*****
Restauracja na dole czynna była od siódmej i meldując się w niej o siódmej pięć w niedzielny poranek byłyśmy pierwszymi i jedynymi gośćmi sali, natychmiast otoczone trzema pięknymi dziewczętami w białych fartuszkach, czarnych spódniczkach i białych koszulach z krawatami. Gestem i miękkim, aksamitnym głosem jedna z dziewcząt zachęciła nas do ciągu potraw stojących pod ścianą restauracji na stolikach ustawionych szeregowo, gdzie przy odsłoniętych już szklanych kloszach stały ogromne półmiski wszelkiego jadła. Kilkunastometrowy tasiemiec ustawionych szeregowo przylegających do siebie tac kończył samowar z wrzątkiem i ekspres do kawy. Czego tam nie było! Wszelkie gatunki wędlin, pokrojone w cienkie plasterki szynki, pieczone mięsiwa, wędzone włoskie prosciutto pozawijane ozdobnie, poporcjowane na kilkucentymetrowe kawałki pieczone kiełbasy z cebulką, parówki i frankfuterki, rolady faszerowane pieczarkami i swojskie salcesony. Ogromne misy marynowanych i pieczonych grzybów, pomidorów, papryczek i oliwek stały obok wszelkiego asortymentu sosów i przypraw. Łososie, tuńczyki zawijane w naleśnikowe ciasta stanowiły barwne akcenty geometryczne w mnogości barw i kształtów, jakie pojawiały się na naszych talerzach. Kosztowne sery pleśniowe, kozie i owcze, z nieznanymi nam gatunkami kilkudziesięciu innych serów zachęcały swoim widokiem do zabrania z tac, podczas gdy nasze talerze nie miały już na nie miejsca. Kucharze w wysokich, białych czapkach czekali z trzema rozgrzanymi, wielkimi patelniami, by zacząć smażyć na nasze skinienie omlety i jajecznice. Środkowy stolik uginał się pod ciężarem dzbanów ze śmietanką, mlekiem, sypkich musli, soków kilkunastu gatunków, ciast i tortów. Ten bufet szwedzki powoli zagospodarowywali wtaczający się na salę zaspani jeszcze kolejni goście hotelowi, nierzadko otyli i bardziej jeszcze od nas głodni. Bizantyjski przepych powoli topniał, ogromne patelnie poszły w ruch, czapki kucharskie widoczne z naszego stolika migały ponad uwijającymi się sprawnie kucharzami.
Miałyśmy jeszcze kilka godzin do odjazdu pociągu i oddałyśmy je basenowi, oszklonemu od strony zamkniętego parkingu i zalanego teraz intensywnym słońcem. Resztę czasu spędziłam na oglądaniu pięciu pięter niedawno nadbudowanych na willi prezydenta, której zabytkowa pierwotność została uhonorowana mosiężną tablicą. Moja mama przed wyjazdem opowiadała mi, że widziała w Kurorcie prezydenta, jak była mała i nawet adiutanta prezydenta, który był kochankiem prezydentowej i nigdzie bez niego się nie ruszali. Plotkarstwo uzdrowiska dzisiaj zastąpiły salony SPA, pozwalające żyć życiem swoim, a nie cudzym i skupić całą uwagę na sobie. Sale wydzielonego na ten cel całego skrzydła Hotelu próbowałam ogarnąć wzrokiem i umysłem i podliczyć z cennikiem w ręce, ile kosztuje kompleksowe przygotowanie ciała ludzkiego, by było w miarę możliwości wbrew metryce strawne i apetyczne. Najdroższy zabieg – podstrzyknięcie kwasem hialuronowym kosztował 1300 złotych, natomiast godzinne bicie bambusem, zwane bamboo massage jedyne 230 zł. Największe przerażenie budziły jednak kapsuły zamykane na wieka, ortopedyczne i ginekologiczne łóżka, wanny z licznymi wewnątrz wypustkami i kanałami, sterczące z sufitów i ścian lampy, przytrzymywacze i statywy. Pokoje, gdzie boleśnie usuwano z człowieka jego całe owłosienie, wstawiano sztuczne paznokcie i dręczono głowę barwieniem były na całe szczęście zamknięte, a poukładane wzdłuż podłogi korytarzy muszle, korale morskie, drewienka sandałowe i różane, i wszelkie naturalne przedmioty sprowadzające dobrą energię miały jedynie sobie wiadomy w tej sytuacji sens.
Wyszłam więc na zewnątrz zgnębiona brakiem perspektyw nie tylko na pozyskanie nowego ciała, ale także na utratę starego, bo środek ostatniej niedzieli lutego w Kurorcie okazał się niesłychanie piękny i optymistyczny, i nie dawał możliwości, ani pretekstu do odebrania sobie życia z powodu niemożności jego samorealizacji i spełnienia. Sytuacja patowa jaka ogarnęła mnie tam na górze nie dawała żadnych rozsądnych rozwiązań, ponieważ w konsekwencji każdy stan ducha alienuje się z życia, które nigdy nie jest nasze.
