Oboje dobiegali czterdziestki, mieli zdaje się za sobą jakieś inne związki, ale kto ich tam wie.
W każdym razie byli standardowi, wzorcowi i badając ich np. ankietą Kinseya, z pewnością powielili by swój byt w bycie wielu podobnych par amerykańskich.
Nie mieli dzieci, proces adopcyjny dużego dziecka, bo małe trudno zaadoptować, był na dniach. Nie wiadomo, dlaczego nie spłodzili własnego, kto ich tam wie. Byli urzędnikami, dom spłacali z pensji i zaczynali się coraz bardziej zaokrąglać.
Na wieczór tej niedzieli zaprosili parę młodych ludzi.
Przyjechali tu po raz pierwszy w deszczu, postawili samochód między ich dwa ogromne samochody stojące przed domem, nieschowane jeszcze do garażu po przyjeździe z kościoła i innych przedpołudniowych wypadów. A może i zostawione jako wizytówki ich zamożności.
Dom był bez schodów i piętra, za to wewnątrz ogromny. Nie podzielony pokojami, plan domu przy niskim stropie sprawiał wrażenie wielkiego hallu, gdzie poustawiano sprzęty mieszkania dla postawienia, a nie używania.
Wszyscy czworo, po wylewnych uściskach, przystąpili do używania stojącego niemal na środku blatu marmurowego, należącego chyba do części kuchennej. Rozlali przyniesione czerwone wino do kieliszków.
Duże, pękate półkule szklane na wysokich nóżkach zdobione barwnymi kiściami winogron powtarzały ornament we wszystkich podawanych tego dnia naczyniach.
Męzczyzna przyniósł właśnie zakupiony laptop przystosowany do kosmicznych gier komputerowych i szczegółowo objaśniał chłopakowi jego najnowsze udogodnienia.
Kobieta rozmawiała z dziewczyną o sprawach kuchni, która okazale z ledwo mieszczącą się na wysokość domu ogromną, stalową lodówką, dawała nadzieję na jedzenie domowe.
Nic podobnego. Kobieta wyjęła wprawdzie z przepastnej lodówki niklowaną tacę uprzednio przygotowanych przekąsek, ale były to wszystko produkty gotowe. Wokół małego kawałka wędzonego łososia i kilku plasterków salami, rzucono małe, surowe marchewki, surowe kawałki kalafiora, małe listki sałaty i nie pokrojoną cebulkę z zieloną częścią.
Rozmowa toczyła się już dalej przy stole z czterema nakryciami, harmonijnie dostosowanymi do wystroju całego wnętrza domu.
A był on zbieraniną różnych bibelotów i sprzętów, mających blisko do proletariacko – chłopskiego gustu, by w ostatniej chwili jakimś szczegółem jednak temu zaprzeczyć. To niezdecydowanie w odbiorze amerykańskiego stylu domu mieszkalnego ludzi zamożnych, a do nich się oni zaliczali, było w samych jego mieszkańcach: biały fortepian salonu, zastawiony fotografiami, na którym nikt grać nie potrafił – gdyż kupili dom razem z fortepianem – początkował ten ciąg przedmiotów zaczynających się i nie mających żadnych dalszych konsekwencji.
Podobnie, wiszący na ścianie głównej, chyba metrowej średnicy wachlarz chiński, rozłożony, bogato malowany. Chińszczyzna odbiła się jeszcze w terakotowych figurkach na etażerce i rzeźbionym parawanie, który niczego nie odgradzał, ani też nikt się za nim nie przebierał.
Kanapa, również ogromna, delikatna i miękuchna, stała naprzeciw ukrytego między dwoma oknami trzeciego okna, teraz zamkniętego drewnianymi żaluzjami. To stamtąd dolatywała muzyka ostrego rock’a lat osiemdziesiątych, lat młodości gospodarzy domu, nagrana na video i po uchyleniu dopiero można było się zorientować, że tajemnicze okno kryje telewizyjny ekran.
Na kanapie leżał czarny, duży i tłusty kot.
Niebawem z ogrodu, poprzez klapę w ścianie, przydreptały – niczym nie zainteresowane – dwa pozostałe koty, niesłychanie wielkie, ociężałe, którym gospodarz domu po wprowadzeniu do łazienki wycierał łapki i sierść włochatym ręcznikiem.
W trakcie, jak zza zamkniętego żaluzją telewizora dobiegał głos Debbie Harry, a zespoł Blondie wpadał w orgiastyczne górne rejestry gitar elektrycznych, gospodarz po dokonanej ablucji kotów, powrócił do stołu i opowiedział swoje kłopoty z szopami.
Raccon, który od dłuższego czasu niszczył okoliczne śmietniki, wdał się w walkę z kotami i mimo ich ogromnych rozmiarów tylko wiatrówka mężczyzny mogła dać mu i jego rodzinie nauczkę.
Tu nastąpił barwny opis konającego szopa, który wskutek nie przeznaczonej do tego celu wiatrówki, wykrwawiał się długo.
Łazienki były dwie, w każdej paliły się świeczki pochłaniające być może zabłąkany tam ludzki zapach, co z góry było i tak niemożliwe, gdyż wszystko naperfumowane – od papieru toaletowego po kosmetyki łazienkowe – wydzielało ostrą woń perfumeryjnego sklepu.
Wanna, która pomieściłaby niezłą orgię na kilkanaście osób, błyszczała w całej okazałości smutna i i pusta, a widoczne liczne otwory rurek sauny, robiły z jej przyjemnościowego charakteru raczej narzędzie medyczne czy wręcz ginekologiczne.
Oszklona ściana, wychodząca na werandę i potem ogród, wraz z sąsiadującymi oknami, wpuszczającymi w ten pochmurny deszczowy dzień i tak masę światła, dawała wgląd na zadbany ogród, budzący się właśnie wiosennie.
Irysy nad sztucznym wodospadem, pompującym z domu w obiegu zamkniętym wodę, były już w pąkach.
Poprzedni właściciel domu umiłował klasycyzm.
Kolumny, podpierały co jakiś czas drewniany strop, wraz z bogatym ornamentem sufitu greckimi liśćmi akantu.
Gospodarz – jak objaśnił – zamalował wszystko białą emalią,. Ten teatralny teraz efekt jedynie dekoracji, a nie egzystencji, nie przełamywało nic, gdyż w mieszkaniu nie było śladu życia.
Podobno sypialnia i jakieś pokoje mieszkalne były w innym skrzydle, ale kto był tego pewien? Czy mieszkańcy wiedzieli o nich? Czy zdawali sobie sprawę z ich istnienia?
Regał książkowy, mimo ich chrześcijańskiej religijnej przynależności, mieścił kilkanaście pozycji w miękkich, kolorowych okładkach amerykańskiej fiction z Dan Brownem na czele.
Muzyka dobiegała nieprzerwanie w kolekcji najbardziej reprezentatywnych utworów zespołów R.E.M, a-ha, The Bangles, Culture Club.
Kolacja, która po zakąskach kontynuowała się tokiem podawanych dań w których znalazły się nawet osobiście zrobione przez gospodynię kule ryżowe zapiekane z żółtym serem, jaśniała w rozlicznych, zapalonych po całym domu świecach w miarę, jak zmierzch ciemniał.
Wtedy wyjęto, po kupionym kremowym torcie na likierze Kahlua i kawie, trzykrotnie fermentowane piwo, zakazane tutaj z powodu przekroczonej ilości alkoholu, jedynie pite w Kalifornii i podano z pływającym lodem.
Za zamkniętymi żaluzjami telewizora miarowo dobiegały dramatyczne głosy rozhisteryzowanych śpiewaków undergroundowych. Muzyka nasilała się w miarę zbliżającej się nocy, a rwane refleksy szczelin drewnianych desek rzucały cień na uważających, aby nie poruszać żadnego istotnego tematu, biesiadujących.
Po piosence REM – „Radio Free Europe” nastąpiła egzystencjalna, późniejsza „Everybody Hurts”.
Wtedy podirytowany nagle muzyką gospodarz domu wstał i ją wyłączył.
Kobieta podeszła do półki i wyjęła domino. Ich ciężkie, białe kostki wszyscy pieczołowicie wyjmowali z pudełka, mieszali i stawiali na dłuższym boku tak, by sąsiadująca osoba nie mogła ich odczytać.
Gospodarz każdemu z uczestników położył na początkowe kostki składane do banku jednocentówki.
Zaczęła się pasjonująca gra w absolutnym skupieniu i ciszy, przerywanej od czasu do czasu okrzykami wzajemnych ponagleń, żalów z powodu braku szczęścia w grze, lub braku zrozumienia jej reguł
Powoli robiło się późno. Jutro musieli jechać do pracy i z żalem kończyli przyjemny wieczór.
Pożegnanie sklamrowali podobnymi uściskami, jakimi rozpoczęli to niedzielne spotkanie.
Gospodarze zdawali się promieniować z zadowolenia, co wyrazili licznymi podziękowaniami i nadziejami na powtórzenie.
Ale czy naprawdę tak było? Kto ich tam wie.
Młodzi wracali w milczeniu w noc. Deszcz przestał padać. Na niebo nagle wyszedł księżyc w pełni i odbił się w wodzie, a wraz z nim całe miasto z nieprzeliczoną ilością kolorowych świateł.