HOTEL**

**

Nagroda literacka mająca symboliczny odpowiednik w życiu realnym, zapowiadała przyjemnościowy rytuał spędzenia nocy z przywiezioną, lub zapoznaną osobą w sławnym polskim Kurorcie. Nie mogłam zabrać męża, ponieważ ktoś musiał pozostać z naszym siedemnastoletnim psem, który nie zniósłby już ani podróży, ani rozłąki.

Kurort nadesłał listem poleconym ze swojego najlepszego Hotelu wydruk Nagrody na kremowym papierze sepiową czcionką, a na kopercie logo Hotelu w elipsie retro nadrukowano farbą złotą.

Ze względu na podeszły wiek i malejące z dnia na dzień szanse zapoznania kogokolwiek i nie chcąc, by cokolwiek zostało zmarnowane z tak wspaniale zapowiadającego się weekendu, zaproponowałam wspólną konsumpcję Nagrody literackiej kobiecie pokolenia siedemdziesiąt, samotnie wychowującej dziecko.

Zosia była urodziwą naturalną, pięknie zbudowaną blondynką, absolwentką Uniwersytetu Jagiellońskiego. Entuzjastycznie przyjęła moje zaproszenie. Nie jadła już od kilku dni, a że mieszkała w mieście na trasie do Kurortu, nocując u niej, podróż z siedmiu godzin mogłam zmniejszyć do pięciu.

Opis Nagrody w przysłanym dokumencie był tak perfekcyjnie literacko skonstruowany, że atrakcyjność czekających nas tam przyjemności nie budziła żadnych wątpliwości ani podejrzeń. Na dotarcie do Kurortu najtańszym środkiem lokomocji, czyli pociągiem osobowym należało wydać połowę miesięcznego zasiłku dla bezrobotnych, ale czekało nas za to dwa dni luksusowego pobytu, koktajl w nocnym klubie i basen wraz z sauną parową na podczerwień, wspomagającą odchudzanie. Zaniepokoił mnie ten ostatni punkt, ponieważ Zosia była przeraźliwie chuda, chudością wynikłą z jedzenia zupek chińskich, picia mocnej kawy i palenia papierosów, a i ja też schudłam przez zimę. Od kiedy ojciec Zosi zmarł na raka płuc, Zosia uparcie powtarzała, trzymając papieros w ręce, że nie palii i że rzuciła palenie. Ponieważ jako osoba niepaląca, nie mogła sobie ich kupować, chodziła po sąsiadach żebrząc o papierosa, czym skutecznie zniechęcała do siebie wszystkich.

Kurort słynął z przebywających tam w ubiegłym wieku artystów i teraz na plecach ich sławy prosperował turystycznie, multiplikując ich wizerunki na wszystkim co popadło w pamiątkarskich stoiskach. Przed II wojną światową artyści z powodu lewicowych skłonności prezydenta państwa, który wystawił tu sobie willę ze środków państwowych, pielęgnowali urzędowo wszelkie legendy opiewające dochodzenie artystów ze skrajnej nędzy do fortuny. I tak ubogi chłopak z Sosnowca dzięki konsekwencji i uporowi starania się o etat artysty śpiewaka w operach na wielu kontynentach, zdołał postawić tutaj hotel o nazwie „Ojczyzna” funkcjonujący do dzisiaj.

Malarz, nieumiejący nawet pisać, siedząc na deptaku Kurortu dorobił się malowaniem widoczków na wyrzucanych papierkach fortuny, a dzisiaj drogie bilety do Muzeum, gdzie zgromadzono 30 jego prac wielkości paczki papierosów, wspierają gminny budżet. Pomnik, jaki wystawiono temu Malarzowi z jego psem i nierozłączną walizką, w której przechowywał miliony złotych, ma kształt ławki odlanej z brązu i jest relikwią Kurortu i obok kościoła z zamkniętymi w nim świętymi, stanowią nierozłączną całość.