Wchodząc na górę, u której stóp wybudowano Hotel, widziało się przezierającą między wysokimi sosnami całą panoramę Kurortu. Połyskiwała w słońcu wstążka wąskiej rzeki płynącej równolegle do deptaka, na brzegach, której poustawiane były dwustuletnie pensjonaty drewniane z gankami, wykuszami oraz koronką drewnianych ozdób. Cerkiewki porozrzucane jakby niedbale, świeciły różnej wielkości kopułkami wprowadzając w biel śniegu nienaruszonego jeszcze zbliżającą się wiosną krągłe formy w kanciastość domków. Rozległe góry, znaczone wyciągami narciarskimi i porosłe gęstymi lasami wbijały się w niebo, a krystaliczność leśnego powietrza odurzała narkotycznie i błogo.
Po dokonaniu niezbędnych formalności, żegnane serdecznymi uśmiechami kelnerek z restauracji, recepcjonisty i końcowym do widzenia ślicznego boya hotelowego, powlokłyśmy się wolno na stację. Pociąg błyszczący w słońcu, pusty i niemy, na nas już czekał.
To opowiadanie pisałaś już w perspektywie właśnie dworskich frykasów, konkursów, nagród. I nie tyle zniknęłaś w nim, żeby się odrodzić, co natrafiłaś na opór, zobaczyłaś wyjałowiony ze znaczeń nadmiar frykasów.
Zniknęłaś w poprzednich trzech z cyklu Obrzydzeń: o spotkaniu z internautą, o odniesieniu książek do biblioteki, o pogrzebie. Jako czytelnik też w nich zniknąłem, tzn. odnajduję się tam w każdym obrazie – to są bardzo klarowne, plastyczne obrazy i one oddają dokładnie moje doświadczenie. Takie samo spojrzenie, zbliżony nastrój: czyjś samochód, dom, przebudzenie, potem brzeg lasu, droga do biblioteki, rzeczka, i te przybytki w których odprawia się chrzciny i pogrzeby. Nie trzeba tego interpretować.
Ogólnie motyw spotkania: w pierwszym opowiadaniu spotkanie-towarzystwo (grill), w drugim spotkanie-lektura (biblioteka), w trzecim spotkanie-obrzęd (pogrzeb). Żadne nie przekonuje bohaterki, każde jest porażką. Logika tych opowiadań jest prosta – najmilszy jest pierwotniak pantofelek. Dlatego pies. Ale z drugiej strony bohaterka też wycofuje się, też prowadzi grę – to miejsce gdze można by nawiązać kontakt ze starszą panią to jest gra o zrazika.
Widzisz, w tym tutaj opowiadaniu stosunek Twój do Nikifora jest inny niż na fotografii.
Dziękuję Jaromirze, że się pochylasz nad tekstami moimi i próbujesz je nawet zrozumieć. To dużo, bo Ci, co odwiedzają mój blog, szukają tylko odbić własnych spraw. Nikt nie wierzy, że mogę o cudzych sprawach mówić poprzez siebie. Ale i Ty też nie odpowiadasz mojemu wyobrażeniu o idealnym czytelniku. Nie wiem, czy świadomie, czy nie, ale takimi analizami chcesz mnie pozbawić energii twórczej, a jest to już niemożliwe, bo ja jak ta Alicja jestem nieodwracalnie po drugiej stronie. I nie jest to ani kwestia formy, ani warsztatu. Po prostu zastało coś we mnie uruchomione, zupełnie bez udziału woli i to zatrzyma się, jak ja umrę. Może ktoś mnie wcześniej po prostu zamorduje.
Opowiadanie było pisane wyłącznie po to, by powiedzieć, jak można nie dawać drugiemu człowiekowi tego, czego on potrzebuje, a dawać zawsze coś w zamian, zupełnie mu niepotrzebnego i być jeszcze obrażonym, że nie jest on wdzięczny. Tak było w opowiadaniu o odwiedzinach internauty, tak w większości moich literackich wypowiedzi. Gorycz nie wynika z niezgody na gatunek ludzki, tylko z żalu, że to, co człowiek może dać drugiemu człowiekowi w pewnej chwili, tego mu właśnie nie daje. Nie daje z różnych powodów – zaniedbania, bezmyślności, potrzeby dręczenia, zawiści, zazdrości, potrzeby odwetu. Różnie. Ja robiłam takie eksperymenty na sobie i mówiłam, co akurat potrzebuję bardzo wyraźnie i obserwowałam, jak właśnie tego mi tylko nie dawano, błahostki, w zasięgu ręki. A dla mnie ważnego.
