Siedemdziesiąt wierszy w tym tomiku podobno oczekiwano z niecierpliwością i otrzymały od recenzentów najwyższe oceny. Nie powstrzymano się od określeń „wybitne”, „mistrzowskie”, „rewelacyjne”, „genialne”. Krzysztof Siwczyk wręcz składa daninę Redaktorowi Naczelnemu Literatury na Świecie z takich oto słów:
„(…)Drogi Piotrze, Dni i noce, tom Twoich wierszy, na który czekaliśmy dziesięć lat, wydaje mi się książką pyszną,(…)
Na portalu Biura Literackiego czytam hymny pochwalne serwowane nawet przed ukazaniem się książki, tak dzieje się w wywiadzie z autorem przeprowadzonym przez Wojciecha Bonowicza. Niedźwiedzią przysługę, niewątpliwie zasłużonemu dla polskiej kultury i słusznie nagrodzonemu „Silesiusem” Piotrowi Sommerowi, wyrządzają nadmiarowo entuzjastyczne głosy w znaczących pismach literackich. Grzegorz Jankowicz na łamach „Tygodnika Powszechnego” swoją analizą czasu, rzekomo dominującego te utwory sugeruje to, czego w nich nie ma.
Wiersze Piotra Sommera są poezją średniego lotu, poprawne są w swojej konstrukcji, co zdaje się zupełną oczywistością biorąc pod uwagę oczytanie i oddanie całego swojego zawodowego życia pracy w poetyckiej materii najświetniejszych poetów języka angielskiego dwudziestego wieku, bądź ich utwory spolszczając, bądź przeprowadzając z nimi wywiady. Poezja Piotra Sommera zdaje się być dowodem na ten fenomen brak daru, z jakim poeta się rodzi i którego nie sposób w ciągu życia ani pozyskać, ani przy największych nawet staraniach, rozwinąć.
Zestaw wierszy zawartych w tomie „Dni i noce”, to konsekwentna opowieść o niezauważeniach, o niemożności wyłuskania z przeżytych chwil momentów artystycznych, zadziwień magią chwili. Podmiot liryczny przeżywa swoje dni i noce jak przybysz z obcej planety, któremu wycięto zdolność zdziwienia, bądź zaprogramowano go na absolutną normalność i zabezpieczono przed ewentualnym zaskoczeniem tym, co go otacza. Oko bohatera tych wierszy jest odwrotnością sposobu obrazowania malarzy kolorystów np. Józefa Czapskiego, który jadąc paryskim metrem i widząc stojącą szmaragdową butelkę, natychmiast notował w swoim oku to fenomenalne zestawienie zieleni z purpurową ścianą wagonu. Piotr Sommer niczego podobnego, żadnych asocjacji w otaczającym świecie nie dostrzega. Jeśli zdarzają się jakieś olśnienia, jakieś powinowactwa, są one albo nietrafione lub ciut przesunięte, więc ostrze ich oddziaływania zupełnie u odbiorcy spada, zainteresowanie odchodzi, bądź przywołuje przedmioty i obrazy drugorzędne i nieistotne.
Każdy właściwie z wierszy ma taki syndrom przekłutego balonu, gdzie nawet, jak coś obiecują w początkowych strofach, to już na końcu mamy zupełny flak i jedynie wspomnienie zapowiadanego nastroju. Widocznie Piotr Sommer, znawca tylu wspaniałych wierszy anglojęzycznych w oryginalnym ich brzmieniu chciał przełożyć ich strukturę na własne przeżycia pokonując naszą specyfikę i odrzucając bagaż polskiego wielosłowia. Jednak ta anglosaska oszczędność, to wyziębienie uczuciowe działa nieludzko i nie ma nic wspólnego z minimalizmem poetyckiego słowa, ani ze skrótem poetyckiego obrazowania. Wiersze mające pod pozorem banału ukrywać głębokie prawdy, ukrywają właśnie banał. Jeśli chcą np. bohatersko maskować mękę po stracie zmarłych na raka przyjaciół, czy rodziców odchodzących ze starości – a głównie przewija się w wierszach bolesne odchodzenie matki – to ta dzielność i oszczędność uczuciowa nie jest na tyle pojemna, by zawierała ten ogrom cierpienia właśnie poprzez ograniczenie. Mam cały czas, otwierając kolejny wiersz, uczucie zawiedzenia i niespełnienia, i te falstarty są obecne na wszystkich poziomach percepcji: znaczeniowej, filozoficznej, wyobrażeniowej czy uczuciowej.