Moja mama dowiedziawszy się o Nagrodzie fundowanej przez Kurort natychmiast wyjęła z albumu rodzinnego zdjęcie, gdzie widniała fotografia słynnego Śpiewaka z dedykacją dla niej, wtedy małej dziewczynki, jaką była moja mama, ponieważ wtedy właśnie przebywała z moją babcią i dziadkiem na wakacjach w sąsiadującym z hotelem „Ojczyzna” pensjonacie. Moja mama nie zdołała jednak zapamiętać za co dają mi nagrodę i wiedząc, że nie potrafię śpiewać, była pewna, że za obraz, ponieważ pamiętała też tego żebraka malującego na deptaku. Sprawiło mi to wielką przykrość. Nagroda przede wszystkim pasowała mnie na poetkę, utwierdzała moją poetycką siłę i wartość. Niezaświadczenie tego faktu nawet przez najbliższą rodzinę budziło mój niepokój i powodowało utratę pewności siebie.

– Za co dostałaś tę nagrodę? – spytała Zosia po powitalnych uściskach, gdy w nocy dotarłam na piechotę z dworca do jej mieszkania na oddalonym o sześć i pół kilometra od dworca osiedlu. Zosia była właśnie po rozstaniu ze swoim kolejnym partnerem, z którym wiązała wielkie, wspólne plany. Jako panna z dzieckiem i mieszkaniem stanowiła bardzo korzystną partię, jednak każde niepowodzenie kończyło się jej płaczem na balkonie i paleniem papierosów. Dzięki temu, że szłam w śniegu i mgle przez park na skróty i pobłądziłam, ominęła mnie wyprowadzka kochanka Zosi i ich rozdzierająca scena rozstania. Najprawdopodobniej potrzebowali świadka tej finałowej sceny i moje spóźnienie popsuło efekt. Kochanek, nie doczekawszy sie mnie, zabrał wszystkie swoje rzeczy godzinę temu i zniknął.

Zosia już od miesiąca przeżywała rozpad ich kilkumiesięcznej miłości, była bez grosza, miała odcięty Internet i komórkę. Wysłałam jej więc pocztą ksero nagrody, by wiedziała, o co chodzi, a też i z próżności, by się pochwalić Nagrodą.

– Nie dostałaś listu? – spytałam zaniepokojona omiatając wzrokiem nieprawdopodobny bałagan w mieszkaniu i kuchni, gdzie w zlewie piętrzył się stos nieumytych naczyń.

– A, tak, tak, dostałam – powiedziała pospiesznie Zosia zmieniając temat.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2010, donosy. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

9 odpowiedzi na HOTEL**

  1. Marcin pisze:

    Naprawdę masz siedemnastoletniego psa czy to tylko przerysowanie na potrzeby fabuły? Jeśli tak – tylko pogratulować przyjaciela. Mam nadzieję, że mimo wszystko dobrze się trzyma. Kurcze, ja zawsze miałem w domu tylko koty. Poznałem je na tyle, by ponad wszelką wątpliwość stwierdzić, że są tępe i samolubne.

    A co do Twojego opowiadania: co prawda nie wypuściłaś jeszcze nawet połowy i nie można być pewnym czy akcja nagle nie odwróci się o 180 stopni, czy wszystkiego nie obrócisz w żart, ale z tego co do tej pory czytałem, mam wrażenie, że przykładasz zbyt wielka wagę do spraw zupełnie marginalnych.
    Pewnie, że te wszystkie środowiskowe tarła bolą, a nawet – powiedzmy to sobie wprost – wkurwiają niekiedy solidnie. Sam też kiedyś popełniłem tekst o tym jak krążyłem po Krakowie ze swoimi “genialnymi” opowiadaniami i prestiżowe wydawnictwo kopnęło mnie poniżej kości ogonowej. Ale z dzisiejszej perspektywy myślę sobie, że jest to coś niewartego uwagi i talentu.
    Pisarz, w ogóle twórca musi być jakoś tam zahaczony w tych wszystkich mechanizmach, konkursach, układach, bo inaczej nie istnieje. A przecież nikt nie tworzy, żeby nie istnieć, prawda? Każdy chce dotrzeć ze swoją praca do ludzi. Tyle że cała ta maszyneria powinna być jedynie środkiem, a nie – jak Twój tekst zdaje się sugerować – celem samym w sobie. Środowisko, w którym twórca egzystuje i egzystować musi chcąc tego czy nie, to rodzaj wirtualnej rzeczywistości, gry, której zasady należy do pewnego stopnia przyswoić, by się poruszać i osiągać kolejne levele.
    Szkoda Twojego zdrowia na zżymanie się. Lepiej po prostu twórz.

