Poetka, zawsze uśmiechnięta, dostępna i przychylna, zostawiała podpis. Szybko się zorientowałam, że jedynie ja mam szansę, by przyjęła moją szarą kopertę, gdyż rzecz odbywała się cały czas w geście zwracania.
I rzeczywiście, gdy drżąc podeszłam i wystękałam wyuczone w pociągu zdania, Poetka kopertę przyjęła i obiecała nawet przeczytać.
Gdy po kilku miesiącach dostałam moją kopertę do domu listem poleconym z Krakowa, z krótką dezaprobatą napisaną na słynnym collage, wykonywanych własnoręcznie przez Poetkę, byłam i tak dowartościowana samym aktem zwrotu.
Wiem przecież, że ani sławni ludzie, ani sławne wydawnictwa tego nie robią.