Literatura Jaromirze jest o ludziach i dla ludzi. Nie ma innych powodów pisania, mimo, że inni piszą dla zarobku, dla sławy, dla rzeczy społecznych, by wejść w inną grupę ludzi. Ja naprawdę piszę tylko dla napisania i jak każdy autor, chcę być czytana. Jeśli Marek Trojanowski na swoim blogu obraził mnie pisząc, że chcę być za wszelką cenę artystką z czystej próżności potrzeb artystowskich, to jest to tylko niesprawiedliwa obraza. I ty mnie Jaromirze nie obrażaj pisaniem, że ja robię na moim blogu karierę. Nie dokopuj mi, nie okazuj, że mnie nie lubisz. Ja Ciebie bardzo lubię. Nie wiem kim jesteś, nie znam Twojej twórczości, ale lubię czytać, jak piszesz. Mam nadzieję, że nie jesteś wysłannikiem nieszuflady, czyli innym wcieleniem Doktora Kinbote.
Wiedziałem że tak to odpowiesz. Też Cię lubię.
Nie posądzałem Cię o robienie kariery, mówiłem o pewnych mechanizmach. Skąd Ty czerpiesz te pomysły o dokopywaniu… to Ty musisz przestać posądzać mnie o złe intencje.
Blog Jaromirze jest pewnym teatrem o pewnej mocy oddziaływania. Skromnej, bo to tylko blog i z racji swej bezbronności medialnej, niszowy. Swoją „karierę” mój blog zawdzięcza tylko temu, że piszę tutaj o rzeczach oficjalnych, o których nikt tak nie odważa się pisać, lub nie pisze, bo nie uważa tak, jak ja. Nie jest to z mojej strony ani strategia, ani sposób by się przedostać do oficjalnego obiegu, bo nie tędy droga do niego wiedzie. Zrażając sobie absolutnie wszystkich, nawet Ciebie, nie czynię tego bloga bardziej poczytnym, ani też go czytać nie przestają. Moją rolą jest tutaj jedynie moja wypowiedź, poddana osądowi tak jak wszystko publiczne. I jestem sądzona. Sądzona jestem przez milczenie, przez brak aprobaty tych, którzy myślą podobnie jak ja, lub brak sprzeciwu tych, którzy się ze mną nie zgadzają.
Ale jest jeszcze niewielki obszar czytających, którzy się do mnie zbliżyli bardziej, którzy się tu wypowiadali, bądź odwiedzaliśmy się wzajemnie na blogach. I zauważ Jaromirze, ci wszyscy, z których obecności tak się cieszyłam, których tu tak oczekiwałam, w konsekwencji zawsze zakwestionowali mnie, odrzucili. Najbrutalniej zachował się Lech Bukowski, który opublikował na swoim blogu listy ze mną mówiące o mojej literackiej beznadziei. Marek Trojanowski niejednokrotnie pisał źle o moich wierszach, tak źle, że kazał sobie te komentarze usunąć. Odrzucił mnie Patryk, oburzył się mną w nieprzyjemny sposób Plezantrop. Wielu, którzy mi tu wylizywało, (Owsianko), na odchodnym mieszało mnie z błotem. Wymieniam tylko tych, których bardzo polubiłam i których tak pragnęłam obecności.
Jeśli Jaromirze kwestionujesz publicznie moje pisanie, a mnie się to nie podoba, to nie dlatego, że ja jestem zarozumiała, że mi nic powiedzieć nie wolno. Robiąc to publicznie, chcąc nie chcąc, podkopujesz mój ciężko zapracowany byt literacki, mówisz tym, że ja nie jestem osobą piszącą. Ja nie mogę być w moim wieku adeptem, mnie nie wolno tym być w tak prowincjonalnym kraju, jakim jest Polska, gdzie piszącą poetkę w moim wieku nazywa się babcią, a doktor nauk humanistycznych ogłasza na swoim blogu, że na starej piczy młodzież ćwiczy. Mnie nie wolno być normalną kobietą, bo zaraz jestem albo goniącą się starą suką, albo grafomanką egzaltowaną, która aspiruję do Dehneli, którzy w swoim arystokratycznym wychowaniu hrabiowskim potrafią z politowaniem i pogardą mnie tutaj wizytować. Kiedy zachodnie cywilizacje wykorzystują wyedukowanych ludzi, nie marnują swojego najcenniejszego kapitału intelektualnego, to Polska hoduje w dalszym ciągu komunistyczny obskurantyzm, swoje najgorsze, historyczne grzechy. Jeśli ja na swoim blogu chcę coś przerwać, coś napisać, a piszę śmiertelnie poważnie, to Twoje pokolenie to natychmiast niweluje, neutralizuje i obracając w żart, wytraca energię przekazu. Twoje bardzo cenne komentarze Jaromirze są jakimś rozdwojeniem zawsze. Przyuważ wątek o Łotyszu. To, co napisałeś, było zawsze na dwoje babka wróżyła, a na końcu zaatakowałeś wartość mojego pisania w tym wątku. Tak, jakbyś się bał. Tak jak w przedwojennej klasie, gdy Żyd był najinteligentniejszy, ale kopany przez całą klasę, bo był Żydem. I ty wiesz, że jest to najinteligentniejszy chłopak w klasie i chętnie byś się z nim zaprzyjaźnił, ale to tylko Żyd, boisz się, że Cię klasa nie przyjmie, więc mi dla tego teatru blogowego, od czasu do czasu, przykopiesz, by nikt nie pomyślał, że mi sprzyjasz.