    Mnie ostatnio przyjaciel, gdyśmy sobie o sensie i celu literatury dywagowali, rzekł, iż celem i sensem pisania jest dostrzeżenie przez Michała Pawła Markowskiego. A ja mu na to: Marek, chłopie, bzdury gadasz. Dla mnie cel i sens godzin przy klawiaturze objawia się, gdy podchodzi do mnie anonimowa kobieta albo dziewczyna z liceum i mówi, że moje słowa coś w niej poruszyły.
    Parokroć mi się to zdarzyło. I muszę Ci, Ewa, wyznać, że wszelkie wydawnicze potyczki i koteryjne onanizmy stały się taaaaaakie malutkie.
    Ugłaskania dla Twojego pupila. 🙂

  2. Ewa pisze:

    Dziękuję, pogłaskałam! Podzwon ma siedemnaście lat, jeśli nie więcej, bo liczę tylko od momentu zabrania go ze schroniska, gdzie na dokumencie kupna widnieje data. Weterynarz jest zachwycony jego stanem zdrowia, ale jak go zostawiamy na dłużej, to nic nie je, nie rusza się i umiera z tęsknoty. Dwóch dni by nie przeżył już.
    Moje opowiadanie ma intencję bronienia artystów, ich kruchości, nieprzystosowania, nadwrażliwości. Nie wiem, czy głos artysty ma docierać do przypadkowego człowieka. Być może, że właśnie powinien dotrzeć w pierwszym rzędzie do Pana Markowskiego, który zabrnął w swojej szlachetnej obronie sztuki wysokiej w całkowitą jej alienację.
    Myślę, że umieszczenie artysty w pięciogwiazdkowym hotelu i narażając go na ciąg postępujących po sobie upokorzeń jest dobrą metaforą relacji Urzędu i Artysty, Kuratora i Malarza. Sam pomysł podarowania mu tak kosztownej zabawki, jak noc w ekskluzywnym hotelu, jest już upokorzeniem jakiemu poddawane były dzieci wiejskie, częstowane z koszyczka córki dziedzica w czasie Wielkanocy. W “Germinal” Emila Zoli stary górnik nędzarskiej osady dusi córkę fabrykanta, która zjawia się właśnie z takim koszyczkiem.
    Wszystko jest dobre na materię artystyczną, wszystko, co dotyka, co boli i co jest według artysty ważne. Dla mnie jest ważne, bo jak Marcinie byłam w Twoim wieku był stan wojenny i bojkot wszelkich urzędów i placówek kulturalnych. Nie wystawialiśmy swoich obrazów, nie braliśmy udziału w festiwalach i imprezach na które szły ogromne pieniądze państwowe i kolaborowanie artystów było nagminne, ale szlachetny artysta się tym brzydził. Wtedy to właśnie mój kolega klasowy, wtedy ledwo pracownik akademii, dzisiejszy Profesor Zwyczajny katedry na ASP powiedział mi: Ewa, ciesz się, że siedzisz w tej swojej pracowni ceramicznej, masz talent, twórz i nie przejmuj się niczym!
    Nie wierz Marcinie nigdy takim słowom.