Tytułowy wiersz „ Dni i noce”, będący – skoro od niego nazwany jest cały tom – jakimś chyba kluczem do tego niesprostania i sugerujący, że niesprostanie jest celowe i jest właśnie zamierzeniem poetyckim. Wiersz opowiada o takim stanie lelum polelum powszedniości, która jest tak nieciekawa, że, jakkolwiek się na nią wpłynie, zawsze zakończy się marazmem. Umówienie się na wycieczkę, na ping-pong z inną parą małżeńską, ze „Staśkami” nic nie zmieni w egzystencji podmiotu lirycznego, a jego satysfakcja będzie taka sama, czy się z nimi umówi czy nie.
Podobne nastroje panują zarówno, kiedy podmiot liryczny przechadza się po Manhattanie, jak i po okolicach Warszawy. W wierszu „Skwery, parki, ulice” podmiot liryczny idąc ulicą nowojorską prowadzi wewnętrzny dialog ze swoją zmarłą matką i wydawałoby się, że jest o krok od jakiegoś wyznania:
„(…)Dziś jestem na Manhattanie
Kiedyś czułem że jestem w porządku
choć wcale nie myślałem nad tym
i chyba wydawało mi się że nie jestem(…)”
ale szybko wiersz przeradza się w sentymentalne przywołanie tej, z którą rozmawia i to zaniechanie nie jest jakimś wadzeniem się ze sobą, ani ucieczką od nieprzyjemnych myśli, ale jednie poetyckim niszczeniem wiersza.
Autodestrukcja poetyckiego przekazu staje się manierą i ucieczką w pozór i fałsz, kiedy próbujemy, przy dużym czytelniczym wysiłku dociec, o co chodzi. Np. w wierszu „Śnieg”, oprócz prozaicznej konstatacji autora, że śnieg pada, nie dostajemy absolutnie nic. Gorzej jest jeszcze w wierszach „Podsłuch”, „Przegięcie”, czy „Podloty”, gdzie rzeczywistość widziana oczami podmiotu lirycznego wręcz się surrealistycznie przepoczwarza i brzydnie w obrazie ludzi, kwiatów i ptaków, lub w stanach lękowych bezsenności, stając się zepsutą, fantastyczną magmą. Jednak ten zapis jest zawsze obok, nigdy nie jest skargą, jedynie abstrakcyjną alienacją przeradzającą się w kicz. Jakby podmiot liryczny cały czas bał się powiedzieć to, o czym mówić nie chce i operował zastępczymi, wydziwionymi obrazami.
Te smutne wiersze, w których krytycy paradoksalnie odnajdują nawet i humor, mówią też, wbrew ich intencjom pozornego gawędzenia o rzeczach nieważnych, o jakiejś totalnej niewierze w moc poezji i zasadności pisania. Tak, jakby podmiot liryczny postanowił swoją frustracją ogarnąć cały świat i wmówić sobie, że na poetycki uwiąd cierpi już każdy potencjalny poeta, a jedynie jego poetycki wysiłek w świecie zaniku i końca jest heroiczny:
„(…)To takie anachroniczne mówić
coś do druku. Czy komu by się chciało
zagadać i nie zagłuszyć? Kiedy
już nawet nie chce się zapisać…(…)”
[Wiersz czasownikowy]
Czytam na portalu BL wywiad z Piotrem Sommerem i oczom nie wierzę:
“…Andrzej Sosnowski: Piotrze, na początku tej rozmowy [wywiad pochodzi z 1999 roku – przyp. red.] chciałbym cię troszeczkę sobie ustawić, czyli zrobić coś, czego z pewnością nie lubisz, ale ponieważ ty w ogóle nie jesteś ustawiony, to się nie obawiaj – prywatne “ustawienie” mojego pomysłu to taki drobiazg. Chciałbym powiedzieć tak: jesteś znakomity. …”
Widać lubi, skoro pozwala.