Przecież ja wiem że nie masz interesów do załatwiania, wiem na czym Tobie zależy. Ja też nie mam żadnego interesu do załatwienia. Wiem ile Ciebie ten blog kosztuje i jak to przeżywasz, bo przecież wszystko to jest napisane. I ja się nie dziwię że całe rozczarowanie ustawiasz w perspektywie pokoleniowej. Ale to nie kwestia pokolenia. To jest ogólnie kwestia szaleństwa świata, ludzi. Jedyne co można robić to może przeciwstawiać temu swoje pozytywne szaleństwo.
No ja – mnie przynależność do towarzystwa, pokolenia, koleżeństwa od dawna nie wzrusza. Ja rozmawiam właściwie tylko z żoną. I ze dwa razy w roku jeszcze może z jakimiś dwoma osobami. No ale zawsze czytałem i teraz widzę że zostałaś sama, to zacząłem do Ciebie mówić. To to jest właśnie przyjaźń, bo ja nie mam żadnych innych powodów żeby z kimś rozmawiać.
Czasami mam wrażenie że znam Cię przez Twój tekst lepiej niż Ty samą siebie. Teraz zobaczyłem jak Ty widzisz przez tekst i co z tego wynika. To nie było przeciwko, może tak wyszło, wybacz. Teraz widzę Cię – wyraźniej. I wiem że Twoje widzenie jest czyste, jest spójne. Sprzyjam tylko Tobie.
Jaromirze, sztuka, artyzm, polegają tylko na wątpliwościach. Ten, kto jest pewien, jest spalony, nie jest artystą jest zastygłą lawą. Lawa musi być tylko w stanie ciekłym, ona ma wybuchać i zmieniać kształty i barwy, a jak się spopieli, to człowiek umiera.
Mnie jest bardzo potrzebny ktoś, kto idzie równolegle, ja jestem tylko człowiekiem, ale ja przecież zawsze jestem i będę sama. Mnie tylko chodzi o to, by mnie nie krzywdzić bezmyślnie. Każde zbliżenie do drugiego człowieka jest dla mnie bardzo bolesne, a jak już to następuje to ja się do ludzi bardzo przywiązuję. I dlatego reaguję tak panicznie. Przecież nie możesz być ze mną na blogu z litości. Możesz być ze mną tylko z zachwytu. A ja jestem pewna wątpliwości i ja nie wiem, czy jest czym się zachwycać. Ja nic nie wiem, ja nie mogę niczego wiedzieć, ja mogę tylko iść coraz dalej, zdobywać pewne doświadczenia po drodze, w miarę uzupełniać wykształcenie, bo przecież ja kilkanaście lat, gdy ludzie jeździli na stypendia, bawili się w artystów, to ja przecedzałam glinę przez sito, ja pracowałam fizycznie. Ja dopiero teraz mogę tworzyć i już jest wszystko tak późno. Ale ja nie mam wyboru. Ja nie chcę Ciebie, Młodego w to wszystko wciągać. Ja nie mam sumienia. Widzisz, Marek Trojanowski jest bardziej rozsądny – wyrzucił mój link, mnie starą ze swojego bloga i dał tam młodą Justynę Bargielską, która poetką nie jest, nie była i nie będzie. I popatrz, Poetka Bargielska automatycznie przynosi ze sobą następną Poetkę, Annę Tomaszewską, która nie jest poetką, nie była i nie będzie. Jeśli ktoś uznaje drugiego poetę, który poetą nie jest, to przecież sam nie może być poetą. Poezja to nie jest praca zarobkowa, nie trzeba być poetą, jak się nim nie jest naprawdę całym życiem. Uzmysłowienie jego fałszu za życia poety powinno być obowiązkiem otoczenia. Nic przyjemnego to mu mówić. Wczoraj mailowo zraziłam sobie kolejną poetkę, która ma na Wikipedii bardzo długi słupek. Podała mi linki do swojej poezji i ja tylko napisałam, co ja o tym myślę. Odpisała mi tak toksycznie, że ja nic już nie mogłam wczoraj pisać.
Czytam właśnie z przerażeniem Andrzeja Sosnowskiego, który w Mikołowie chce założyć taką totalną hodowlę fałszywych poetów „dzięki pieniądzom Śląska i Warszawy”. A wiesz ile w samych Katowicach jest już fałszywych poetów? Mnóstwo!