  3. WS pisze:

    Jestem w gorszej od Ciebie sytuacji, ale mam głębokie przekomanie, że jestem sama sobie winna.

  4. Ewa pisze:

    Ach WS, nie będę się z Tobą licytować, ale właśnie wróciłam z nieszuflady i przeczytałam, jak wylizałaś Jackowi Dehnelowi pod jego wierszem. Ja takiego czegoś nie potrafiłabym wykonać. Moje gratulacje!

  5. WS pisze:

    Nigdy się z nim nie zetknę osobiście, ani nie będę miała do niego interesu. A z tym uchem to prawda; byłam zachwycona. Lubię mówić ludziom, jak coś mi się w nich podoba . Jemu to obojetne, jestem pewna.

  6. Ewa pisze:

    Nieobojętne, przecież podziękował. Piszesz jak zakochana.

  7. Marcin pisze:

    Wracając do naszego początkowego wątku. Ja jednak będę się upierał przy swojej metaforze – tzw. życie literackie to gra, czasem strategiczna, czasem strzelanka, a bywa, że chamski, prymitywny Tetris na trzy osiem szóstkę pod system operacyjny DOS. Jeśli chcesz coś osiągnąć, musisz się zalogować, zagrać i, jeśli to tylko możliwe, wygrać, natrzaskać tyle punktów ile się tylko da. Jeśli popatrzymy na to w takich kategoriach, zaoszczędzimy sobie sporo obgryzionych paznokci. Pewnie, że nie zawsze jest to takie hej ho – jak np. jesteś świadkiem ewidentnego przewału na konkursie, gdy zwycięzca zjawia się znikąd niczym jakiś deus ex machina, od razu masz chęć nielegalnie skrakować kody do dodatkowych megaspluw i rozpirzyć te kreatury. Ale cóż poradzić – trzeba dalej grzmocić, szukać dróg, rozwalać wyskakujące na ekranie potwory.
    A odnośnie Twojej wzmianki o stanie wojennym, cóż – cieszę się, że moje pokolenie nie musi stawać przed takimi dylematami. Nas weryfikuje pieniądz i statystyki spodziewanego generowania zysków. Tez nie mamy zbyt różowo. Musimy się mierzyć z Księciem Liczb.

  8. Marcin pisze:

    Przepraszam, zagalopowałem się i nie dokończyłem myśli. W tej grze jest niezmiernie ważne, by mieć świadomość gry, przebywać niejako na zewnątrz niej. Jeśli również naszą własną twórczość poświęcamy grze, następuje zaburzenie proporcji. Ja u Ciebie Ewa coś takiego dostrzegam – boli cię literacki ostracyzm, koteryjki środowiskowe, łajno artystycznej blogosfery; piszesz o tym i chwała Ci za to. Masz rację, tworzywem dla artysty jak najbardziej może, a wręcz powinno być to co go dotyka. Tylko zastanawia mnie czy na dłuższą metę wyjdzie Ci to na pisarskie zdrowie, czy się nie zapętlisz. Wiesz, jak np. Stachurze dopiekła Ewa Lipska czy inny decydenci, to jechał na wieś do Potęgowej, pomachał trochę szpadlem, później to opisał i od razu było mu lepiej. No, do pewnego stopnia, ale jego samobójstwo nie miało nic wspólnego z koleżeństwem po piórze. Teraz to ja się trochę zapętlam w swoim wywodzie, ale mam nadzieję, że rozumiesz, co chcę Ci powiedzieć.
    Niech cię nie przeraża godzina, o której zamieszczam ten wpis – jestem Nocnym Łowcą.