No właśnie. Pisząc tę notkę wszystko, co się dało, w Sieci przeczytałam, niestety, nie mam tej książki, właśnie wydanej, anonsowanej na portalu poetyckim TRUML:
„(…) Nowa książka Piotra Sommera, tegorocznego laureata Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius za całokształt twórczości, jest już w księgarniach. “Ucieczka w bok” to zbiór rozmów z autorem “Dni i nocy”, tomu wierszy, który w tym roku nominowany jest również do Nagrody Literackiej Nike. Rozmowy, które z Piotrem Sommerem prowadzą poeci, publicyści i krytycy, budują spójną wypowiedź i komentarz do twórczości jednego z naszych najciekawszych poetów…(…)”
Ale myślę, że w tej książce też jest w dalszym ciągu takie zdumiewające, ostentacyjne wylizywanie, żenujące i nieskromne, i nawet sam Piotr Sommer, zdawało się człowiek światowy, się nie żenuje, przyzwala, nie oponuje.
Ale zastanawia to jeszcze bardziej, bo – jak ci podesłałam Rysiu te rozmowy Piotra Sommera ze sławnymi poetami („Piotr Sommer „Zapisy rozmów. Wywiady z poetami brytyjskimi” Czytelnik Warszawa 1985) to takiej prowincjonalnej megalomani tam nie uświadczysz. A oni tam cały czas powtarzają, że nie mają pojęcia o poetach wschodu, jedynie Czesław Miłosz i Herbert (ten drugi jedynie za przyczyną tłumaczeń Miłosza) im się obili o uszy. I tam mówią poeci o światowej sławie. Nie używają takich epitetów zarezerwowanych dla Szekspira.
Nic dziwnego, że na portalu TRUML poeci publikujący tam wiersze obrzucają się tak wysokimi ocenami swoich utworów, że słowa straciły kompletnie wagę.
Ot, przykład idzie z góry.
Rozmowy były nagrywane na magnetofon kasetowy czterdzieści lat temu. Piotr Sommer je z pewnością zapomniał i nie wie, co poeci brytyjscy wtedy mówili. A szkoda, bo ta sytuacja, którą oni mieli wtedy, jest teraz u nas, tylko bez tego parasola ochronnego Państwa, który w dalszym ciągu jest nad artystami polskimi rozpostarty. Postaram się wyszukać fragmenty, tylko to trochę musi potrwać.
“…— Poeci drukują często, możliwości druku jest wiele, a jednocześnie pisma literackie mają — w porównaniu do pism w innych krajach — bardzo znikome nakłady i najczęściej nie udaje im się długo przetrwać.
— Po części bierze się to chyba stąd, że pisma angielskie nastawiają się na bardzo elitarną publiczność… Zbyt wiele z nich — zamiast być miejscem, gdzie drukowałoby się utwory literackie — zamienia się moim zdaniem w platformę do wygłaszania redaktorskich poglądów; zbyt często również redaktorzy wykorzystują pisma do drukowania własnych utworów.
— Które pisma masz na myśli?
— Jest ich całkiem sporo…”
[rozmowa Piotra Sommera ze Stewartem Connem Edynburg, luty 1978]
“…Seamus Heaney może być wielkim poetą, ja tego nie widzę — jestem w innym kanale; wielkim poetą może być John Ashbery, ale tak się składa, że mam inną długość fali. Była mi bliska jedna, określona długość fali — poeci amerykańscy z pokolenia nieco starszego niż moje i ludzie dokładnie mojego pokolenia. I wtedy zrobiłem, co do mnie należało, ale to się skończyło… Myślę, że na tym rzeczywiście polega znaczenie krytyki — że łączy się siły, że wszystkim chodzi o tę samą sprawę. Ale kiedy zaczyna się odwalać robotę — czy to dziennikarską, czy też akademicką — rzecz staje się zdecydowanie szkodliwa…”
[rozmowa Piotra Sommera z Alfredem Alvarezem Londyn, luty 1978]
“…Dla przykładu, miałem ogromnie pochlebną recenzję w „Sunday Times”, napisaną przez Michaela Lymana Andrewsa, która była idiotyczna. Napisał, że to wielka książka wielkiego poety (major poet). Powiedzieć o kimś w Anglii, że jest wielkim poetą, to jakby wstawić go do tej samej części niebios, gdzie przebywają Szekspir, Milton i Wordsworth. Wątpię, czy się tam kiedyś znajdę. Ale tak funkcjonuje w Anglii słowo major — właściwie można go tylko użyć w odniesieniu do poety, który nie żyje…”
[rozmowa Piotra Sommera z Douglasem Dunnem Warszawa, wrzesień 1975]
“…Widzi pan, po prostu jak dotąd — być może to moja wina: brak wrażliwości albo jakiś opór z mojej strony — ale nie natrafiłem na nikogo, kogo bym konsekwentnie rozpoznawał na zasadzie, wie pan: aha, to musiał napisać ten a ten.
Jest trochę wierszy dobrych, trochę wierszy, które dadzą się lubić, zdarzają się wiersze sentymentalne, wiersze w jakiś sposób śmieszne, śmiertelnie poważne i w ogóle — według wszelkiego prawdopodobieństwa — wiersze. Ale wygląda, jakby ta szczypta talentu albo geniuszu rozsypała się w jakiś demokratyczny sposób i zamiast przypaść jednemu czy dwóm poetom naprawdę wybitnym, z jakimś naprawdę własnym stylem, została rozdzielona między wielu ludzi, których bardzo trudno rozróżnić. To dotyczy chyba więcej niż tylko jednej generacji: zarówno tej najmłodszej — tak, jak ją widzę — jak i jednej albo dwóch do tyłu. Wygląda na to, jakby dzisiaj poeta dochodził do siebie powoli, nie tak, jak poeta typu keatsowskiego, który rozkwitał bardzo wcześnie; taki był Keats — zupełnie niepodobny do nikogo innego, można go rozpoznać natychmiast…”
[rozmowa Piotra Sommera z Dennism Josephem Enrightem Londyn, luty 1978]
“…Doceniałem pożytki płynące ze strategii „The Movement”, fakt, że istotnie dokonano korektury ekscesów, za które ponosili odpowiedzialność naśladowcy Dylana Thomasa, poeci późnych lat czterdziestych; rzeczywiście niezwykłą wartość miało przypomnienie, że w pisanie wierszy trzeba naprawdę włożyć trochę ciężkiej pracy, o czym zdaje się zdążono zapomnieć.
— Sądzisz, że wina — jeśli słowo „wina” jest tu w ogóle na miejscu — leży również po stronie samego Dylana Thomasa?
— Bezwzględnie tak. Thomas był w ogromnej mierze ofiarą tego mitu o totalnej spontaniczności, co więcej, uwiódł go własny dar zaklinania słowem, bo to rzeczywiście miał, ale na dobrą sprawę nie sądzę, żeby zdawał sobie sprawę z tęgo, co robi, bądź żeby niepokoiło go to, co robi. Ale łatwo pojąć ów niezwykły uwodzicielski wpływ, jaki wywierał na każdego nieutalentowanego młodzieńca, pragnącego głosić wszem i wobec, że jest poetą. Bo to wszystko wydawało się nietrudne. Otóż dzięki „The Movement” cała rzecz zaczęła istotnie wyglądać nieco trudniej: trzeba było rzeczywiście liczyć sylaby, znaleźć rymy itd. Poza tym istotne znaczenie miał fakt zwrócenia przez nich uwagi na takich poetów, jak Empson bądź Auden, w owym czasie dokładnie zaniedbanych; podejrzewam, że nigdy przedtem ani potem reputacja Audena nie stała tak nisko, jak właśnie na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych; a poeci „The Movement” jak najsłuszniej uznawali wartość poezji Audena…”
[rozmowa Piotra Sommera z Ianem Hamiltonem Londyn, luty 1978]
Tym sposobem przepiszę całą książkę, a nie o to chodzi. Ważne jest to, że popełnia się błędy już przerabiane, nikt o nich nie przypomina. Bo jak nie ma dystansu do siebie Gwiazda kultury popularnej, to to jest właściwe, bo ona właśnie gra tym kłamstwem medialnym i to jest wpisane w jej zawód. Elity intelektualne powołane są do czegoś przeciwnego.
Na koniec jeszcze dam cytat z przytoczonego już wywiadu z Alvarezem:
„… — Widzi pan, jest cała masa akademików, którzy bardzo chętnie wystawiają cenzurki, kto jest dobry, a kto zły. Nie wiem, na ile jest pan obeznany z językiem reklamowo-sklepowym, ale z grubsza ujmując, rzecz polega na tym, że ci faceci nie potrafią odróżnić czegoś, co się nazywa stalk — to jest jakaś odmiana margaryny — od masła. Natomiast jeśli im powiedzieć, że największy poeta języka angielskiego to Szekspir, jako że są oczywiście bardzo bystrzy, przedstawią to na cztery tysiące dowodów. Ale jeśli powiedzieć im: nic podobnego, to wszystko nie tak, panowie, naprawdę najwybitniejszym poetą języka angielskiego jest John Gower, wtedy powiedzą: no tak, i podadzą cztery tysiące trzy powody, dla których właśnie John Gower jest największym poetą angielszczyzny. Widzi pan, oni rzeczywiście nie wiedzą, co jest dobre. Tak właśnie było z Lowellem, Plath i całą resztą. Dopóty nie wiedzieli, że to dobrzy poeci, dopóki im się tego nie powiedziało. Z chwilą gdy im się to powie, brzmią już zupełnie przekonująco.
Seamusa Heaneya odkryli, zdaje się, tacy ludzie, jak — zaraz, jakże nazywa się ten facet z Cambridge — Ricks, Christopher Ricks, i Karl Miller, który współredagował „the new review”, a teraz wykłada na Uniwersytecie Londyńskim. No i oni nie wiedzą, za Boga nie wiedzą, najzwyczajniej nie potrafią odróżnić margaryny od masła. Heaney ma oczywiście bardzo gładki, dobry język, ale w środku jest bardzo niewiele, wie pan, bardzo mało w tym treści.
Nie chciałabym odchodzić od wiodącej notki, czyli od konkretnego zestawu wierszy i mówić o wszystkim, ale by bardziej obiektywnie prześledzić twórczość artystyczną Piotra Sommera, przeczytałam też jego wiersze dla dzieci, o których Agnieszka Wolny – Hamkało pisze, że są tak doskonałe, że nie mogę być czytane przez dzieci hodowane na Disneyu. Nie jestem kompetentna i nie bardzo się orientuję, co się teraz wyrabia w branży dziecięcej, ilu dzieciom w Polsce zniszczono dzieciństwo zmuszając je do lektury Sommera, w każdym razie jako dziecko bym z pewnością tych wierszy nie czytała, tak jak nie czytałabym wierszy dla dzieci Zbigniewa Macheja. Ale być może ja, smutas i ponurak, wychowana na myszce Miki, nie potrafię dostrzec ich wartości.
Jednak w tym sensie poniżania odbiorcy właściwie wszystko jest podane na portalu Biura Literackiego: jesteś za krótki, nie znasz się, nie wychwytujesz subtelnej dykcji, aromatu tych cudownych strof, nie potrafisz dostrzec drzemiących w nich głębi, bo jesteś czytelniku zbyt płytki i o zbyt małym rozumku. I jak czytałam te wywiady z poetami angielskimi i nawet w tych kilku cytatach, które Rysiu przytoczyłeś, to to jest zupełnie inne gadanie.
I co to jest to „pitu, pitu”?
“…Chodzi mi o te dwie kategorie krytyczne, którymi czasem posługujesz się w rozmowie, mianowicie “dyrdymały” i “pitu-pitu”. Jakbyś zdefiniował i ewentualnie rozróżnił, dokonał rozróżnienia między dyrdymaleniem i pitu-pitu? Podciągasz pod te kategorie częstokroć rzeczy, bo ja wiem, wybitne?
No to jednak bardzo trudne zadanie. “Dyrdymały” czy “dyrdymalenie”… mówimy o wierszu?
Tak.
“Dyrdymalenie” to pewnie byłoby takie nieszkodliwe, jakby z intencji nieszkodliwe gadactwo poetyckie, różnego rodzaju zresztą, które nie da się przełknąć jako znakomita rzecz, prawda? Taki trochę jakby “kit” dawniej się mówiło! A “pitu-pitu” to raczej chyba pitolenie, takie już na wyższym tonie troszkę, to znaczy, ta fonetyka (śmiech), ta zmysłowość tego “pitu-pitu” i onomatopeiczność tego “pitu-pitu” właśnie miałyby pewnie pokazywać, że to jest wyższy rejestr dyrdymalenia, sugeruje też coś nie całkiem odpowiadającego faktom, w każdym razie nie do potraktowania serio, chyba. Coś błahego i niekoniecznie prawdziwego, prawie pic na wodę, i myślę, że pitu-pitu jest może troszeczkę bardziej intencjonalne, to znaczy, takie tutaj byłoby założenie, że się mówi naprawdę kapitalne rzeczy, a zatem, jeżeli jest takie założenie i właściwie nic z tego nie wychodzi, i wychodzi z tego raczej “pitu-pitu”, to chyba byłoby to bardziej uciążliwe niż “dyrdymały”, które można znieść czasem nawet w sporej dawce i przejść nad tym do porządku dziennego. Bo “dyrdymały” to głupstwa, prawda? to głupstwa, ale nieszkodliwe, i tu jest też jakby nieobraźliwa intencja mówiącego, kiedy mówisz “dyrdymały”, ale jak mówisz “pitu-pitu”, to chyba autor tego pitu-pitu miałby prawo bardziej się obrazić.
No to “pitu-pitu” oznacza też jakiś bezwstyd, ma w sobie coś bezwstydnego…”
[rozmowa Andrzeja Sosnowskiego z Piotrem Sommerem, wywiad z 1999]
Myślę Rysiu, że wprowadzenie infantylnych kategorii do śmiertelnie poważnej rzeczy, jaką jest poezja, do najtrudniejszej ze wszystkich sztuk, ma jakąś groźną intencję. Tak, jakby uznani poeci stwarzali warstwę ochronną dla siebie, dla własnego lenistwa, obskurantyzmu, dla folgi od pracy nad sobą, dla zdobywania nowych narzędzi, dla sprostania epoce, która nadchodzi. Narzucają przyzwolenie na pitolenie we własnym skansenie, w swojej kaście kapłanów, od której wtajemniczenia innym wara!
Piotr Sommer jest na wskroś poetą XX wiecznym i nikt nie może mieć pretensji, że nie mówi już językiem następnej epoki, że niczego nie otwiera i niczego nie zapowiada. Ale już w ubiegłej epoce było wiadomo, że człowiek „nie jest już naturą, wyspą, więzieniem, esencją”. I Piotr Sommer prawidłowo, zgodnie z duchem swojej epoki pokazuje w swoich wierszach, które pisał na przestrzeni lat, a wydał teraz w zestawie „Dni i noce”, że jest stwarzany przez czas, przez miejsca swojego pobytu, przez swoją matkę i ludzi, których spotyka. I ten gombrowiczowski klucz do sprawczej formy jest kluczem właściwym i nic tym wierszom nie można zarzucić oprócz tego, że nie są sztuką, jedynie poprawnym wypracowaniem na zadany temat, ponieważ Piotr Sommer nie jest artystą. Jeśli wiersze Piotra Sommera dałoby się przyporządkować kategorii sztuki poetyckiej, sprawiedliwie do tego samego nurtu można dołączyć tomik „Marcówka” Jerzego Illga.
„Marcówka” nie jest gorszym zestawem wierszy od „Dni i nocy” i nie wiem, dlaczego została tak skrzywdzona brakiem nominacji do Nagrody Nike. W końcu jak „rządzą” redaktorzy, to niech to będzie jawne i konsekwentne.
co to są epitety
Już myślałam że jestem osamotniona w takiej ocenie wierszy Sommera.