Wracając do nas, to bardzo się ucieszyłam, że jeszcze tu wróciłeś. Mnie tylko chodzi o to, byś mnie, jeśli mi sprzyjasz, jak piszesz, publicznie nie deprecjonował, bo i tak to robią inni. Ja nawet błędy ortograficzne poprawiam, jak zauważam w komentarzach, a ci sami komentatorzy jak u mnie je zauważą, to natychmiast to trąbią publicznie z dziką satysfakcją i komentarzu tu napiszą. A ludzie czytają mnie różni i przecież nie śledzą wszystkiego. Wchodzą, widzą, że to jakaś fajansiara i już nie wracają. A ja mogę zaistnieć tylko poprzez mój blog. Ja nie mam innej drogi, drogi Bargielskiej, Jeleńskiej, Tomaszewskiej. Świat oficjalny jest dla mnie już zamknięty.
Napiszę krótko, bo czas goni. Opowiadanie cokolwiek depresyjne i bolesne, trochę jak powieść Johna Fowlesa “Mag”. Ale pieczenie ran nieco słodzi malarska plastyczność opisów. Zawarłaś tu ciekawą metaforę kultury, czy też raczej jej matrixowej pozorności.
„Maga” czytałam dawno, ale tam zdaje się chodziło o jakąś demiurgiczną sytuację, którą doświadczalnie stwarza się, by poddać bohaterów eksperymentom. Ja natomiast napisałam, że nikt się nie fatyguje, nie wysila, że wszystko toczy się bezmyślnie. Szymborska kupuje jakieś kosztowne krasnale, a zidiociały jej dwór z Illgiem na czele jest zachwycony, jaki to Wisia ma dowcip!. A Rilke dostawał do dyspozycji zamek i pokojówkę i to było bardzo tanie. Był Zamek i była pokojówka tylko na napisanie Elegii duinejskich, to były grosze, bo pokojówka była na etacie, a zamek i tak stał od wieków. Proust trzymał godzinami swoją Celestynę w niepewności, czy on jeszcze żyje, bo nie wolno było wchodzić bez jego zawołania. Artysta to zwierzę bardzo delikatne. A tu, by nagrodę odebrać, trzeba za to słono zapłacić! To opowiadanie jest tylko o tym. O tym, że twórczość kosztuje, ale zupełnie inaczej.
Ba, bezmyślne dzianie się czy demiurg nabijający ludzi na szpilki – w ostatecznym rozrachunku na jedno wychodzi.
Właściwie tak. Dlatego nie znoszę ani prawicy, ani lewicy, dręczenie indywidualne czy systemowe – na jedno wychodzi. Bo bezmyślosć, to raczej spadek po poprzedniej epoce, równie jak ona, cwanej.
No proszę, a myślałem, że to tylko ja taki ułomny światopoglądowo i nie mogę się zdecydować czy iść w lewo czy w prawo. I tak sobie krążę po świecie idei jak pijane dziecko we mgle. Kiedy zacząłem swoje życie publicystyczne, wielu brało mnie za lewaka. I chyba część mnie jest lewicowa. Ale jak słucham o prawie homoseksualistów do adopcji dzieci, cała lewicowość ze mnie wyparowuje. I tak wywijam się ideologicznym sztancom jak tylko umiem, tak sobie uprawiam intelektualną komiwojażerkę ku przerażeniu mojego przyjaciela, szczerego i zapalonego ideowca, który bez ustanku zachęca mnie do seminariów w “Krytyce Politycznej”. W końcu mu się udało, he he – jutro jedziemy na debatę o KOR. Ale nic się nie martw – raczej nie grozi mi, że wrócę czerwieńszy czy bardziej tolerancyjny.
Przed drugą wojną światową wszyscy ważni poeci byli lewicowi. Było coś niemoralnego w nie byciu lewicowym. Ale, jak oglądam Szymborską, która jak Piłat mówi na planie filmu, co napisałam to napisałam i wzrusza ramionami, to ja tego też nie rozumiem. Ona to tłumaczy w filmie wiarą. To nie mogło być tak, szczególnie, że mignęły te wiersze na planie i to są bardzo źle napisane wiersze. I wymagałoby się od artysty takiej totalnej wypowiedzi, a nie wynurzeń, jak to ona kocha Gołotę. Mogłaby zostawić jakiś przykład w postaci rozliczenia. I może po śmierci artystów w Polsce nie obwiniałoby się winą za ich grzechy autorów ich biografii, jak to czytam w komentarzach na temat afery Kapuścińskiego: „przyjaciel domu Państwa Kapuścińskich wbija im nóż w plecy”.
Artysta to nie zawód, to stan. Nie może wielu panom służyć, jak nie musi. A jak musi, bo to w końcu mecenat, to w dzisiejszym świecie jest to zupełnie obojętne, strona prawa, czy lewa. Dowodem jest przejście Cezarego Michalskiego do KP. I co, stało się coś? Nic. Tylko cały czas trzeba brać poprawkę, że ani w Polsce lewica to nie lewica w sensie krajów zachodniej Europy, bo tu są cały czas powiązania z rodzicami, z politykami reżimu. I podobnie prawica, gdzie w Kościele, co trzeci zdaje się ksiądz donosił. Tu jest wszystko zdeprawowane i lepkie.
No, adopcja dzieci przez homoseksualistów… to tu akurat jestem za. Ale czemu to jest polityka? To jest tragedia dziecka, które jest sierotą i które potrzebuje, jak pies, domu i miłości, niczego więcej. W Domu Dziecka ma tabun homoseksualistów, a tak, tylko dwóch.
Debata o prawie do adopcji dzieci przez pary homoseksualne jest tak skrajnie zideologizowana, że aż zęby bolą. Nikt np. nie mówi, że dla równowagi psychicznej dobrze jest zażyć obu pierwiastków – zarówno męskiego, jak i kobiecego. Nie mówię, że jeśli dziecko wychowa dwóch facetów, to od razu stanie się gejem, ale zaburzenie proporcji wywołuje w człowieku jakiś trudny do określenia brak. Wiem to nie z mądrych rozpraw czy prawicowych gazet, ani nawet od Tomasza Terlikowskiego, tylko niestety z własnego bolesnego doświadczenia braku ojca. Wychowywałem się – jak to się mówi – wśród bab i, mimo że nie zostałem homoseksualistą ani maminsynkiem, to jednak mam poczucie, że z czegoś mnie okradziono. Jeśli powiem coś takiego przy Robercie Biedroniu, ten z marszu gotów rąbnąć mnie w szczękę. U nas w publicznej debacie panuje straszna, plemienna biegunowość dyskursów, która zniechęca mnie do opowiedzenia się po którejkolwiek stronie.
A czy artysta ma być lewicowy czy prawicowy? Ja myślę, że przede wszystkim ma być dobry w tym, co robi. Każda ideologia korumpuje, ogranicza, chlasta powinnościowym pejczem – przerobiliśmy to sobie już na moim podwórku z ks. Twardowskim.
Właśnie dziś kupiłem sobie Domosławskiego i zacząłem czytać. Będziesz coś o nim pisała? Rad bym poznać Twój sąd. Na otwarcie powiem Ci jedno – my jako zbiorowość, i tu zgadzam się z tym co Żakowski napisał w GW, nie jesteśmy jeszcze gotowi na taki tembr mówienia o naszych wielkich. Z Kapuścińskim jeszcze picuś, ale pomyśl co się stanie, gdy ktoś dobierze się do Wojtyły.
z homoseksualizmem to tajemnicza sprawa, nie sądzę, by obecność dwu płci miała jakikolwiek wpływ. Tak zazwyczaj jest, że dziecko ma dostateczną ilość wujków, cioć, i to wszystko jest losowe, bo ojciec biologiczny może być wredny, a wujek super. Z opowieści mojego syna, który właściwie obraca się zawodowo tylko w kręgach gejowskich, bo to balet, to on uważa, że homoseksualizm jest u tych jego przyjaciół spowodowany burzliwym rozwodem rodziców w okresie ich dorastania. Jest to bardziej strach przed komplikacją małżeńską, bo homoseksualizm wyklucza biologiczne ojcostwo, a kobieta zawsze chce mieć dzieci. Ale z pewnością przyczyn jest mnóstwo, ja uważam, że to jest platońska determinacja księżycowych połówek. Jedne są takie, drugie inne. Natomiast wkładanie swoich brudnych łap przez lewicę w te subtelne dla człowieka sprawy jest niepojęte, bo nic ich to nie obchodzi, chcą zbijać tylko kapitał polityczny, a wszelkie społeczne teorie na temat miłości, są czczym absurdem, nie wolno nikomu mówić z kim się ma kochać i to jest podstawowe prawo człowieka.
A biografii Kapuścińskiego nie kupię, a jak napiszę o tym to tylko jeśli uda mi się książkę pożyczyć. Z modnymi książkami jest gorzej, czekanie trwa ze dwa lata.
Podobnie jak Ty (miałam Ci się tam wpisać na blogu, ale ja w stresie nie mogę pisać), bardzo cenię Kapuścińskiego. Dla nas to było jeszcze inaczej, bo myśmy na odcinki „Cesarza” w „Kulturze” Rakowskiego czekali co tydzień. To był dla nas bardzo ważny, wolnościowy pisarz. Ale, jak ja tu napiszę, że z mojego pokolenia nikt nie mógł zaistnieć publicznie jak się nie sprzedał, to wszyscy się oburzą. Ja przecież nie wiem, dla mnie są to też bardzo bolesne wieści. Czytam portal Kulturaonline.pl i tam wiadomość, że kręcą film o robotnikach 70. I wypowiada się Janda. Myślę sobie, znowu aktorki, czemu Janda, Szczepkowska, a nie robotnicy? Czemu „Janek Wiśniewski padł” śpiewa Janda, a nie Cholewa? I idę na Wikipedię i czytam z przerażeniem, że Cholewa też donosił.
Trochę nie rozumiem ludzi, którzy oburzali się, że Kapuściński się “sprzedał”. Przecież inaczej nosa by nie mógł wyściubić dalej niż do NRD. Przez całe lata, gdy różni klakierzy włazili mu do tyłka, jakiś nikt na tę genialną myśl nie wpadł. Zresztą czy współpracę Kapuścińskiego z SB można traktować w kategoriach cyrografu? Z naszej perspektywy na pewno tak, ale on przecież uważał PRL za – bądź co bądź – swój kraj, a jego struktury za swoje struktury, w których ramach musiał się poruszać i reguły ich gry przyjmować, jeśli chciał cokolwiek osiągnąć. Tak przynajmniej ja to postrzegam.
Zresztą myślę, że w jego przypadku znacznie bardziej interesujące jest to przenikanie się dziennikarstwa i literatury, te – jak je nazwałem – krawędzie fikcji. Ja w jego książkach zawsze wyczuwałem jakąś podskórną, kipiącą jak podziemna rzeka potrzebę rozsadzenia sztywnej ramy form. Nie sądziłem, że mógł konfabulować, raczej uważałem, że wyciskał z rzeczywistości absolutne maksimum. Tak jakby wyciskał sok z cytryny tak długo i pieczołowicie aż wydobył z miąższu ostatnią kropelkę. Podziwiałem to w nim. Chciałem naśladować. Na tym polu, choć mimo wszystko uprawiam jego apologię, mam leciuteńki niesmak. Trochę też mi żal, że nigdy nie odważył się do końca przekroczyć beletrystycznego progu i zasłaniał się etykietką dziennikarza. Śmiało mógłby przecież zostać powieściopisarzem.
Pamiętam jedną kwestię z “Autoportretu reportera”. Opowiadał jak obserwował rewolucję Chomeiniego, cały ten falujący tłum, portrety ajatollaha, itd. i nagle zaczął się zastanawiać dlaczego właściwie nie ma tu żadnych pisarzy, a jedynie korespondenci-wyrobnicy. Wniosek? Pisarze zostali w ciepłych gabinetach i przy biurkach preparują kolejne powieści o nie wiadomo czym.
I mnie Marcinie też nie rozumiesz. Ja jestem oburzona. W PRL-u nie było żadnego obowiązku należeć do Partii, nie było obowiązku być reporterem i robić karierę. Utalentowani ludzie wyjeżdżali z tego kraju. Tu nie ma żadnych usprawiedliwień dla Kapuścińskiego. I nie trzeba myśleć tak abstrakcyjnie. To były szkody bezpośrednie, donosy na swoich kolegów z pracy. Życie się ma tylko jedno. Jeśli się było w swoim życiu świnią, to nie trzeba umierać z takim bagażem. Widzisz, noblistka Lessing się rozlicza i to podobno uczciwie. Histeria Illga jest żenująca. Chwała biografom i ich odwadze. Potem mi taki Poeta Jacek Dehnel przyjdzie i napisze, że ktoś ośmiela się pisać o teczkach, że on sobie tego nie życzy. Amnezja zaledwie po pół wieku, kiedy świadkowie żyją. I to propagują pisarze, zobligowani właśnie do ochrony, miłoszowe „poeta pamięta”. Może w sobotę napiszę o „moim znaku” Illga, to tam o tym szerzej. Zaraz wklejam o poezji Sosnowskiego.
Sosnowskiego? Andrzeja Sosnowskiego. O rany, ciężko go odchorowałem w czasie studiów.
Natomiast wracając do naszej wymiany zdań, odpowiem Ci stosując wybieg a la Kapuściński. Zamiast się rozpisywać, odsyłam Cię do archiwów mojej gazety i dwóch materiałów, które swego czasu zrobiłem, a które – jak sądzę – nie w pełni rzecz jasna acz alegorycznie ocierają się i materię naszej polemiki.
http://www.co-slychac.pl/archiwum.php?id=4703
http://www.co-slychac.pl/archiwum.php?id=4642
To Ty Marcinie jesteś Sokół Tygodnia?
Podobało mi się o okupacyjnym Mińsku i tam takie zdanie mieszkańca, jak to fajnie było za Hitlera. Benjamin w „Pasażach” robił coś podobnego, przywracając epokę minioną, ale używał dla bezpieczeństwa tylko dokumentów. Ty tam sugerujesz, by taką pracę w Mińsku rozpocząć. Bo wiesz, to wmusiłoby być autoryzowane przez świadków, słowo mówione i pisane przez teksty z ulotek, listów, pocztówek. Bo inaczej, to masz tylko taką konkluzję: za Hitlera był lepiej. To jest bezużyteczna konkluzja, bo przecież takie jest życie, taki jest charakter ludzkiego przeżywania. Człowiek nie wytrzymuje permanentnie takich samych stanów, jeśli los nie przynosi zmian, to konfabuluje. Zawsze czas rządów bandytów będzie czasem błogosławionym dla im podobnym. Więc populizm jest najgorszym wyborem w przedstawianiu świata. Ale świat okupacji hitlerowskiej Mińska wymiera śmiecią naturalną i deformuje go chorobą Alzheimera. I teraz masz epokę bambino. I tę epokę powinno pokazać nie Twoje pokolenie, a moje. Bo wy nie wiecie zupełnie, co się wtedy stało. Tam chodziło tylko o wolność, a nie o młodość. To nie ma nic wspólnego z resentymentem. Chodziło o dostęp do dóbr. Ludzie konformistyczni go mieli, bo był za to nagrodą. Tresura polegała tylko na tym. Ustrój był nieludzki tylko dla ludzi, którzy chcieli być ludźmi. Bo w końcu paprykarz szczeciński jest taki sam. Jest bardzo dobry, jaki był wtedy i dobry jest teraz. I również jak wtedy, tani.
Pokazując Ci te teksty, chciałem zwrócić Twoją uwagę na fakt, iż każde czasy są niejednoznaczne,k a wybory, jakich ludzie dokonują w konkretnym kontekście, później często wydają się szokujące, nie do przyjęcia.
W przypadku Kapuścińskiego wykazujesz się pewną niekonsekwencją. Najpierw piszesz, że czekaliście na kolejne odcinki “Cesarza” w “Kulturze”, a zaraz potem obruszasz się na jego współpracę z SB i karierowiczostwo. Trochę nie chce mi się wierzyć, że wasze pokolenie nie kumało, że aby zrobić karierę, wyjechać, mieć dostęp do szpalt i wydawnictw, trzeba było grać po stronie władzy.
Potępiasz Kapuścińskiego, a chwilę później zachwycasz się “Cesarzem”, który przecież nie powstałby, gdyby nie kompromisy autora. Trochę tego nie kapuję.
Haha, kumało! Ty Marcinie nie masz pojęcia, jak kumało. Nigdy nie wierz tym, którzy mówią, że nie wiedzieli. Nigdy w to nie wierz, jeśli chcesz być dziennikarzem i rzetelnie wykonywać swój zawód. Szymborska też wiedziała. Nigdy ta cicha, nieśmiała dziewczynka, która w czasie balang z pisarzami jak myszka nie zabierała głosu, nie skrzyła dowcipem, nie tak, jak Achmatowa, chodziła nago po stole, dostałaby pracę u Machejka w jednym z dwóch najważniejszych tygodników literackich, w krakowskim „Życiu literackim”, gdyby nie wiersze o Stalinie. Ha, ha, ha, nie wiedziałam!
Dokończę Marcinie, jak wrócę, bo niestety moja mama ma na imię Krystyna. O Kapuścińskim napisałam na Twoim blogu.
Nawiązując do Twoich Marcinie felietonów pisanych z perspektywy rzucanego oka na ludzkość mińskiego sokoła, to przecież moje uwagi były luźne i nie wartościujące. Upieram się przy rzetelności, bo ja na przykład mam taki nadmiar, że ja nie muszę nic wymyślać. Twain, Hašek, wymyślali na potęgę, bo to byli pisarze i traktowali swoją pracę dziennikarską jako dopust boży i bali się, że jak nie będą dawać tzw. kaczek dziennikarskich, to utracą zarobek. Ale to były ubarwienia niewinne, Hašek stwarzał np. całkiem nowe gatunki ptaków dopisując im nieprawdopodobne zwyczaje, doprowadzając do białej gorączki różnych hobbistów amatorów i wdając się z nimi w burzliwe polemiki na łamach prasy, upierając się przy swoich kłamstwach, za co zresztą zdaje się go jednak wyrzucili.
Z drugiej strony praca reporterska jest bardzo cenna. Wczoraj na imieninach u mamy dowiedziałam się, że dziadek jadł szczury w twierdzy przemyskiej. Jako dziecko bawiłam się na tych historycznych fortyfikacjach i dopiero teraz czytam na czym się bawiłam. Czytam Franza Forstera „Twierdza Przemyśl”, cały historyczny opis z I wojny światowej ta książka zawdzięcza właśnie różnym doniesieniom ludności cywilnej, którym na nieszczęście przypadło mieszkać w tak strategicznie ważnym dla Europy miejscu. W książce jest dużo o cenach żywności spekulantów, o ulicznych linczach na rusofilach. To wszystko historyk zebrał właśnie z gazet i klimat tych potworności przetrwał, ku przestrodze, sto lat wiernie.