  9. Ewa pisze:

    Być może, że moja nieprzystawalność polega na innej naturze gry. W końcu planszowy chińczyk – a jest to jedyna gra w którą w życiu grałam, a tak na marginesie, to nie znoszę żadnych gier: kart, szachów, ruletki, domina, krzyżówek, a przede wszystkim sportu, specjalnie nie znoszę piłki nożnej i boksu wraz ze wszystkimi zapasami, walką wschodnią itd, – niewiele ma wspólnego z grami komputerowymi. Nie zwalczam ich – sama kupiłam moim dzieciom Atari właśnie w tym celu, by grały. Ale wierzę w uniwersalność życia bez względu jakie przybiera kształty i co je stymuluje. Sztuka musi być lustrem, systemem zabezpieczeń przed absurdem świata. Sztuka, niepokoje w niej zawarte kasandrycznie zapowiadały społeczne przełomy i wojny. Fluidy, które tylko artysta mógł wychwycić i pokazać, dawały nie tylko obraz tego nieuchwytnego, co się dzieje, nie tylko demaskowały. Bo przecież zło zawsze występuje pod maską dobra.
    Komentarze aprobujące i przymilne, majle czytających moj blog pełne zachwytów i wylizywań najczęściej są cząstką tych trzystu czytelników mojego bloga, którzy mnie nienawidzą. Nienawidzą, bo co napiszę, to albo dotyczy ich świństw, które popełnili w przeszłości, lub właśnie to czynią, lub mają zamiar. Nienawiść bierze się z demaskacji, z odsłaniania. Tylko szlachetny człowiek przyjmuje do wiadomości swoje błędy i lustro wystawione mu przez artystę potrafi naprawić jego błędy. Artysta wielki, wartościowy i prawdziwy, pisze dla szlachetnych. Reszta się nie liczy. I w tym wypadku ewangeliczne kto ma uszy niechaj słucha jest właściwe.
    Natomiast cała inna warstwa, o czym Marcinie piszesz, to strategia. I w tym gry mogą pomóc, tak, jak Odyseuszowi pomogły fortele, by dotrzeć do domu i Penelopy. Ale to tylko strategia. Nikt nie zmieni charakteru Syren, Kirke, Cyklopów, wszystkich, których spotykamy w naszej podróży. Strategia nie pomoże nam ich rozpoznać.

    Wracając na ziemię, czyli do prozy życia, radziłabym Waszemu pokoleniu jednak próbowania łączenia się w grupy artystyczne oparte na podobnym myśleniu, na poziomie artystycznym, a nie strategicznym. Wszystkie rynsztoki, cegły, nieszuflady, kumple, niedoczytania, to pomysły chybione, w każdym razie już chore, porażone i zdegenerowane. Tak jak piszecie, Jaromir zresztą pisze podobnie, by olać strategię, by tylko tworzyć. To jest błąd, bo trzeba mieć Siłę. Siła jest w wspólnym działaniu. Grupa musi składać się z silnych indywidualności, ale o podobnym myśleniu. Jak przystępowałam do bloga Marka, to miałam nadzieję, że coś takiego się wykrystalizuje. Nie przypuszczałam, że czeka mnie tam ostracyzm ze strony najbliższych, obwinianie mnie za to, że jestem stara, ordynarne przytyki seksualne, sugerowanie, że nastaję na młodych, pomówienia, publiczne obrażanie mnie na innych portalach gdzie nikt mnie, odzywając się w tym samym wątku, nie bronił. Przemilczanie mojej pracy włożonej w blog, wręcz jej zaprzeczanie, uznanie pracy za niebyłą. To jest strategia, to jest tresura. Żadna grupa artystyczna nie może powstać na czymś takim. W konsekwencji sztuka zawsze jest czysta. W gnozie demony, to duchy wyższe, nie podłe. Dlatego u Bułhakowa diabły są pozytywne.

    Nie ma przeszkód technicznych, by Wasze pokolenie nie stworzyło własnego wydawnictwa, ogniska twórczego w opozycji do „Reda” i innych sprzedajnych kuriozów. Nie macie szans niczego uratować, uratować siebie, jak będziecie aspirować do wejścia w te stare, toksyczne struktury wydawnicze i sieciowe.
    A ja – ja jestem skazana na samotność, której nie znoszę.

Skomentuj WS Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *